Z europejskiej „soft power” została tylko „softie power”.
Gdy w sobotę Ukraińcy dziękowali ze sceny wszystkim, którzy przyczynili się do obalenia reżimu Janukowycza, Europa została wymieniona jako jedna z ostatnich. Wszystko, na co było stać Unię, to sankcje dla ekipy Janukowycza, nad którymi Unia pracuje chyba do dziś, gdy już Ukraińcy sami zdążyli tyrana obalić. Dla wszystkich przy okazji stało się jasne, że Zachód gotów jest pozwolić na prawdziwą wojnę na Ukrainie, byle tylko uniknąć zimnej wojny z Rosją.
To prawda, że dwaj ministrowie spraw zagranicznych, Niemiec i Polski, Radek Sikorski i Walter Steinmeier, negocjujący rozejm między Janukowyczem i opozycją, wykazali się wielką determinacją. Tyle że płynęła ona nie z przekonania, że stoi za nimi silna Europa, ale ze świadomości, że Ukrainie nie pomoże nikt, gdy zostaną zaatakowani przez siły zbrojne Janukowycza lub Putina. W inny sposób symptomatyczna była postawa ministra Francji, który miał ważniejsze sprawy w Chinach niż zapobieżenie wojnie domowej w Europie.
Z europejskiej „soft power” została tylko „softie power” [siła mięczaków]. Stało się jasne, że EU to atrakcyjna umowa gospodarcza, pozbawiona możliwości uprawiania poważnej polityki zagranicznej i obronnej. Nie ma się więc co dziwić, że Obama de facto zrezygnował z Unii jako partnera do uprawiania polityki globalnej, na rzecz kilku mniejszych. W tym także Rosji, potrzebnej USA do poradzenia sobie na Bliskim Wschodzie, Iranie i Syrii. W efekcie słabości Unii i podziału Zachodu Rosji udaje się skutecznie odzyskiwać swoje dawne wpływy.
Kryzys ekonomiczny doprowadził do kryzysu integracji europejskiej i ostatecznie sparaliżował politykę zagraniczną Zachodu. W tym czasie w Rosji zakończył się proces centralizacji władzy nad państwem i gospodarką. W rezultacie konsekwentna i brutalna polityka zagraniczna Putina zdobyła regionalną przewagę nad kunktatorstwem Zachodu.
Pierwszy tego symptom widać było w Gruzji, po tym, jak NATO w 2008 roku nie potrafiło zdobyć się na jednoznaczne zaproszenie Gruzinów. Rosja to błyskawicznie wykorzystała, doprowadzając do wojny i rezygnacji Gruzji z NATO i zbliżenia z Zachodem. W podobny sposób Rosja może zaraz „przyjść z pomocą” Rosjanom mieszkającym na Krymie, którzy już wysyłają zaproszenia.
W międzyczasie udało się Putinowi zdobyć przyczółek w samej Unii Europejskiej, wygrywając dla siebie konflikt Victora Orbana z Brukselą oraz MFW. Rosjanie bez przetargu podpisali 14 stycznia z rządem Orbana umowę uzależniającą Węgry od pożyczki na sfinansowanie największej w historii kraju inwestycji. Rosatom rozbuduje Węgrom elektrownie atomową Paks i udzieli na to kredytu do 10 mld euro (to około 10% węgierskiego PKB) do spłaty przez 30 lat. I to w sytuacji, gdy Węgry są uzależnione od rosyjskich dostaw – stamtąd pochodzi 80 proc. zużywanej przez nie ropy i 75 proc. gazu. Ostatnio Rosja zwiększyła również presję na Mołdawię, grożąc wyrzuceniem ponad 200 tys. mołdawskich gastarbaiterów. W ekspansji Rosja nigdy nie zatrzymuje się sama, należy się więc spodziewać kolejnych prób.
Niepokojący jest szczególnie przypadek Orbana, polityka słynącego z antyrosyjskich sentymentów. To on krzyknął w 1989 roku na budapeszteńskim placu Bohaterów „Ruscy do domu!” i do niedawna ostrzegał przed „dywizjami Gazprom”. Dziś je zaprasza i namawia państwa Unii do zmiany polityki wobec Rosji na „pragmatyczną”, za co w nagrodę rosyjscy dziennikarze nazywają go „węgierskim Putinem”. Jego wolta to sygnał, że w większej liczbie przypadków może dojść do zaskakującego przewartościowania postaw i kolejni nacjonaliści mogą zamienić sojusz z biernymi USA i UE na sojusz z ekspansywną Rosją i Chinami.
