Moja książka jest napisana z pozycji antyrasistowskich. Pokazuję, że nawet w tak ostrym konflikcie można znaleźć przykłady równości – chociażby włączenie Polaków do społeczeństwa Haiti na zasadzie pełnych praw obywatelskich. To świadectwo prób wykorzeniania rasizmu i tworzenia nowych, emancypacyjnych definicji wspólnoty.
Paulina Januszewska: Gdybyś oprócz historycznej ciekawości miał wskazać jeden powód, dla którego dziś warto zainteresować się rewolucją haitańską sprzed ponad 200 lat, co by to było?
Zbigniew Marcin Kowalewski: To pierwsza, a więc rozpoczynająca bardzo wcześnie cykl podobnych wydarzeń i ruchów wyzwoleńczych na Globalnym Południu, zwanym niegdyś Trzecim Światem, rewolucja antykolonialna. Możemy powiedzieć, że wyprzedziła swoje czasy, a na pewno o 100 lat ubiegła fale rewolucji znanych nam z początku XX wieku w Rosji, Turcji, Iranie, Persji, Chinach czy Meksyku, a potem kolejną, już po II wojnie światowej. Powstanie haitańskie było w dodatku jedyną udaną rewolucją niewolników nie tylko w ówczesnej epoce, ale w całej historii niewolnictwa. Nie sposób więc przecenić jego znaczenia dziejowego i antyrasistowskiej wymowy, a tym bardziej traktować wyłącznie jako historycznej ciekawostki.
Susanne Buck-Morss w książce Hegel, Haiti i historia uniwersalna stwierdziła wręcz, że rewolucja haitańska dała początek globalnej nowoczesności. O wybuchu powstania haitańskiego musiały więc zdecydować chyba nie tylko konflikty rasowe?
Powstanie haitańskie nie było zrywem czarnych wymierzonych w panowanie białych, lecz stanowiło sprzeciw wobec rasowo zróżnicowanym w układzie haitańskim właścicielom niewolników. Wynikło więc przede wszystkim z konfliktu klasowego, z którym sprawa rasowa jest oczywiście ściśle związana, ale nie najważniejsza.
Jak wyglądała struktura społeczna żyjącej na Haiti ludności?
Była znacznie bardziej skomplikowana niż mogłoby się wydawać i niż miało to miejsce w innych koloniach. Haiti pod koniec XVIII wieku to jedna z ważniejszych, bo zaopatrujących Europę m.in. w cukier, kolonii francuskich, która wprawdzie reprodukowała „klasyczny” – oparty na dominacji białych – system plantacyjny, ale stratyfikacja społeczna już w obrębie samych niewolników była zróżnicowana.
Na samym dole hierarchii znajdowali się ci, którzy zostali sprowadzeni na wyspę bezpośrednio z krajów Afryki. Często nie znali języka, byli oderwani od własnych wspólnot i traktowani najgorzej. Nieco wyżej stali niewolnicy urodzeni już na wyspie, tzw. kreole. Wśród nich także istniało zróżnicowanie – od tych pracujących najciężej na plantacjach po osoby pełniące funkcje zarządców brygad czy majstrów.
Jeszcze inną kategorię stanowili wyzwoleńcy, czyli dawni niewolnicy, którzy uzyskali wolność. I tutaj widać dalsze podziały: część z nich była czarna, a część miała mieszane pochodzenie – byli to mulaci, zazwyczaj potomkowie z nieformalnych związków Francuzów i afrykańskich kobiet. W praktyce właśnie ta grupa wolnych osób niebiałych często zyskiwała spore przywileje i stanowiła konkurencję dla białych kolonistów, zarówno wielkich plantatorów, jak i mniej zamożnych, którzy często także czuli się marginalizowani w relacji do bogatszych elit.
Ta skomplikowana mozaika interesów sprawiła, że rewolucja haitańska była nie tylko buntem przeciwko niewolnictwu, ale także starciem wielu grup o własną pozycję i przyszłość wyspy oraz kraju.
W swojej książce To nie jest kraj dla wolnych ludzi. Sprawa polska w rewolucji haitańskiej, twierdzisz, że o powodzeniu powstania zdecydowali niewolnicy pochodzący z Konga. Dlaczego?
Niewolnicy sprowadzeni bezpośrednio z krajów Afryki i znający stamtąd wolność stanowili na Haiti wyjątkowo duży odsetek ludności. To miało ogromne znaczenie dla przebiegu rewolucji. Ze względu na liczebność, ale także nieposłuszeństwo wobec narzuconego porządku, trudniej było ich rozproszyć w społeczeństwie i wtłoczyć w system pracy na plantacjach. Stawiali opór. Dopiero w latach 90. XX wieku amerykański afrykanista John Thornton zwrócił uwagę na niepodejmowaną wcześniej w historiografii haitańskiej kluczową kwestię, czyli pochodzenie „świeżo sprowadzonych” niewolników. Okazało się, że większość to właśnie mieszkańcy Królestwa Konga, państwa o rozwiniętej strukturze politycznej i długiej tradycji sporów o władzę. Toczyły się tam wojny domowe związane nie tylko z ambicjami poszczególnych przywódców, ale i wizjami samego ustroju.
