Dzięki wsparciu czytelników Krytyki Politycznej, nasz reporter Dawid Krawczyk poleciał na Amerykańskie Południe – do Georgii, stanu, w którym urodził się Martin Luther King i odrodził Ku Klux Klan. Jeździł po hrabstwach wokół Atlanty i rozmawiał z ludźmi, którzy dokładnie rok temu, 8 listopada, wybrali Donalda Trumpa na prezydenta. Kim są? Dlaczego bogobojni mieszkańcy południowych wiosek zagłosowali na nowojorskiego biznesmena? Czy Ameryka Trumpa to rzeczywiście spełnienie ich marzeń? Jak wyobrażają sobie przyszłość? Seria reportaży z Głębokiego Południa USA tylko na KrytykaPolityczna.pl.
I.
Jak nie strzelałem do Kim Dzong Una, czyli witamy w Atlancie!
czytaj także
II.
czytaj także
III.
„Łapać kobiety za cipki? Daj spokój! Każdy mówi takie rzeczy. A kobiety to nie?“
czytaj także
IV.
czytaj także
II.
– Ach, Polska. Porządny chrześcijański kraj.
– Rząd dzielnie dał odpór Unii Europejskiej i nie wpuścił żadnych uchodźców. Niesamowite.
– I jeszcze teraz ta piękna akcja społeczna. Ludzie wyszli na granice, by otoczyć je różańcem.
Wszystkie te zachwyty nad polityką polskiego rządu płyną z ust trzech republikanek. Umówiliśmy się w Buckhead, najbogatszej dzielnicy Atlanty, w Starbucksie przy Północno-Zachodniej Peachtree Road.
Jestem trochę spóźniony, bo kluczyłem po okolicy, podziwiając równiutko przystrzyżone trawniki, rzeźby z żywopłotu, fantazyjne wzory z wielobarwnej kostki brukowej i potężne bramy, którym lekkości nadają piękne kowalskie zdobienia. Wielkie południowe posiadłości. Naprawdę wielkie i naprawdę południowe.
Trzy republikańskie gracje, z którymi mam się spotkać, to Camara, Linda i Lucretia.
Camara ma wyjątkowo szczery uśmiech i jeszcze bardziej szczery śmiech. Dużo się uśmiecha, jeszcze więcej się śmieje. Najwięcej chyba, kiedy mówi o swoim podziwie dla polskiej premier za jej antyuchodźczą politykę. Linda kocha Amerykę i duże amerykańskie samochody (jeździ potężnym Chevroletem, którego krytykują jej znajomi demokraci), kocha też sztukę, jest artystką, ale najbardziej kocha Florencję – chociaż to miłość trudna i ostatecznie niespełniona, ponieważ Linda nie mogła zostać we Włoszech ze względu na tamtejsze prawo imigracyjne. Wreszcie Lucretia, gwiazda tego wczesnego popołudnia i prawdopodobnie również gwiazda najbliższych wyborów do stanowego senatu. Pewna siebie, niepoprawna politycznie, bliscy mówią o niej Trump light. – Jestem Czarna. Jestem Republikanką. Głosowałam na Trumpa i jestem z tego dumna – tak mówi sama o sobie.
Z Lucretią Hughes umówiłem się już kilka tygodni temu. Zobaczyłem ją w wywiadzie, którego udzieliła telewizji CBS zaraz po wydarzeniach w Charlottesville. Amerykańska skrajna prawica przyjechała w sierpniu 2017 do tego miasta w środkowej Wirginii, żeby zademonstrować swoją siłę. Członkowie Ku Klux Klanu i innych rasistowskich organizacji maszerowali przez miasto z pochodniami udowadniając, że potrafią zorganizować się poza internetem. Przeciwko białym supremacjonistom protestowali antyfaszyści. Po wielu godzinach walk w jedną z protestujących grup wjechał rozpędzony Dodge Challenger. Kierujący nim prawicowy terrorysta z pełną premedytacją rozpędził wóz, posyłając w powietrze dziesiątki ciał. Zabił jedną osobę.
Donald Trump natychmiast po tragicznych doniesieniach z Charlottesville powiedział, że „Po obydwu stronach [starć w Charlottesville] byli bardzo porządni ludzie”. Zrównanie hailujących neonazistów z ich przeciwnikami wywołało niespotykane wcześniej oburzenie, nawet wśród tych, którzy głosowali na Trumpa.