Kryzys wewnętrzny demokracji zachodnich może się niebezpiecznie nałożyć na kryzys polityki zewnętrznej, bowiem niemal w każdym państwie unijnym zyskują w sondażach nacjonaliści. Najlepszym przykładem jest główny sojusznik Orbana w Europie Jarosław Kaczyński, który prowadzi z dużą przewagą w Polsce i zazdrości Orbanowi skuteczności, czyli podporządkowania sobie mediów, konstytucji i postawienia się Brukseli oraz MFW. Kaczyński od dawna obiecuje Polakom „Budapeszt w Warszawie”, a jego zwolennicy w dalszym ciągu jeżdżą na wiece do Orbana.
Kaczyński był gotów ze śmierci w katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem swojego brata Lecha, prezydenta Polski, zrobić kapitał polityczny, organizując swoich wyborców wokół spiskowej teorii zamachu. Nie ma nic, co w walce o władzę byłoby dla niego niemożliwe, nawet gra na odwrócenie polskich sojuszy, która dziś wydaje się zupełnie nierealna. Na razie bowiem w sprawie Ukrainy panuje w Polsce konsensus, i jest to jedyny konsensus łączący wszystkich polskich polityków. Ale jeśli po dojściu do władzy Bruksela będzie utrudniać Kaczyńskiemu życie, może zacząć tak jak Orban szukać sojuszników gdzie indziej. W polskich dziejach nie będzie to żadna niespodzianka. Historia polskich nacjonalistów zaczyna się od sojuszu endeków z Moskwą, wykorzystywanego jak podczas rewolucji 1905 do zwalczania politycznych rywali. Wcześniej i później zresztą Moskwa potrafiła sobie znajdować „przyjaciół” nad Wisłą. Podobne doświadczenia mają niemal wszystkie kraje leżące w środkowej, południowej i wschodniej Europie.
Zachód przegrywa, bo nie potrafi ani nagradzać, ani karać. Mimo zgromadzonego bogactwa nie chce ponosić żadnych wyrzeczeń.
Wewnątrz społeczeństw rozpada się solidarność ekonomiczna, jeszcze gorzej jest między państwami w UE, a mobilizacja na rzecz innych narodów ogranicza się do pustosłowia. W efekcie nie potrafi przelicytować finansowych możliwości autokratycznej Rosji ani Chin, wciąż nieporównywalnie biedniejszych od Unii i USA. Łatwiej wytłumaczyć bezradność Zachodu w kwestii kar. Ani Unia, ani USA nie mogą posunąć się do takiej brutalności, na jaką stać reżimy niedemokratyczne. Brakuje też woli, bo konfrontacja z Rosją, nie mówiąc już o Chinach, wymagałaby poświęceń.
Zachodnie demokracje okazują się dziś nie tylko mniej efektywne ekonomicznie od autokracji, co udowodnił sukces Chin, ale również mniej efektywne politycznie, co udowadnia dziś Zachodowi Rosja.
Dzięki Ukraińcom Zachód dostał możliwość, by zakończyć dryf i zacząć odzyskiwać utracone pole. UE i USA powinny uświadomić sobie, że Ukraina jest szansą na zablokowanie rosyjskich ambicji imperialnych i otwarcie możliwości przed demokratyczną opozycją. Rosja z podporządkowaną Ukrainą wróci na dobre do statusu imperium i będzie chciała wzmacniać się dalej. Największym błędem byłoby czekanie, aż prozachodnie siły same poradzą sobie w Kijowie; zamiast tego potrzeba stanowczego zaangażowania ekonomicznego i politycznego na Ukrainie. Być może jednostronne potwierdzenie przez główne państwa Zachodu gwarancji pokojowych z 1994 roku, które Ukraina dostała w zamian za rezygnację z arsenału nuklearnego, mogłoby być odpowiednio czytelnym dla Putina gestem.
Zachód musi ostatecznie zdecydować: zależy mu na przyciągnięciu Ukrainy czy nie. Niezdecydowana postawa może znowu doprowadzić do rozlewu krwi.
Tekst ukazał się w The New York Times