Jest niedziela, a Matt zaprosił mnie na nabożeństwo do Baptystycznego Kościoła Nowej Georgii w Villa Rica. „Panie, dziękujemy ci za naszego gościa, który przyjechał z Polski, żeby dowiedzieć się, dlaczego Ameryka jest najwspanialszym krajem na świecie”.
Dzięki wsparciu czytelników Krytyki Politycznej, nasz reporter Dawid Krawczyk poleciał na Amerykańskie Południe – do Georgii, stanu, w którym urodził się Martin Luther King i odrodził Ku Klux Klan. Jeździł po hrabstwach wokół Atlanty i rozmawiał z ludźmi, którzy dokładnie rok temu, 8 listopada, wybrali Donalda Trumpa na prezydenta. Kim są? Dlaczego bogobojni mieszkańcy południowych wiosek zagłosowali na nowojorskiego biznesmena? Czy Ameryka Trumpa to rzeczywiście spełnienie ich marzeń? Jak wyobrażają sobie przyszłość? Seria reportaży z Głębokiego Południa USA tylko na KrytykaPolityczna.pl.
I.
Jak nie strzelałem do Kim Dzong Una, czyli witamy w Atlancie!
czytaj także
II.
czytaj także
III.
„Łapać kobiety za cipki? Daj spokój! Każdy mówi takie rzeczy. A kobiety to nie?“
czytaj także
IV.
Z rana czeka na mnie Matt. – Dajesz, dajesz, jesteśmy już prawie spóźnieni – rzuca. Odciąga drążek zmiany biegów przy kierownicy i ruszamy. Świeżo ogolona broda i wyprasowana koszula w biało-zieloną kratę obwieszczają, że w planie dnia ma jakieś ważne spotkanie. – Może i najważniejsze, jakie miałem w swojej karierze – mówi i opowiada ze szczegółami, z kim się zobaczy, ale później zastrzega, nie mogę nic z tego opublikować.
Dwie godziny później jest już po spotkaniu. Siedzimy w samochodzie, ale myślami Matt wciąż jest przy swoim ważnym gościu. W końcu, kiedy wjeżdżamy na międzystanową 285-kę, odpuszcza i ordynuje, żebym włączył dyktafon, to powie mi wszystko, co powinienem wiedzieć.
– Matt, ale powiedz szczerze, jak Trump ma się do tego, o czym mówiłeś mi wtedy w dinerze: wartości rodzinne, chrześcijańskie wychowanie, pomoc słabszym? Przecież to jest dziedzic fortuny z Nowego Jorku, który opowiada, jak łapie kobiety za cipki.
– Trump jest prezydentem i bardzo dobrze, że go wybraliśmy, to po pierwsze – odpowiada z pełną powagą. – Po drugie, to jest facet. Każdy facet jest rozdarty między tym, że chce mieć rodzinę, dzieci, bezpieczeństwo, a tym, że się ogląda za… dobrze wiesz, za czym się ogląda. I wreszcie, po trzecie, Donald Trump jest tylko… – szuka słowa. – Jest wehikułem, który jak na razie realizuje naszą misję. On wzmacnia amerykański volk! – Matt podnosi głos podkreślając ostatnie słowo z niemieckim akcentem.
Wjeżdżamy właśnie na szczyt spaghetti junction (właściwie to skrzyżowanie Toma Morelanda, ale nikt go tak nie nazywa), czyli jednego z najbardziej zagmatwanych skrzyżowań świata. Drogi międzystanowe 85 i 285 spotykają się w betonowo-asfaltowej plątaninie ze stanową 23-ką i 13-ką – pięć poziomów, każda z nitek szeroka na kilka pasów. Jest w tej konstrukcji z końcówki lat 80. coś bardzo XX-wiecznego i coś futurystycznego zarazem, surowy brutalizm betonu i nierealność ruchu drogowego niczym z Piątego elementu Luca Bessona.
Podobno nie ma nic bardziej typowego dla mieszkańców Atlanty niż prucie przez gargantuicznie wielkie autostrady wokół metropolii. No, można jeszcze zwieńczyć podróż wizytą w jednym ze słynnych barów ze striptizem, ale o ile mi wiadomo, my akurat jedziemy na wieś, zobaczyć „prawdziwą Amerykę”.
– Volk? – dopytuję, nie rozumiejąc, dlaczego wypowiada to słowo z niemieckim akcentem. Albo tylko skutecznie oszukuję sam siebie, że nie rozumiem.