Leder: Czy jest coś bardziej francuskiego niż uliczne zamieszki i rewolty?
czytaj także
Zupełnie jak Europa, pochłonięta w wyniku rewolucji francuskiej sprawą republiki.
Dokładnie tak. W Kongu debatowano choćby nad tym, czy monarchię powinien tworzyć zdobywca-despota, czy może jednak demokratycznie wybierany władca. Niewolnicy, którzy trafili na Haiti, uczestniczyli w tych debatach. Byli jeńcami walk domowych – pojmanymi żołnierzami, a także wojskowymi zajmującymi wyższe stanowiska, w europejskiej nomenklaturze nazywane oficerami czy generałami. Francuscy koloniści nie mieli jednak świadomości, że na ich statkach płyną z ludzie z doświadczeniem wojskowym. To okazało się dopiero wtedy, gdy powstanie w kolonii zaczęło nabierać charakteru wojny, a kongijscy żołnierze wykazali się znajomością strategii i taktyk potrzebnych na polu bitwy. Bez tego z pewnością rewolucja by się nie udała.
W dodatku nie były to strategie znane armiom z Europy. Na czym polegała przewaga strony powstańczej?
Decydujący stał się etap, gdy w trakcie trwającej już dziesięć lat rewolucji na Haiti wylądował mający przywrócić panowanie swojemu krajowi w kolonii francuski korpus ekspedycyjny. Stanął przed trudnym zadaniem, bo nie dość, że jego oddziały zaczęła dziesiątkować żółta febra, to militarnie musiał stawić czoło dwóm odmiennym rodzajom przeciwnika.
Mowa o siłach powstańczych, które wywodziły się z oddziałów regularnej, zorganizowanej według europejskich wzorców i prowadzącej wojnę klasyczną armii haitańskiej. W jej ramach stworzono tajne struktury, które początkowo współpracowały z Francuzami, a w kluczowym momencie starć zdezerterowały i przyłączyły się do rewolucji. Drugim oponentem byli powstańcy kongijscy, stosujący taktyki całkowicie obce w Europie, bo przeniesione z wojen w swoim kraju i polegające przede wszystkim na tzw. taktyce rojowej.
czytaj także
Czyli partyzanckiej?
Tak, i to w znakomitej formie, która ogromnym stopniu przyczyniła się do zwycięstwa rewolucji. W mojej książce opisuję konkretne przykłady metod takiej walki, choćby przytaczając relację polskich legionistów, którzy w międzyczasie przybyli do Haiti walczyć u boku Francuzów i pewnego razu natknęli się na powstańców na wzgórzach. Doszło do starcia, po czym nagle powstańcy… zniknęli. To właśnie typowy element taktyki rojowej: niespodziewane wycofanie się, które całkowicie dezorientuje przeciwnika, nie pozwalając zrozumieć, czy właśnie doszło do ucieczki, czy może powinien spodziewać się za chwilę ponownego ataku, a jeśli tak – to z której strony.
Zaawansowane debaty polityczne, rozwinięta taktyka wojskowa – to nie są cechy, które biała Europa przypisywałaby jakiemukolwiek z krajów Globalnego Południa, po rasistowsku nawet dziś oskarżanych o prymitywizm. Jak wobec tego należy patrzeć na spuściznę rewolucji francuskiej, z perspektywy której często także w historiografii opisywano sukces haitańskich powstańców? Czy nazywanie ich „czarnymi jakobinami”, jak w tytule książki C.L.R. Jamesa, jest dziś uzasadnione?
Tradycyjne łączenie rewolucji haitańskiej z rewolucją francuską jest jak najbardziej uzasadnione, ale tylko do pewnego stopnia. W przeszłości znacznie przeceniano ten związek. Dziś wiemy, że wybuch powstania na Haiti bez wątpienia był konsekwencją spowodowanego przez rewolucję we Francji zamieszania, które w kolonii wywołało poruszenie i zostało wykorzystane do wzniecenia powstania niewolników. Jednocześnie polityczne koncepcje, które zaczęły się wówczas kształtować wśród haitańskich elit, miały zupełnie inny charakter. Owszem, echa rewolucji francuskiej były słyszalne, ale nie determinowały wszystkiego. Przywódcy powstania, a następnie nowego państwa haitańskiego, tacy jak Toussaint Louverture czy Jean-Jacques Dessalines, nie byli wcale „czarnymi jakobinami” – jak nazwał ich C.L.R. James – lecz raczej ludźmi o bardzo konserwatywnych poglądach.