Lucretia nie była oburzona. Na pytanie dziennikarza, czy jej poparcie dla prezydenta nie stopniało po Charlottesville, odpowiedziała błyskawicznie: „Absolutnie nie”. Przyjechałem do Starbucksa na Buckhead w Atlancie, żeby poznać jej pozostałe poglądy. Nieoczekiwanie poznałem również wyjątkowe republikańskie trio.
Zakochana we Florencji Linda ma polskie korzenie, dlatego wybrała się kiedyś do Jaworzna. Mieszkała na obrzeżach miasta, gdzieś pod lasem. Pamięta, jakby to było wczoraj: sroga zima i ujadające psy. Nie wyobraża sobie czegoś takiego w Stanach („Ktoś zrobiłby z tymi psami porządek”). Ale jest coś, co zastanawia ją po dziś dzień.
– Na kogo one tak szczekały? Tam nie było nic, tylko głuchy, ciemny las. Czy to były duchy nazistów, duchy Rosjan, a może jakieś pruskie albo austriackie? A może one szczekały na ducha Stalina? – rozpędza się Linda. Niestety nie mogę poratować jej odpowiedzią, więc szczęśliwie zmieniamy temat.
Żadna z kobiet nie mieszka obecnie w Atlancie. Wolą życie poza miastem, na obrzeżach.
– Jeśli nie czuję się bezpiecznie, to wolę nie wychodzić. W mieście, gdzie jest taki straszny tłok, nie jest bezpiecznie. Zwłaszcza dla nas – mówi Lucretia.
Dopytuję, kogo ma dokładnie na myśli, mówiąc „dla nas”, i momentalnie dostaję idealnie zsynchronizowaną odpowiedź od całej trójki. – Jak to kogo? Zwolenników Trumpa oczywiście. A zaraz po tym wysłuchuję całej litanii cierpień i upokorzeń, których doznały po wyborze Trumpa na prezydenta.
– Lewica myśli, że może bezkarnie stosować przemoc wobec wszystkich, którzy nie podzielają ich poglądów – mówi Linda.
– Nawet nie możesz mieć naklejki Make America Great Again na samochodzie. Zapomnij. Porysowaliby ci wóz albo zrobili jeszcze coś gorszego. Bałabym się wjechać do Śródmieścia z taką naklejką, zwłaszcza, że jestem biała – wtóruje Camara.
Lucretia mówi, że po wyborach bała się wychodzić z domu. – Pięć dni przesiedziałem w środku, bo taka była atmosfera na zewnątrz – wspomina.
– Najgorsi są ci ze znakiem COEXIST złożonym z różnych symboli religijnych, ugh – wzdryga się Linda.
Całkowicie zgadzają się, co do tego, że napięcia rasowe w amerykańskim społeczeństwie to wymysł mediów, lewicy, demokratów, a za te wszystkie wymysły płacić ma George Soros (Linda nazywa go mianem Doctor Evil), któremu zależy po prostu na skłócaniu społeczeństwa. Black Lives Matter? Gorsi od nazistów. Ojczym Lucretii był jednym z założycieli Czarnych Panter w Nowym Jorku, a jeden z jej synów został zamordowany na ulicy. Strzał w tył głowy rozsadził mu czaszkę. Nigdy jednak nie przeszłoby jej przez myśl popieranie ruchu Black Lives Matter.
– Zależy im tylko na pogłębieniu nienawiści między rasami – mówi.
– Na moim osiedlu mieszkają Brazylijczycy, Tajowie, Czarni, Chińczycy, a nawet ludzie z Florydy – żartuje sobie Linda. – I żyjemy sobie zgodnie, nie potrzebujemy żadnej polityki tożsamości wmuszanej nam przez demokratów.
Całkiem niedawno wszystkie były demokratkami. Lucretia i Camara jeszcze głosowały na Obamę w 2008 roku, Linda oddała na niego głos w prawyborach, ale do czasu właściwych wyborów zdążyła zmienić zdanie. Dlaczego? Bo przeczytała, że jako senator w stanie Illinois Barack Obama zagłosował za tym, żeby można było udusić dziecko zaraz po narodzinach, jeśli na wcześniejszym etapie ciąży przeszło nieudany zabieg aborcji. – Rzucają niemowlę na tackę i odstawiają na parapet, żeby tam się udusiło i zmarło – opowiada Linda. Szybkie wyszukiwanie w Google’u wyrzuca artykuł z „Washington Post”, który krok po kroku rozbiera fałszywe oskarżenia, jakoby Obama był zwolennikiem duszenia niemowląt. Linda ogląda Fox News i słucha Rusha Limbaugh, więc mogła nie trafić na ten artykuł.