– Tłumaczyłem ci, jak widzieliśmy się ostatnio. Volk to jest ta Ameryka, która kocha swoją ziemię, jest gotowa jej bronić za wszelką cenę. Vaterland (znowu z niemieckim akcentem), ojczyzna! Volk to są ci wszyscy ludzie, którzy nie zapomnieli o chrześcijańskich fundamentach tego kraju, którzy stawiają opór wszelkiej maści socjalistom. Chrześcijańska prawica – wylicza Matt, a ja staram się dopytać, jak wpisuje się w to prezydentura Trumpa.
– A jak pracowałeś dla kampanii Trumpa, to często spotykałeś się z taką właśnie Ameryką?
Zamilkł.
– Mieliśmy nie rozmawiać o mojej pracy dla kampanii, pamiętasz? – odpowiada z grobową miną. Proponuję, że mogę wyłączyć dyktafon. – Nie naciskaj – rzuca zdawkowo.
Jedziemy chwilę w wyjątkowo niezręcznej ciszy. – A skąd ty w ogóle tak dobrze znasz angielski? Skąd wiedziałeś, że mówimy na to skrzyżowanie spaghetti junction? Tak cię po prostu wysłali na dwa tygodnie do Georgii? – ni stąd ni zowąd ląduję w krzyżowym ogniu pytań, które bynajmniej nie poprawiają niezręcznej atmosfery w pickupie. Odpowiadam na każde po kolei i proponuję, żebyśmy porozmawiali o tych „liberalnych college’ach, gdzie gnieżdżą się socjaliści”.
– Powiedz, jak to jest z tymi studiami? Mówisz, że na uczelniach odbywa się tylko socjalistyczne pranie mózgu, ale ty przecież skończyłeś studia i nie jesteś socjalistą?
– Ale ile się musiałem nacierpieć. Początek studiów, zajęcia z literatury. Otwieram zadaną lekturę. Czytam. I co? Jakaś gejowska pornografia. Mężczyźni z mężczyznami – opowiada Matt z grymasem obrzydzenia na twarzy. – Jak powiedziałem, że nie będę czytał takich świństw, to odpowiedzieli, proszę bardzo, ale egzamin i tak muszę zdać. Zmieniłem college.
Lista krzywd doznanych ze strony wykładowców na tym się nie kończy. Jedziemy i słucham tego przekładańca skomponowanego z obrazy uczuć religijnych i promocji socjalizmu. Jeden profesor kazał zapomnieć o Bogu i przykazaniu miłości, inny wzgardził intelektualnym ciężarem rozprawy Matta o Leninie i Stalinie. – Skupiłem się nad tym, jak ważna dla komunistów była edukacja. Zawsze to był dla nich oręż w walce z Bogiem i sposób na zawładnięcie ludzkimi umysłami. Zostałem bardzo źle oceniony, ale nie za swoją pracę, tylko za poglądy – gorączkuje się Matt. – Zresztą, nieważne. Wjeżdżamy na wieś, czujesz to? Od razu lepiej, jak wyjedzie się z dala od miasta. Zobaczysz, ludzie tutaj są inni. Śmiesznie zaciągają „How y’all doin’?”, więc czasem trudno ich zrozumieć, ale dasz radę – rozochocony puszcza country na cały regulator i mknie w stronę Gainesville, na północ od Atlanty.
Staram się jakoś sobie poukładać te wszystkie daty, koledże, prace przy kampaniach. – Matt, a ile ty masz właściwie lat? – pytam zupełnie swobodnie. Twarz mojego przewodnika tężeje. Wpatruje się we mnie. Milczy niepokojąco.
– A po co chcesz to wiedzieć? Co jeszcze ci potrzebne? Może podyktować ci mój numer ubezpieczenia społecznego? – wystrzeliwuje serie pytań w moją stronę, każde następne z większą siłą. – Kim ty w ogóle jesteś!? Dziennikarzem, tak? A skąd mam wiedzieć, że nie jakimś oszustem? No, Dawid, powiedz mi, chcesz mnie oszukać!? Chcesz zebrać wszystkie moje dane i nabrać jakichś kredytów pewnie, co? – przy ostatnim już prawie wrzeszczy. Muszę mieć oczy wielkie jak pięć złoty, bo naprawdę nie spodziewałem się takiego obrotu zdarzeń.
Zajeżdża na stację benzynową i mówi, że wysiadamy. Kilka zdezelowanych stanowisk do tankowania i blaszana, pordzewiała buda. Sprawdzam na telefonie: Oakwood, Georgia – chwilę drogi od Jeziora Lanier:
– Masz jakiś paszport? Dowód osobisty? Pokaż mi swoje dokumenty – rozkazuje mi Matt, który jeszcze kilka minut wcześniej wychwalał pod niebiosa „południową gościnność”. Może to tylko dzięki niej nie wpatruję się teraz w lufę pistoletu ani nie dzieli nas napięta cięciwa łuku.
