Jak entuzjazm dziesiątków tysięcy osób przekształcić w armię bezwzględnie realizującą strategię kampanii, czyli czego uczy kampania Berniego Sandersa.
2,8 miliona drobnych wpłat, setki tysięcy ludzi na wiecach, wielkie nadzieje, koszulki „Feel the Bern”… Wszyscy słyszeliśmy, że kampania wyborcza Berniego Sandersa to było coś wyjątkowego. W książce Rules for Revolutionares Becky Bond i Zack Exley pokazują, jak listy mailingowe, toporne rozwiązania IT i dobra organizacja stworzyły „polityczną rewolucję Berniego”. I dlaczego, choć było blisko, nie udało się wygrać.
Becky i Zack wywodzą się z najbardziej progresywnej części amerykańskich ruchów społecznych. Becky to wieloletnia dyrektorka CREDO mobile – firmy telekomunikacyjnej, która dochodami wspiera CREDO – radykalną organizację aktywistyczną prowadzącą działania antywojenne, przeciw wydobyciu paliw kopalnych i na rzecz praw kobiet.
Zack rozpoczął zawodową karierę w ruchu związkowym, by potem pracować na styku technologi, ruchów społecznych i polityki w licznych organizacjach pozarządowych od Wikipedii po MoveOn. W połowie 2015 oboje porzucili wcześniejsze zajęcia, by współtworzyć „polityczną rewolucję Berniego Sandersa”.
Big ideas albo dlaczego właśnie Bernie
„Ruch protestu nie kończy się sukcesem, gdy usuwa jedną grupę establishmentu tylko po to, by zastąpić ją nowszą, lecz o tych samych wartościach i zamiarach, co poprzednia. Są ludzie w naszych ruchach społecznych, którzy wierzą, że nie powinniśmy przejmować władzy. Że trzeba po prostu budować silniejsze i silniejsze ruchy protestu, które koniec końców zmiotą same struktury władzy. Szanujemy ten pogląd, lecz go nie podzielamy. Chcemy, by to ludzie przejęli władzę. Wierzymy, że właśnie teraz jesteśmy bliżej niż kiedykolwiek wcześniej, by urzeczywistnić ten plan” – wyłożyli we wstępie do książki.
Co sprawiło, że Becky i Zack uznali, że to właśnie Bernie uosabia tę radykalną zmianę? Hasła, które głosił w czasie kampanii i… wiele lat wcześniej.
Zdaniem Berniego skala kryzysów, które trapią USA i świat wymaga radykalnych rozwiązań. Półśrodki i małe kroczki proponowane przez demokratów głównego nurtu nie dość, że nie rozwiązują problemów, to jeszcze przestały kogokolwiek inspirować do działania.
Bernie nie zadowala się półśrodkami. Nie mówił o obniżeniu kosztów kredytów studenckich, lecz o darmowych college’ach. Nie proponował skomplikowanych mechanizmów gwarantujących ubezpieczenie zdrowotne dla najuboższych, lecz nazwał opiekę zdrowotną prawem człowieka. Nie sugerował nowelizacji prawa karnego, lecz zaniesienie systemu prowadzącego do masowego zamykaniu Amerykanów w więzieniach. Nie mówił o sposobach na regulację wydobycia gazu łupkowego, które razem wzięte sprawią, że technologia przestanie się opłacać. Postulował wprowadzenie zakazu tej technologii.
czytaj także
Big Organizing vs. strategia małych kroczków
Bezpardonowe hasła, zapowiedź politycznej rewolucji i ograniczenia wszechwładzy korporacji sprawiły, że Bernie porwał tłumy. Bo bez tłumów, piszą autorzy, żadna rewolucja udać się nie może. Właśnie taki, angażujący tysiące osób sposób mobilizacji i prowadzenia kampanii nazywają Big Organizing – w odróżnieniu od Small Organizing tradycyjnych kampanii wyborczych i innych działań społecznych, które skupiają się na taktyce małych kroczków.
W kampaniach wyborczych Small Organizing polega na serii chirurgicznych interwencji w kluczowych stanach, które doprowadzą do zwycięstwa niewielką większością głosów w koledżu elektorów. Wolontariusze angażowani są tylko od czasu do czasu i w sposób niewymagający od nich wiele. Zwycięzca nie obiecuje złotych gór, nie budzi wielkich emocji i nie ma za sobą zdeterminowanego ruchu. Dlatego też i zmiany, które później wprowadza, nie podważą status quo.
W wyścigu o fotel prezydencki właśnie na takie zwycięstwo liczyli stratedzy Hillary Clinton. Jednak błędnie wytypowali stany wymagające intensywnej kampanii.
Polityczna rewolucja zaproponowana przez Sandersa poszła zupełnie inną drogą. Radykalne hasła, choć długi czas ignorowane przez media głównego nurtu, wywołały zaangażowanie na niespotykaną skalę. By wesprzeć kandydaturę, setki tysięcy osób dołączyły do listy mailingowej Berniego. Kiedy w lipcu 2015 roku zaproszono ich, by w niewielkich grupach obejrzeli na żywo skierowane do nich wystąpienie kandydata, w całych Stanach odbyło się 2,7 tys. spotkań. Pojawiło się na nich 100 tys. osób, a 45% z nich zadeklarowało chęć wolontariackiego wsparcia kampanii.
czytaj także
To był ewenement. Tak masowego zdecentralizowanego spotkania nie było nawet w kampanii Obamy z 2012 roku. A mówimy tu przecież nie o wyborach na prezydenta, lecz o walce o status kandydata!
