Trump jest kandydatem partii, której przywódcy nie zamierzają go poprzeć, a Clinton w dalszym ciągu potyka się o Sandersa.
W Waszyngtonie mamy sezon burzowy. Raz ciepło i przyjemnie, a po chwili błyskawice i ulewa. Podobnie w polityce – niby nic, ale co chwilę coś. Donald Trump jest kandydatem partii, której przywódcy nie zamierzają go poprzeć, a Hilary w dalszym ciągu potyka się o Berniego Sandersa… Jeśli kwestia partyjnych nominacji 2016 jest już dawno przesądzona, dlaczego wciąż mamy tak wiele znaków zapytania?
Logika demokratów jest prosta – w obliczu wspólnego zagrożenia (Trump), zwolennicy Berniego zagłosują na Hilary Clinton, prawda? No cóż, okazuje się, że wcale nie jest to takie oczywiste. Spotykam coraz więcej osób – w tym wojskowych i rządowych pracowników – którzy zaklinają się, że wobec tego nie zagłosują wcale. To znaczy oddadzą swój głos na kandydatów niezależnych – w tym wypadku pewnie na Jill Stein z Partii Zielonych. Będzie to głos symboliczny, ale zawsze… Założenie bowiem, że Bernie i Hilary grają w tej samej drużynie jest – w wielu wypadkach – błędne. Ogromna ilość zwolenników Berniego to wyborcy niezależni, którzy nigdy nie zamierzali głosować na demokratów – jeśli zrobili to z okazji prawyborów, zrobili to tylko dla Berniego.
Czy to znaczy, że ludzie Sandersa nie rozumieją koncepcji „mniejszego zła”? Rozumieją, jak najbardziej, ale po prostu często nie utożsamiają jej z Hilary… Listę zarzutów nie do przełknięcia, które wysuwa się wobec pani Clinton, zabrała niedawno Marie Myung-Ok Lee dla Salon :
– polityka Clinton wobec Hondurasu i Haiti podczas pełnienia funkcji Sekretarza Stanu,
– odpowiedzialność za kryzys gospodarczy 2008 (rozmontowanie ustawy Glass-Steagall w 1999 roku),
– poparcie dla wojny w Iraku i stanowisko wobec konfliktu izraelsko-palestyńskiego,
– płatna promocja GMO i frackingu,
– związki Arabii Saudyjskiej z fundacją Clintonów,
– poparcie dla TPP,
– kontrybucje od firm lobbingowych reprezentujących prywatne więzienia,
– o aferze z prywatnym serwerem i upartej odmowie opublikowania tekstów płatnych przemówień dla Goldman Sachs nie wspominając.
Nic dziwnego, że Tony Brasunas doszedł do wniosku, iż modły Amerykanów o umiarkowanego republikanina zostały spełnione – jest nim Hilary Rodham Clinton, która startuje jako demokratka. Brasunas dowodzi, że demokraci starej daty (JFK, FDR, Johnson) byli znacznie bliżej pozycji Berniego niż dzisiejsi liberałowie; z kolei poglądy Clinton przywodzą na myśl politykę… Eisenhowera i Nixona. Oznaczałoby to, że polityka w Stanach Zjednoczonych od kilku dekad przesuwa się coraz bardziej na prawo.
Wejście Berniego do politycznej gry wskazało puste dotychczas miejsce na lewicy i zmusza nasz wzrok do przyjęcia nieco innej perspektywy.
Na czym stoimy w Waszyngtonie? Z jednej strony mamy ruch Bernie-or-bust (albo Bernie albo nikt) i apele Sandersa, który twierdzi, że to on, nie Hilary, jest właściwą odpowiedzią na kandydata republikanów…. Wiele można zarzucić Trumpowi, lecz nie to, że jego zwolennikom brakuje entuzjazmu. Tej euforii w obozie Hilary brak – natomiast jest ona wizytówką Sandersa. Jego ludzie prowadzą z demokratami regularną wojnę, oskarżając partię o manipulacje przy wyborach (w Nevadzie i w Nowym Jorku) i denerwują się, że Hilary nie zamierza wziąć udziału w kolejnej debacie – chodzi tu o ważny, być może ostatni smakowity kawałek tortu, jakim są prawybory w Kalifornii (7 czerwca).
Z drugiej strony, twierdzą niektóre media, Bernie już pogodził się z porażką. Jak pisze „Mother Jones”, Sanders przyjął w tym tygodniu rzuconą mu kość – możliwość wyboru pięciu członków komisji, która zdecyduje o agendzie demokratów na partyjnej konwencji w lipcu – Hilary będzie mogła wybrać sześciu członków. Pomijając kwestię interpretacji tego gestu, oznacza to, że w komisji znajdą się ludzie Berniego, którzy będą aktywnie przesuwać pozycje demokratów w takich kwestiach jak: Izrael i Palestyna, fracking, niebezpieczeństwa Wall Street i obecnego sposobu finansowania kampanii wyborczych.
Tymczasem w oczach liberałów całe to zamieszanie z Berniem – początkowo traktowane jako uroczy idealizm – zaczyna być coraz bardziej irytujące.
Jeśli jego zwolennicy nie zmobilizują się i nie staną po stronie Hilary, pisze Darby Saxbe dla magazynu „Slate”, sytuacja z 2000 roku może się powtórzyć. Chodzi oczywiście o pojedynek między Georgem Bushem a Alem Gore skomplikowany obecnością trzeciego gracza – Ralpha Nadera. Według opinii liberalnego ogółu to właśnie ten trzeci kandydat zostawił Amerykę na osiem lat w szponach republikanów… Należy jednak pamiętać – czego wspomniany artykuł nie bierze pod uwagę – że Nader startował z pozycji niezależnej; to znaczy brał faktyczny udział w wyborach generalnych. Bernie nie zakłada takiej możliwości – jeśli nie otrzyma nominacji, wypada z gry.
Sama Clinton nie ma wątpliwości, że koniec końców otrzyma błogosławieństwo Berniego. Czy na pewno? Wielka konwencja demokratów już za dwa miesiące.