Wyciągam paszport i legitymację prasową. Opowiadałem mu o swoich poprzednich wyjazdach do Nowego Jorku, więc teraz pokazuję daty pieczątek wjazdowych. Dwie wizy, turystyczna i dziennikarska. Proponuję, że może zadzwonić, gdzie chce – do redakcji, na policję, na straż graniczną.
Robi zdjęcie legitymacji. Ze stacji przynosi dwa gatorejdy i mówi, że sorry – taki głupi żart z tym oszustem. – Nie wiesz nawet, ilu cudzoziemców tu przyjeżdża, żeby wykorzystać naszą gościnność. Żartowałem, głupio tak, ale żartowałem. Dawaj, włóż tę koszulkę, bo zaraz wysiadamy i trochę popracujemy.
Wciągam przez głowę granatowy t-shirt. Dużymi białymi literami wypisane TRUMP–PENCE, kilka gwiazdek a pod spodem nieśmiertelne: „Make America Great Again”.
***
Pierwszy dom. Kilkaset metrów od stacji. Pewnie zajeżdżamy pod garaż. John, wielki starszy facet, pucuje swój samochód. Słońce w zenicie odbija się od świeżo położonego wosku na czerwonym lakierze zabytkowego Forda Mustanga z ’68 roku. – John, mam tu reportera z Polski. Jeździ ze mną i pyta ludzi, dlaczego popierają Trumpa. Próbuje zrozumieć, na czym polega ta wielkość Ameryki.
– Cześć – John ściska pewnie moją dłoń – słuchaj, najkrócej to imigracja i podatki. Dobrze, że zamyka granice i obniża podatki. Na razie podoba mi się to, co robi, tylko mógłby tak nie kłapać dziobem na tym Twitterze. Chcecie znaki powbijać? Śmiało!
Najpierw jeden pręt. Jeb! – metalową rurą. Stoi na sztorc. Odległość do drugiego pomagam odmierzyć, przykładając plastikowy znak. Drugi pręt. Znowu jeb! – i rura wbija pręt. Teraz tylko trzeba zaciągnąć plastikowe opaski zaciskowe, po jednej na każdy róg, i gotowe! Jedziemy dalej. Parkujemy w krzakach i czeka nas piesza wycieczka.
Drugi dom. – O nie, nie! Poszedł mi stąd z tą koszulką! – już z daleka krzyczy młoda dziewczyna wygrzewająca się na ganku. – Albo lepiej nie, daj ją, to ci ją spalimy, będziesz miał z głowy – śmieje się. Matt tylko przez chwilę wygląda, jakby zapomniał języka w gębie, ale dla niego to nie pierwszyzna. – Zostawię ulotkę, okej? Ten facet broni wartości chrześcijańskich i drugiej poprawki [prawa do noszenia broni – przyp. red.].
Trzeci dom. – Jak leci? Tutaj jest taki kandydat, porządny gość, walczy o zachowanie prawa do broni, chroni wartości rodzinne i chrześcijańskie… – nadaje Matt, a gość w rozchełstanej kraciastej flaneli przerywa mu, uśmiechając się serdecznie. – Miałeś mój głos przy prawie do broni – przybija piątkę Mattowi.
Oakwood leży w hrabstwie Hall. Niecałe 200 tysięcy mieszkańców zamieszkuje głównie wioski. Zdecydowana większość to biali Amerykanie (74%). Rok temu 72% głosujących wybrało tutaj Trumpa. Może wydawać się, że to dużo, ale jak na wiejską Georgię to raczej średnio, hrabstwa na południu, przy granicy z Florydą spokojnie zbliżyły się do 90%.
Kolejny dom. Matt puka i staje kilka metrów od drzwi wejściowych. – Wiesz, lepiej się odsunąć się te kilka kroków, żeby nie wyglądało, jakbyśmy chcieli wparować im do domu. Dziewczyna w kapciach i szarej koszulce z college’u bierze ulotkę, ale na słowa „Christian”, „pro-family” i „pro-guns” przewraca oczami. – Mogę zostawić znak z nazwiskiem tego gościa u was przed domem? – śmiało proponuje Matt. – No, nie jestem przekonana. Muszę porozmawiać z mężem – odpowiada wyraźnie sceptyczna Oakwoodzianka.