– Nie nosił nawet przypinki z flagą. To ma być prezydent? – włącza się Camara.
– Ale dziwi cię to? Przecież on pierwszy raz stanął na prawdziwej amerykańskiej ziemi dopiero, jak skończył 18 lat. To był ćwok, nie prezydent – podbija Lucretia. – Dziewczyny, widziałyście kiedyś Putina? Ta klata, mówię wam. Naprawdę, zobaczcie sobie. A Obama? Szkoda gadać. Swoją drogą, ja wciąż czekam aż pokaże swój akt urodzenia.
– O tak, wszystkie czekamy – dodaje Linda.
Gwoli ścisłości, odpis aktu urodzenia zawisł na stronie Białego Domu w 2008 roku, skan całego dokumentu w 2011. Jak nietrudno się domyślić, nie zatrzymało to tych, którzy podważali legalność jego prezydentury. Jednym z czołowych działaczy ruchu domagającego się pokazania „prawdziwego aktu urodzenia” był Donald Trump.
Jak podkreślają, Obama obudził je do działania, a Hillary rozwścieczyła. Czym dokładnie? Całą sobą. Kłamie, kłamie, kłamie, a przede wszystkim morduje. – 110 osób z jej najbliższego kręgu popełniło „samobójstwo” albo zostało zamordowanych. Przypadek? – retorycznie pyta Linda.
Ze wszystkich obietnic wyborczych Trumpa najbardziej przywiązane są do ograniczenia imigracji. – Trump się nie boi, że ktoś powie o nim, że jest złym gościem. Trzeba poradzić sobie z imigracją, ale nikt nie chciał się za to zabrać, bo to takie niepoprawne. To nie jest coś, na czym zdobędziesz popularność – wiecuje Camara.
– Chwila – wtrącam się, bo muszę coś wyjaśnić. Czy Trump nie właśnie w ten sposób zdobył popularność, która pozwoliła mu ostatecznie wygrać wybory? Siedzimy już jakieś dwie godziny, a ja mam wrażenie, że rozmawiam nie ze zwolenniczkami rządzącego prezydenta, ale z jakimś podziemnym ruchem oporu. Ich samochody są niszczone, muszą ukrywać się po domach, a biali zwolennicy prezydenta nie mają wstępu do miasta. – Spodziewałem się, że będziecie w dużo lepszych humorach. Przecież rok temu wygrałyście wybory. Wasz kandydat siedzi w Białym Domu i praktycznie rządzi światem. Nie czujecie się zwyciężczyniami?
– Masz rację, powinnyśmy czuć się jak zwycięzcy, ale oni nie dają nam się tak poczuć!
– Kto?
– Establishment. Media.
Zbieram się do wyjścia, pakuję sprzęt i przypomina mi się zapisane w notatniku pytanie, którego zapomniałem zadać.
– A co sądzicie o kandydaturze Kanye Westa w następnych wyborach?
– Przecież to jakiś żart, a tak poza tym to Kanye chyba popiera Trumpa – odpowiada Camara. – Ale powiem ci, kogo powinniśmy naprawdę się obawiać. Oprah! Oprah Winfrey! Jak demokraci ją wystawią, to nie będzie lekko. Zapamiętaj sobie: Oprah Winfrey!
Już w drodze do samochodu sprawdzam sobie na telefonie hasło „Oprah Winfrey 2020”. Szału nie ma. Jakieś tweety. Trochę poważniejszych artykułów, ale daleko jeszcze do jakichś politycznych deklaracji. Nie mogę zatopić się na długo w tym political fiction, bo telefon zaczyna mi wibrować, a okno przeglądarki przykrywa wielka podskakująca słuchawka.
– Gdzie jesteś? – słyszę w słuchawce. Widzę tylko, że numer z okolic Atlanty, bo zaczyna się od 404.
– Przepraszam, musiałem nie zapisać sobie numeru. Z kim rozmawiam?
– Matt Stout, przecież rozmawialiśmy rano. Chyba z godzinę.
