Człowiek, który od lat wyznaje szlachetne zasady, nie ma żadnych szans w starciu z milczącym posągiem Hillary Clinton.
Podczas gdy sprawy w ojczyźnie przesądzone, wyścig o amerykańską prezydenturę 2016 dopiero zaczyna nabierać rumieńców. Na scenie mamy sześć republikańskich rumaków, Hillary oraz… no właśnie, kim jest Bernie Sanders?
Sanders, senator ze stanu Vermont, tak naprawdę nie jest demokratą, lecz demokratycznym socjalistą. O nominację z ramienia Partii Demokratycznej ubiega się z musu, między innymi na skutek owych tragicznych jednomandatowych okręgów wyborczych, którymi nagle zachłysnęła się polska polityka. Szansę, że ją dostanie, są zerowe. Mimo fantastycznego, śmiałego i konkretnego programu, jedyne, co być może uda mu się osiągnąć — taką mają nadzieję postępowe środowiska — to zmusić Hillary do konfrontacji i przepchnąć rdzeń partii o parę centymetrów na lewo.
Podobnie jak w przypadku Elizabeth Warren, głównym hasłem Sandersa jest walka z nierównością i problem gwałtownego kurczenia się klasy średniej. O nierówności Sanders mówi właściwie konsekwentnie od lat 70., ale w 2016 ma farta — oto nierówności stały się ekwiwalentem crème brûlée, świeżo importowanym z Francji deserem à la Thomas Piketty. Konfrontacja z nową modą nie ominie pewnie nawet pani Clinton, która na razie wygodnie sobie milczy, ku frustracji liberalnych mediów.
Hillary nie rozmawia z dziennikarzami na temat swojego programu. Nie musi. Tajemnicza jak Partnerstwo Transpacyficzne, oderwana od realiów jak kasta amerykańskich bilionerów, „zbyt potężna, żeby upaść” jak Wall Street.
Porozmawiajmy jednak o programie Sandersa. Po pierwsze, jako priorytet — rozbicie kliki Wall Street i sześciu najpotężniejszych banków, które posiadają obecnie 10 bilionów dolarów, czyli 60 procent PKB Stanów Zjednoczonych. Biorąc pod uwagę ten stan rzeczy, Sanders nie wierzy, że Kongres jest w stanie kontrolować Wall Street, bo to Wall Street kontroluje Kongres. Po drugie — przywrócenie rozluźnionej za Clintona kontroli nad bankami, pociąganie (w razie potrzeby) do odpowiedzialności karnej bankierów i szefów instytucji finansowych i koniec z too big to fail. Opodatkowanie Wall Street (50 centów od każdego 100 dolarów na giełdzie) i przewrócenie 90-procentowego podatku dla najlepiej zarabiających (tak jak to miało miejsce w starych, dobrych latach 50.) — pieniądze te miałyby być wykorzystanie na darmową edukację wyższą (wreszcie!).
Odkąd w 1981 roku został burmistrzem Burlington, Sanders jest konsekwentnym obrońcą praw pracowników. Wsparcie dla bardzo niemodnych w USA związków zawodowych jest kluczowym elementem jego programu. Proponuje również podniesienie płacy minimalnej, stworzenie miejsc pracy poprzez publiczne inwestycje w infrastrukturę (Ameryka zaczyna ich naprawdę potrzebować), zbudowanie nieistniejącego w Stanach systemu opieki nad dziećmi oraz równą płacę dla kobiet (nadal brakuje nam dwudziestu trzech centów na dolara). Ochrona pracowników ma objąć także sprzeciw wobec Partnerstwa Transpacyficznego, forsowanego przez obecną administrację, mimo że jego treść nie jest znana publicznie, a jego autorami są przywódcy wielkich korporacji, którzy sami piszą prawa, według których będą zarabiać. Ponadto Sanders jest zainteresowany rozbudową programów opieki zdrowotnej i społecznej (Social Security, Medicare i Medicaid) oraz konfrontacją z globalnym ociepleniem (przejście do alternatywnych źródeł energii i tworzenie miejsc pracy w tych sektorach). Na jego liście znajduje się również „przemysł więzienny” — Sanders wskazuje na paradoks tego, że finansiści z Wall Street rujnują życie tysiącom ludzi i wywijają się zapłaconą przez firmę karą pieniężną, podczas gdy palące marihuanę dzieciaki lądują za kratkami na lata.
Jeśli chodzi o politykę zagraniczną, Sanders potępia w czambuł atak na Irak (nie dalej jak w tym tygodniu usprawiedliwiany przez kandydata republikanów, Jeba Busha), popiera negocjacje z Iranem i krytykuje obecną politykę Izraela (mimo że sam jest Żydem).
Brzmi obiecująco? Sanders zebrał półtora miliona dolarów w ciągu pierwszej doby kampanii, z przeciętnym datkiem opiewającym na sumę 43 dolarów. To zupełny ewenement w amerykańskiej rzeczywistości wyborczej, kreowanej przez miliony Trumpa i braci Koch.
Potencjalny elektorat Sandersa to ludzie, którzy zorganizowali Occupy Wall Street i którzy wybrali Billa de Blasio na burmistrza Nowego Jorku. To ci, którzy mieli nadzieję, że Elizabeth Warren wystartuje w wyborach 2016.
Lecz mimo sympatii dla Berniego w alternatywnych mediach, większość liberałów postrzega go tak, jak podsumował to Jon Stewart — jako człowieka, który konsekwentnie wyznaje swoje szlachetne zasady i który nie ma żadnych szans w starciu z milczącym, zielonym jak bazyliszek posągiem Hillary.
– Powiedz mi, na jakich punktach opiera się kampania Hillary Clinton? – pyta Sanders prowadzącego w MSNBC. – Ty nie wiesz, ja nie wiem i Amerykanie też nie mają pojęcia.
**Dziennik Opinii nr 152/2015 (936)