– Nie zgodziła się na znak, ale wiesz, doceniam, że sama nie podejmuje takiej decyzji. Widać, że szanuje zdanie swojego męża. To jest związek – analizuje profesjonalny wbijacz znaków dla chrześcijańskich konserwatystów.
Po drodze odwiedzamy meksykańską rodzinę, gdzie tylko kilkuletni chłopak mówi po angielsku, ostatecznie nie udaje nam się dogadać. Na następnej działce stoi para w średnim wieku. On z siwiejącą kitką rozgląda się po ulicy. Ona, co tu dużo mówić, podkurwiona przebiera nogami. Obydwoje upodobali sobie wyciągnięte koszulki na ramiączkach i klapki.
Na podjazd z impetem zajeżdża półcieżarówka oznakowana „Animal Control”. Wypada facet w mundurze khaki, w kamizelce kuloodpornej z Glockiem z jednej i dwoma dodatkowymi magazynkami z drugiej. Stoję wystarczająco blisko, żeby podsłuchać ich rozmowę. Sąsiad zza płotu dostał pierdolca i powystrzelał im króliki. Normalnie nie dzwoniliby po policję od zwierząt, ale sąsiad strzelał tak niefortunnie, że wybił wszystkie samce i zostały tylko samice. Nie trzeba być króliczym inseminatorem, żeby zorientować się, że to słabo wróży na przyszłość.
Matt wchodzi gładko w sam środek tej dramy i zaczyna gadkę o polityce. Trochę o republikaninie, za którym agituje, ale raczej o Trumpie i woła mnie, żebym posłuchał. Stoney, bo tak ma na imię facet z kitką, opowiada, że wreszcie mają prezydenta, który szanuje Południe. – Ten Obama nic nie robił, tylko przepraszał i przepraszał. Jak najęty – drapie się po szczeciniastej brodzie Stoney. Jego partnerka, której imienia nie wyłapałem, jeszcze nie uspokoiła się po króliczej masakrze i chodzi w te i wewte. Niby słucham, jak Matt nakręcają się ze Stoneyem, ale głównie wpatruje się w wybitne dzieło sztuki tatuażu na łopatce kobiety: flaga Konfederacji powiewa na drzewcu wbitym w brzoskwinię, a wszystko wieńczy wstęga z ozdobnym napisem GEORGIA. Według liberałów współcześnie z Krzyżem Południa (to inna nazwa flagi Konfederatów) utożsamiają się tylko zatwardziali rasiści. Z kolei konserwatyści powiedzieliby, że to wyraz przywiązania do południowych wartości. A to, że w katalogu tych wartości była niegdyś gotowość do walki na śmierć i życie w obronie niewolnictwa, to zupełnie inna sprawa.
– Te benefity dla imigrantów, dla Czarnych, dla wszystkich tych mniejszości, proszę ja ciebie. Nie mieliśmy większego socjalisty za prezydenta – gardłuje się Stoney. – Tyle przepracowałam dla tego kraju – kobieta wskazuje na swoją koszulkę, która okazuje się częścią służbowego ubioru z U.S. Postal Service. – I co? Nikt nam nigdy darmo nic nie dał. A ci, za przeproszeniem, uchodźcy przyjeżdżają na gotowe, dostają mieszkanie, samochód i żyją ze świadczeń. To jest jakieś szaleństwo.
Kiedy słucham tych narzekań na Obamę za rzekome zrujnowanie kraju przeplecione ze szczerą nadzieją pokładaną w Trumpie, zachodzę w głowę, jak będzie wyglądać ta wielka Ameryka.
– Mam tu na koszulce hasło Trumpa. Słyszeliście je z milion razy: „Make America Great Again”. To znaczy, że kiedyś Ameryka była wielka, prawda? Kiedy?
Stoney znowu przejeżdża dłonią po posiwiałej szczecinie, cmoka językiem i zbiera się na odpowiedź. – A bo to przed wojną secesyjną źle tu na Południu było?
***
Wycieraczki zapieprzają po szybie z takim animuszem, jakby miały zaraz wyrwać z zawiasów i polecieć tam, gdzie je burza poniesie. To nie jest deszcz. Zamiast kropli są wiadra, zamiast kałuży rwące po poboczu strumienie. Płynę przez ścianę wody na autostradzie i w myślach wychwalam inżynierów, którzy projektowali mój samochód. Jak tylko znajduje się za blisko innego pojazdu przy zmianie pasa zaczyna pikać i migać jak choinka. Nie widzę dalej niż kilka metrów, więc to całkiem przydatne. Do tego jest ciężki jak cholera, więc prawie mną nie rzuca.