Rzeczywiście, z Mattem próbowałem umówić się od ponad miesiąca, wreszcie rano się zdzwoniliśmy. Jeszcze w Polsce regularnie zasypywałem go wiadomościami na różnych portalach społecznościowych. Jego nazwisko ciągle gdzieś wyskakiwało, kiedy przebijałem się przez szuwary republikańskiego internetu. Na Facebooku kilka dobrych miesięcy przed wyborami zorganizował wydarzenie dla fanów Trumpa z okolic Atlanty. Z jego profilu na LinkedIn wynika, że od lat pracuje dla polityków jako field consultant, a krótko w październiku 2015 pracował dla sztabu wyborczego Trumpa. Chciałem go zapytać, na czym dokładnie polega jego robota, i jak podoba mu się Ameryka Trumpa, której pomógł się ziścić.
– Możemy się umówić, ale nie będziemy rozmawiać o jednej kwestii, mojej pracy dla Trumpa – powiedział, zaraz po tym, jak odebrał z rana telefon. – Nie ma tu jakiejś wielkiej sensacji, podpisałem klauzulę poufności. Tyle. Ale opowiem ci o czymś innym, o wojnie. O wojnie, która trwa w Ameryce, a jej stawką jest amerykańska rodzina.
Kiedy zadzwonił znowu, siedział w knajpie kilka minut drogi ode mnie. Pojechałem zatem do Landmark Diner posłuchać o tej wojnie.
***
– Zanim zaczniemy. Dwa pytania. Co sądzisz o socjalizmie? I czy wierzysz w Boga?
Jeszcze nie zdążyłem nawet rozsiąść się porządnie na kanapie ani obczaić outfitu Matta – biały T-Shirt z napisem TRUMP na całą klatę i nieco mniejszym Make America Great Again, krótkie bojówki khaki, czerwona czapka z daszkiem i logo Georgia Bulldogs, do tego twarz spalona słońcem i sterana pracą – a tu już takie dwa strzały na wejście.
Odpowiadam, że jestem z Polski, gdzie komunizm upadł w 1989 roku, więc ciężko byłoby popierać socjalizm in my country. Co ja osobiście sądzę, nie mówię, a on nie dopytuje. O Bogu odpowiadam, że to dość osobiste pytanie. Pochodzę z katolickiej rodziny, ale mam swoje problemy z klerem. Odpowiedzi przechodzą.
– Nie nagrywasz nic? Na pewno? – sprawdza Matt. – A ten pierścień, co masz, to nie jest jakaś mała kamera szpiegowska? He he, żartuję, daj spokój. Czyli o 14:00 widziałeś się z Lucretią, tak? Widzisz, nie mówiłeś mi dokładnie, o której się z nią widziałeś, a ja wiem. Wiesz skąd? Z KGB, he he. Łapiesz żart?
Nie do końca złapałem, co chyba było widać, bo po krótkiej przerwie na wjazd cheeseburgera, Matt pospieszył z wyjaśnieniami:
– To z „The Office”, takiego serialu komediowego. Nieważne. Zobacz sobie na YouTubie.
Pytania miały być dwa, ale to nie koniec tego przesłuchania o zmroku. Kto płaci za mój wyjazd? Czy jestem żonaty? Skoro tak długo razem, to czemu nie ślub? Czy mam dzieci? Skąd dokładnie jestem? Gdzie nauczyłem się angielskiego? Skąd znam takie trudne słowa jak presupposition? Jakie teksty piszę? I dlaczego Georgia?
Cheeseburger już wystygł, ale jak nie zacznę go jeść, to nie przestanie pytać. Matt sączy wodę przez słomkę i kalkuluje na ile usatysfakcjonowały go moje odpowiedzi. Wystarczająco.
– Czyli chcesz wiedzieć, co czyni Amerykę wielką? No to, ci powiem.
Jak już zaczął, to mówił bez przerwy przez następną godzinę. Obraz historii Ameryki malował śmiało, majestatycznie. Detal zmuszony był skapitulować na rzecz zamaszystych pociągnięć przez całe wieki historii. – To jedyny kraj, który powstał całkowicie w oparciu o wartości chrześcijańskie, dlatego w ogóle tu jesteśmy – zapewnia. Jest w tej opowieści miejsce dla purytan, protestanckich uchodźców z Europy. Dla rdzennych Amerykanów już niekoniecznie. Nie mówi o nich nic. Ameryka to wolność, to rodzina, to wreszcie Kościół, czyli wspólnota ludzi, którzy o siebie dbają i nie potrzebują do tego rządu federalnego. W tę narrację o amerykańskiej wyjątkowości wplata krytykę Państwa Platona (za totalitaryzm koncepcji państwa) i pochwały pod adresem Arystotelesa (za rzekome uwznioślenie rodziny).