Strategia ponad wszystko
Te 2,7 tys. jednoczesnych spotkań w całych Stanach to było pierwsze dzieło Zacka, który dołączył właśnie do zespołu Berniego. Dzieło Zacka oraz jeszcze jednej zatrudnionej osoby – cała reszta pracy została wykonana przez wolontariuszy: organizujących spotkania, odpowiadających na tysiące pytań spływających na skrzynkę kontaktową, a nawet programujących narzędzia informatyczne obsługujące całe wydarzenie. I o tym właśnie jest ta książka. Jak entuzjazm dziesiątków tysięcy osób przekształcić w armię bezwzględnie realizującą strategię kampanii.
Początkowy cel w kampanii Berniego wynikał z logiki amerykańskich wyborów. W poszczególnych stanach głosuje się tam po kolei, w innych terminach. Stratedzy Berniego założyli, że potrzebują zwycięstw w pierwszych stanach, by w oczach milionów Amerykanów egzotyczny socjalista z Vermont stał się poważnym rywalem dla pewniaka – Hillary Clinton.
Jak tego dokonać? Amerykańska sztuka prowadzenia kampanii bazuje na psychologii społecznej i ma jedną podstawową odpowiedź. Najskuteczniejsza formą przekonywania jest osobisty kontakt z wyborcami, w czasie spotkań lub telefonicznie.
Potraktowanie tej zasady na poważnie wymagało odważnych decyzji. Koniec z przyjemnymi spotkaniami, na których mówimy tylko do przekonanych i pławimy się we własnym sosie. Wszystkie zasoby zostały rzucone na kontakt z wyborcami. – Masz pomysł na zrobienie czegoś innego? Świetnie, powodzenia! My mamy strategię – opowiada Zack.
Koniec z przyjemnymi spotkaniami, na których mówimy tylko do przekonanych i pławimy się we własnym sosie.
Aby to działało w 300-milionowym kraju, potrzeba tysięcy wolontariuszy, najlepiej zebranych w grupy, bo wtedy dzwonienie jest dużo skuteczniejsze. Zorganizowanie ich wymaga mechanizmu identyfikowania lokalnych liderów, kontaktowania się z nimi za pomocą maili, mediów społecznościowych lub Slacka, sprawnej obsługi IT pozwalającej na automatyczne wybieranie numerów telefonicznych wyborców, a także armii wolontariuszy gwarantujących techniczne i treningowe wsparcie tych wysiłków.
Wolontariusze się znaleźli. Przeważnie byli to ludzie po raz pierwszy angażujący się w działalność partyjną. Jedną z podstawowych lekcji z książki i z kampanii Berniego jest prawda mówiąca, że kiedy cel jest ambitny, ludzie gotowi są na prawdziwe poświęcenia.
Program Becky i Zacka zaowocował tym, że ponad 100 tys. wolontariuszy i wolontariuszek przeprowadziło oszałamiającą liczbę 75 milionów rozmów telefonicznych. Wspierało ich zaledwie kilkanaście osób na płatnych stanowiskach
Dlaczego się nie udało
Ktoś mógłby zapytać, dlaczego zadania te realizowane były przez wolontariuszy, skoro wpłaty na kampanię Berniego od osób indywidualnych przerosły wszystkie oczekiwania. Otóż historia kampanii opisana w książce to tylko wycinek całości. Nawet u Berniego gros pieniędzy szedł na to, na co zwykle idzie w takich sytuacjach. Na biura, reklamy i profesjonalistów od prowadzenia tradycyjnych kampanii, a nie na osoby takie jak Zack i Becky, których rolą jest zorganizowanie armii wolontariuszy.
Pośród wszystkich kandydatów w prawyborach obu partii na reklamy telewizyjne najwięcej, 90 milionów, wydał właśnie Bernie. W porównaniu z 231 milionami zebranymi przez niego od osób indywidualnych to bardzo dużo. Autorzy książki zestawiają te liczby z faktem, że w niemal każdym ze stanów Bernie miał więcej gotowych pracować w pocie czoła wolontariuszy, niż było dla nich zadań. Ich potencjał nie został w pełni wykorzystany.
„Z punktu widzenia wielu zatrudnionych w tradycyjnej części kampanii byliśmy marginesem – niemal nieistotnym elementem kampanii” – przyznaje Becky. Paradoksalnie umożliwiło to stworzenie jednej z fundamentalnych wskazówek dla rewolucjonistów sformułowanych przez Becky i Zacka. Mówi ona „Revolution will not be staffed”, czyli rewolucji nie zorganizują płatni pracownicy. Wynik eksperymentu Becky i Zacka to dobra wiadomość i dla nas w Polsce. Nawet przy niewielkich środkach da się osiągnąć bardzo wiele.
Opowieść Zacka i Becky obfituje w szczegóły organizacyjne. Znajdziemy tu instrukcję, jak przeprowadzić telekonferencję z kilkudziesięcioma wolontariuszami, opis procesu tworzenia zespołu wolontariuszy i oddawania im przywództwa w grupie, przygody z programami online umożliwiającymi automatyczne dzwonienie do osób z listy niezdecydowanych wyborców. Dużo, bardzo dużo szczegółów!
czytaj także
Rules for Revolutionares to nie jest lektura dla osób interesujących się polityką partyjną rozumianą wyłącznie jako wielkie narracje i czołówki gazet. Becky i Zack pokazali, że zrobienie politycznej rewolucji to ciężka praca składająca się z motywowania, zarządzania, doszlifowywania procedur i tysięcy rozmów telefonicznych. W Polsce zapotrzebowanie na takie umiejętności będzie oznaczało, że kawiarniana faza rozwoju polskiej lewicy jest daleko za nami.
***
Piotr Trzaskowski jest założycielem i członkiem zarządu Akcji Demokracji.