Radio odbiera świetnie, ale wolałbym chyba nie słyszeć tego, co nadają: „Przypominamy, że na północ od Atlanty szaleje dzisiaj burza tropikalna. Jeżeli nie musicie wychodzić z domu, to nie wychodźcie. Zostańcie w bezpiecznym miejscu i podróżujcie naprawdę tylko, jeśli musicie”.
Tak, jestem właśnie na północ od Atlanty. Tak, minąłem drzewo powalone przez burzę. Piękne, wielkie drzewo roztrzaskało się na szerokość trzech z czterech dostępnych pasów. Czy naprawdę musiałem wychodzić z domu?
Jest niedziela, a Matt zaprosił mnie na nabożeństwo do Baptystycznego Kościoła Nowej Georgii w Villa Rica. Jadę i mam tylko nadzieję, że Matt nie wpadnie znowu na pomysł zorganizowania polowego punktu kontroli granicznej na jakiejś stacji i nie będę musiał machać paszportem, jak poprzednio.
– Dzień dobry, dzień dobry, jestem od Matta, słyszałem, że siada tam z tyłu. Tak, tak, dzień dobry, bardzo miło, że mogę tu być. Jak najbardziej Szczęść Boże, niech Bóg ma was w opiece, Amen, niech Pan Bóg błogosławi – z jednego serdecznego uścisku dłoni przechodzę w drugi, później w kolejny i jeszcze kolejny. – Niech będzie pochwalony, niech Bóg błogosławi, dziękuję, że mogę tu być. Tak, tak, ja od Matta i rodziny, siąść z tyłu, wiem, wiem – ściskam ręce i odpowiadam.
Ręce są raczej starsze, zwłaszcza kobiece są pomarszczone, wyschnięte, z niebieskimi żyłkami, delikatne, powolniejsze. Męskie ręce są silniejsze, energiczne, młodsze, ale mocniej spracowane. Wszystkie ręce są białe.
Pastor Keith wchodzi na scenę. W tle trzy łacińskie krzyże podświetlone na pomarańczowo. Spokój, bezpieczeństwo, wspólnota, wszystko potęguje burza, która szaleje na zewnątrz. Zespół muzyczny w składzie ktoś na fortepianie, ktoś na basie plus wokal odpala Wherever He leads I’ll go, czyli coś z pogranicza typowej kościołowej pieśni i muzyki country. Białe wykrochmalone koszule i jasne spodnie zaprasowane w kant bujają się lekko w rytm.
Take up thy cross and follow Me
I heard my Master say
I gave My life to ransom thee
Surrender your all today.
Sala do nabożeństwa jest potężna, mogłaby pomieścić spokojnie kilkaset osób, tylko nie ma okien. Przy tych warunkach pogodowych robi za bunkier.
Wherever He leads I’ll go
Wherever He leads I’ll go
I’ll follow my Christ who loves me so
Wherever He leads I’ll go
Matt z rodziną trochę się spóźnił, ale zająłem im miejsce. Dziewięcioosobowa ekipa usadawia się w ostatnim rzędzie.
He drew me closer to His side
I sought His will to know
And in that will I now abide
Wherever He leads I’ll go
Pastor Keith obraca podczas kazania jedną zasadniczą myśl: „Gdziekolwiek prowadzi nas Pan, tam właśnie powinniśmy iść”. Przekonuje swoim łagodnym i niskim głosem, że tylko w Bogu nadzieja. Oczekuje od wiernych bezwarunkowego poddania się woli boskiej. Słowem, żąda posłuszeństwa.
– Wyobraźcie sobie tylko, gdyby wszyscy ci, którzy twierdzą, że są wyznawcami Chrystusa, gdyby oni wszyscy poszli tam, gdzie prowadzi nas Pan. Wyobraźcie sobie, o ile piękniejszy byłby nasz naród.
– Amen! Amen! Amen! – głośno odpowiada kościół.
Po nabożeństwie obiad w meksykańskiej restauracji dwie przecznice od kościoła. – Taką mamy tradycję. To jest meksykańska restauracja, ale taka już wiesz, amerykańska meksykańska – zaprasza mnie Matt.
Siadamy, zamawiamy, a kiedy stół zapełnia się nachosami i fajitami, łapiemy się za ręce. Matt zamyka oczy, pochyla się i wygłasza modlitwę.
– Panie, pobłogosław ten posiłek. Dziękuję ci za naszą rodzinę, za dzieci, za kościół. Panie, dziękujemy ci za naszego gościa, który przyjechał z daleka, z Polski, żeby dowiedzieć się, dlaczego Ameryka jest najwspanialszym krajem na świecie i jak uczynimy ją znowu wielką.