– Ale Trump mówi przecież, że Ameryka musi stać się na powrót wielka. Dobrze rozumiem, że teraz jest z tą wielkością jakiś problem? – staram się przyspieszyć ten długi rozbieg, bo od Platona i Arystotelesa do Trumpa chyba nam jeszcze trochę zostało, a choć diner otwarty jest 24/7, to nie bardzo uśmiecha mi się skłotowanie w nim do jutra.
– Bardzo dobre pytanie. Problem faktycznie jest i nazywa się SOCJALIZM – odpowiada automatycznie Matt. – Lenin, Stalin, Trocki – oni dobrze wiedzieli, że amerykańskiego człowieka nie złamie się w boju. Naprawdę myślisz, że ktoś chciałby nas najechać i stawić czoła uzbrojonemu narodowi? Więc próbowali nas złamać rozdawnictwem i edukacją. Wespół z Darwinem i Deweyem pragnęli zniszczyć to, co w Ameryce najważniejsze, podkopać jej chrześcijańskie fundamenty.
Darwin to oczywiście zamach na chrześcijańską teorię genezy wszechświata. – Najpierw mówimy ludziom, że są zwierzętami, a później dziwimy się, że zachowują się jak dzikie zwierzęta, wszczynają zamieszki jak ci od Black Lives Matter – obrazuje swoje z rozmachem kreślone tezy Matt. – Wyobraź sobie, że dzieci teraz gdzieś w Stanach uczą się, że są zwierzętami. To jest szaleństwo.
John Dewey to z kolei architekt prania mózgu, czyli progresywnej i liberalnej edukacji, której jedynym celem jest wyrugowanie chrześcijaństwa z serc i umysłów następnych pokoleń.
Macki antychrysta w opowieści Matta oplotły systemem świadczeń socjalnych również biedotę. – Myślisz, że państwo płaci te wszystkie zasiłki, bo tak dba o swoich obywateli? Nie, chce ich uzależnić od siebie, jak od narkotyku. Jak ludzie będą zależni, to karnie pójdą do publicznych szkół i dadzą wyprać sobie mózgi. Znasz tę piosenkę Pink Floyd Another Brick in the Wall? Tym jesteś dla państwa, numerem ubezpieczenia społecznego, kolejną bezmyślną cegłówką. We don’t need no education. We don’t need no thought control. Nie potrzebujemy edukacji. Nie potrzebujemy, żeby rząd sterował naszymi umysłami.
– Ale tę edukację i opiekę społeczną to całkowicie byś zlikwidował? – wcinam się z pytaniem.
– Edukacja w domu, a zadbać o nas może kościół. Wystarczy, że zawierzysz Bogu i załatwione.
Później dowiem się, że siódemka dzieci Matta nie chodzi do publicznej szkoły, tylko uczą się w domu, z dala od niebezpiecznych idei świeckiego humanizmu.
– Kiedyś mógłbym pojechać na zachód, postawić szopę, założyć rodzinę i zapewnić jej byt, polując. Teraz państwo wie o tobie wszystko, na każdą pierdołę musisz mieć pozwolenie. Chodź do samochodu, to ci coś pokażę.
Płacimy za wodę, kawę i cheeseburgera. Matt rzuca kelnerowi Muchas gracias. Założyłbym się, że był Grekiem, ale nieważne. Muchas gracias. Parking zastawiony pickupami rozświetlają turkusowo-różowe neony Landmark Diner:
Matt otwiera drzwi do swojego białego Chevroleta. Wodospad puszek i pustych styropianowych kubków wypada na ulicę, ale Matt zdaje się tym nie przejmować. Sięga po coś na siedzenie pasażera i wynurza się zaraz z ciemności. W ręku trzyma jakiś super nowoczesny łuk w barwach moro. – Poluję tym na jelenie. I z każdego jednego ustrzelonego muszę się tłumaczyć rządowi. Wyobrażasz to sobie?
Po powrocie przeglądam jego fejsa raz jeszcze. Jest i łuk. Zdjęcie strzelone po ciemku gdzieś na polowaniu i podpis: „W ciele tego faceta wciąż mieszka chłopak. W drodze do lasu, żeby dopaść tego monstrualnego jelenia, który sapie i dyszy, jakby próbował przejąć moje terytorium”.
***
Łuk wraca do samochodu, a ja jestem przekonany, że wieczór spod znaku „moc wrażeń” dobiega końca. Zaraz zbijemy piątki, muchas gracias i każdy pójdzie w swoją stronę. Jednak Matt ma chyba inne plany.
– To chcesz jechać do pułkownika Gilnera? – Matt zapodaje nazwisko i stopień wojskowy takim tonem, jakbyśmy rozmawiali o jakimś naszym wspólnym znajomym. Włączam w głowie szybki wewnętrzny skan notatek i wspomnień z kilku poprzednich dni i system rzeczywiście wyrzuca jakiegoś pułkownika Gillnera. W istocie w porannej rozmowie przewinął się facet, który jest emerytowanym żołnierzem Amerykańskich Sił Powietrznych, lekarzem i republikaninem.
Wsiadamy do mojego SUV-a. Matt komplementuje, że niezła fura i ruszamy przez ciemne ulice Buckhead do posiadłości pułkownika Gillnera. Na dojazdowej drodze prowadzącej przez zagajnik mijamy staw i gospodarstwo, żeby dojechać do czegoś, co przypomina skrzyżowanie willi z kamienicą. Parkujemy furę i wspinamy się po schodach do drzwi.
– Dobry wieczór, panie pułkowniku – Matt gniecie daszek swojej czapki w rękach i kłania się starszemu panu, który otworzył nam drzwi ozdobione witrażami. Nie wygląda na zadowolonego tą niespodziewaną wizytą, ale uprzejmie zaprasza nas do środka. Piękny salon, ściany wyłożone kasztanowo-brązowym drewnem, na ścianach romantyczne landszafty i wyszywany jedwabiem obraz z Japonii. Dołącza żona pułkownika, Celia, ubrana w patriotyczną koszulkę z 4 lipca:
Small talk okazuje się wcale nie taki small, bo za chwilę lądujemy w niebezpiecznych szuwarach polskiego antysemityzmu. Rodzina doktora Gillnera pochodzi z okolic Ostrowa Wielkopolskiego. On urodził się już w Stanach, ale pamięta wieści o kolejnych krewnych ginących w nazistowskich obozach zagłady. Ma żal do Polski za to, że wymazuje żydowską historię i ogólnie za antysemityzm, ale jeszcze większy żal ma do krajów bałtyckich. Powie mi później, że choć naturalnie jest zwolennikiem NATO, to nad obroną rejonów nadbałtyckich graniczących z Rosją zastanowiłby się dwa razy. No dobra, ale nie przyszedłem tu przecież hejtować Litwinów czy Łotyszy.
– Pamiętacie Państwo dzień wyborów rok temu? Wstaliście rano, zagłosowaliście na Trumpa… – zagajam po włączeniu dyktafonu.
– Ja wcale nie głosowałem na Trumpa – odpowiada spokojnie pułkownik Gillner. A ja czuję, jakbym właśnie dostał pociskiem rakietowym ziemia-powietrze. Przecież miałem rozmawiać z wyborcą Trumpa. Zaczynam się zastanawiać, czy ze zmęczenia nie pomieszałem postaci, o których opowiadał Matt. Na szczęście Celia uśmiecha się dobrotliwie i chyba widzi, co mi kołacze po głowie.
– Ja głosowałam na Trumpa – oświadcza zbawiennie. – On się nie mógł przemóc. Ale bynajmniej nie zagłosował na Hillary. Szczerze mówiąc, to byłam wściekła na niego, bo myślałam, że właśnie za sprawą takich gestów wygra Hillary.
– Dokładnie pamiętam, jak stałem nad kartą wyborczą – otwiera się pułkownik Gillner. – Wpatrywałem się w jego nazwisko i po prostu nie mogłem, no nie mogłem pogodzić się z myślą, że przyłożę rękę do wyboru kogoś takiego. Ten człowiek doprowadza mnie do szewskiej pasji.
To był pierwszy raz, kiedy pułkownik Gillner w swoim 80-letnim życiu nie oddał głosu na żadnego z kandydatów w wyborach prezydenckich. Co dokładnie irytuje emerytowanego pułkownika w Trumpie? – Nie ma doświadczenia politycznego. Nie ma czym się pochwalić w biznesie. Te wszystkie jego wielkie deale to jest jedna wielka farsa. Jest kompletnie pozbawiony umiejętności dyplomatycznych. Zobacz, co zrobił w Portoryko – pułkownik Gillner mówi coraz głośniej i z każdym następnym zarzutem żwawiej gestykuluje.
Dwa tygodnie przed moim przylotem do Atlanty huragan „Maria” niemal doszczętnie zniszczył amerykańską wyspę na Karaibach. Trump pojechał tam z gospodarską wizytą. Ale zamiast założyć koszulę z podwiniętymi rękawami i przytulać się do zrozpaczonych ludzi rzucał w tłum papierowymi ręcznikami, jak maskotka Chicago Bulls podczas meczu NBA.
– Miał tam jedno zadanie, uspokoić tych biednych ludzi, którzy potracili dachy nad głową. A on przyjeżdża, wykłóca się, obraża ich i przechwala, ile to ważnego zrobił dla Portoryko.
Na samochwalstwo pułkownik Gillner ma ostrą alergię. Chwali Matta za jego ciężką pracę na rzecz konserwatywnych kandydatów, mnie za to, że pojechałem na drugi koniec świata dowiedzieć się czegoś ważnego. – Ale to ja was chwalę, a nie wy sami będziecie mi tu opowiadać, jacy to jesteście wspaniali. Tam w rogu wiszą moje medale i coś wam powiem: sam sobie ich nie przyznałem – tokuje pułkownik.
W 1997 otrzymał od prezydenta Clintona Legię Zasługi, jedno z najwyższych odznaczeń wojskowych w USA. Obok wiszą też dwa złote Medale za Chwalebną Służbę. Wpatruję się w te odznaczenia, a pułkownik Gillner czuje się w obowiązku jeszcze raz podkreślić, że nie lata po okolicy z tymi medalami pod pachą i nie rozgłasza wszem i wobec, jakim to był wspaniałym żołnierzem.
– Jestem naprawdę zaniepokojony poziomem inteligencji prezydenta. Nigdy nie powinniśmy go wybierać. Zresztą to nie przypadek, że głosowali na niego głównie ludzie bez wyższego wykształcenia. Jakoś tak jest, że ci wykształceni wolą demokratów – kwituje doktor Gillner.
Matt podłapuje temat i zaczyna swoją nawijkę o tym, jak socjalizm wdarł się na uniwersytety i robi młodzieży wodę z mózgu. Ale ten występ jest zupełnie inny niż to, czego doświadczyłem chwilę temu w Landmark Diner. Nad cheeseburgerem Matt stroszył się jak paw, u pułkownika doktora Daniela Gillnera siedzi jak trusia i próbuje się mu przypodobać. Żal tylko zwichrowanego daszka tej biednej czapki Georgia Bulldogs zgniatanej w rękach. – Cóż, nie wyciągałbym tak daleko idących wniosków – gasi go pułkownik Gillner.
Celia znowu po mistrzowsku rozładowuje sytuację krótką opowieścią o swojej drodze politycznej od demokratów do republikanów. Wychowywała się na Midweście, czyli Środkowo-Zachodniej części USA. Wszyscy wokół poszliby za republikanami w ogień, ona przekornie głosowała na kandydatów z drugiej strony politycznej barykady.
– Aż w końcu to doprawdy odrażające zachowanie, zwłaszcza wśród młodych ludzi. Wystarczy spojrzeć, jak wygląda krajobraz po republikańskim wiecu, a jak po spędzie demokratów. Na tym pierwszym rodziny z dziećmi sprzątają po sobie, a po drugim zostaje kupa śmieci – z obrzydzeniem opowiada Celia. – I jeszcze to poczucie wyższości, uprzywilejowania. Jakieś okupacje sal wykładowych. Kto to widział? No, przepraszam bardzo.
Pułkownik Gillner miał chwilę, żeby odsapnąć, ale ma jeszcze dość energii, żeby dalej grillować Trumpa. – Jest niedoinformowany. Nie czyta książek. Podobno jego główne źródło informacji to Fox News, niech nawet ogląda ten Fox News, ale musi mieć inne źródła. Jeżeli to prawda, że zażyczył sobie, żeby raporty od CIA i FBI, które lądują na jego biurku, nie były dłuższe niż jedna strona, to mogę sobie tylko wyobrażać, jak czują się ludzie z branży wywiadowczej.
To jeszcze nie koniec rantu pułkownika-doktora. Piekli się, jak Trump prowokuje „tego kretyna z Korei Północnej” i za to, że chce deportować dzieci nieudokumentowanych imigrantów. – Zgadzam się całkowicie, że trzeba strzec granic. Naród bez granic, to nie jest naród. Nie ma chyba nic bardziej absurdalnego niż ten lewicowy pomysł otwartych granic. Jeśli chodzi o mur, to nie wiem, nie jestem przekonany, ale żeby deportować kogoś, kto się tu wychował i żył od zawsze, to jakiś skandal. Jak przyszliście, to czytałem właśnie w „Wall Street Journal”, że jednak jest szansa, że DACA (Deferred Action for Childhood Arrivals, czyli prawo umożliwiające osobom, które nielegalnie przekroczyły granicę jako dzieci, uczestnictwo w rynku pracy, systemie opieki społecznej i edukacji – przyp. red.) zostanie w jakiejś formie zachowana. Matt, czytasz czasem „Wall Street Journal”? – pułkownik Gillner przekierowuje rozmowę w stronę mojego przewodnika.
– Tak, tak, czytam, jasne, ale nie tak często jak Biblię – odpowiada zbity z tropu Mattr.
Pułkownik Gillner dalej się unosi i wyznaje, że jest zupełnie sfrustrowany prezydenturą Trumpa, ale ostatecznie uspokaja go to, że wszystko przemija, nawet Trump. Pokłada nadzieję w otaczającej prezydenta elicie wojskowej, bo zna osobiście niektórych z generałów będących dzisiaj najbliżej Białego Domu.
Zanim wyjdziemy, jeszcze raz zaiskrzy między nim a Mattem. Pójdzie o edukację. Pułkownik Gillner jest całkowitym przeciwnikiem nauczania religii w szkołach, dla Matta inne przedmioty to zaledwie marny przypis do studiowania Biblii. Emerytowany lekarz i żołnierz zachęcony tym nieoczekiwanym napięciem między nimi dorzuca na koniec jeszcze przegląd swoich opinii problematycznych dla konserwatywnej amerykańskiej prawicy.
– Jestem przeciwnikiem NRA (National Rifle Association of America, Narodowe Stowarzyszenie Strzeleckie Ameryki, czyli największa organizacja lobbujące za wolnym dostępem do broni), a już na pewno przeciwko powszechnemu dostępowi do kul przebijających kamizelki, przeciwko tłumikom i przeciwko broni automatycznej – prowokuje Matta. – I oczywiście jestem zwolennikiem dostępu kobiet do aborcji. Jako młody lekarz na Brooklynie widziałem, co dzieje się z kobietami, którym odmawia się aborcji. Nikt nie powinien być w takiej sytuacji.
Kiedy kilka dni później będziemy jeździć z Mattem po wioskach wokół Atlanty, przywoła on w rozmowie z miejscowymi postać pułkownika Gillnera. – To był liberał. Mówił, że jest republikaninem, ale nie zagłosował na Trumpa i wygadywał później te wszystkie liberalne rzeczy. To liberał.
**
Czytaj część pierwszą: Jak nie strzelałem do Kim Dzong Una, czyli witamy w Atlancie!
Debbie Dooley, współzałożycielka TEA Party, skrajnie konserwatywnego odłamu Partii Republikańskiej, opowiada o swojej miłości do Ronalda Reagana i nadziejach związanych z Trumpem. Po dwóch godzinach rozmowy zabiera naszego reportera na swoją ulubioną strzelnicę, gdzie można postrzelać sobie do tarczy z Kim Dzong Unem.
**
Ten tekst powstał dzięki waszym dotacjom. Dziękujemy za wsparcie!
Co tu się odTRUMPowuje? Pięć historii z Głębokiego Południa.
Dawid Krawczyk o cyklu reportaży z amerykańskiego Południa: http://bit.ly/2hjtzzl. Te teksty powstały dzięki waszym dotacjom. Zapraszamy do lektury i dziękujemy za wsparcie.
Opublikowany przez Krytyka Polityczna na 7 listopada 2017