Największa kradzież w historii, czyli jak Francja wycisnęła miliony od Haiti
czytaj także
Konserwatywnych?
Niestety tak. Stworzyli oni nową klasę wyzyskiwaczy, która chciała uwłaszczyć się na plantacjach przejętych po francuskich kolonistach. Dążyli do tego w sposób bezwzględny, często za sprawą terroru wojskowego, starając się zmusić byłych niewolników – już wolnych formalnie i niechętnych dawnemu systemowi – do pracy na plantacjach. Dlatego w mojej książce dodałem komentarz do tytułu książki Jamesa: „jeśli byli to czarni jakobini, to byli jednocześnie czarnymi termidorianami i czarnymi bonapartystami”. Znajdziemy u nich elementy wszystkich tych nurtów, ale w sumie tworzą one nową, odrębną jakość.
To nie był duplikat rewolucji francuskiej. Dla mas uczestniczących w rewolucji znacznie ważniejsze niż francuskie debaty o monarchii, republice i jej kształcie były wspomniane kongijskie spory o to, „jaki król”. Dzięki odkryciu Johna Thorntona, który zwrócił uwagę na kongijskie pochodzenie dużej części uczestników powstania, możemy dziś lepiej zrozumieć, że ta rewolucja miała własny, oryginalny fundament polityczny. To odkrycie w istotny sposób upodmiotawia haitańską rewolucję także w wymiarze ideowym.
W trakcie spotkania premierowego powiedziałeś, że właściwie napisałeś To nie jest kraj dla wolnych ludzi… nie o rewolucji sensu stricto, ale o fiksacjach jej przywódcy, Dessalinesa.
Tak naprawdę to książka o jednej fiksacji Dessalinesa – na punkcie polskich legionistów, którzy znaleźli się we francuskim korpusie ekspedycyjnym oraz mieli wziąć udział (lub go odmówić) w masakrze w Saint-Marc.
Właśnie to wydarzenie możemy uznać za pierwszy widoczny przejaw obsesji przywódcy powstania. Chodzi o moment, w którym należący wtedy jeszcze do korpusu Dessalines i część jego żołnierzy zdezerterowała i przeszła na stronę powstania, ale reszta – czy to z powodu wahania, czy braku okazji – nie opuściła koszar, została w Saint-Marc razem z żołnierzami francuskimi i polskimi. Dwaj francuscy generałowie uznali tych, którzy nie uciekli, za tzw. element niepewny i wydali rozkaz ich wymordowania. Dessalines szybko odbudował swoje oddziały z dezerterami i podjął zupełnie niespodziewaną decyzję. Utworzył tzw. oddział specjalny, który nazwał „czarnymi Polakami”, a więc przebrał w polskie mundury swoich podwładnych.
Dlaczego to zrobił?
Trudno jednoznacznie wytłumaczyć jego motywacje bez zrozumienia, że był to wstęp do jego dalszej polityki wobec Polaków. Dessalines wyraźnie dążył do tego, aby po stronie powstania znalazła się grupa polskich legionistów, którzy niekoniecznie mieli walczyć ramię w ramię z powstańcami – bo to byłoby kulturowo zbyt trudne – lecz by trafili do niewoli i pozostali przy życiu. Wojna była bowiem skrajnie brutalna, jeńców mordowano po obu stronach. Tymczasem Dessalines dawał Polakom gwarancję przeżycia w niewoli. To miało ogromne znaczenie – świadomość, że nie grozi im natychmiastowa śmierć, zmieniała wszystko.
Co było potem?
Kilka miesięcy później, gdy Dessalines został uznany za głównodowodzącego przez całą powstańczą generalicję, w jego gwardii honorowej pojawił się oddział złożony już rzeczywiście z Polaków, a nie przebranych żołnierzy. Około trzydziestu jeńców stało się częścią jego najbliższego otoczenia, co miało być wyraźnym sygnałem, że wśród rewolucjonistów są biali, którzy współtworzą powstańcze wojsko. Dessalinnes potrzebował ich obecności jako politycznej demonstracji. Chciał pokazać, że nowe państwo haitańskie, mimo ostrości konfliktu rasowego, nie będzie miało charakteru rasistowskiego.
Biali Polacy posłużyli czarnemu Dessalinesowi jako antyrasistowski „materiał” propagandowy?
Tak, choć tkwi w tym pewien paradoks, biorąc pod uwagę fakt, że Dessalines jednocześnie planował eksterminację wszystkich Francuzów, którzy pozostaną na wyspie. Słowa dotrzymał, a przy tym eksponował obecność Polaków jako „białego elementu” po stronie antyniewolniczej rewolucji.
Do kogo kierował ten komunikat?
Do wewnątrz – musiał zapewnić jedność haitańskiej generalicji, w której istniał głęboki podział między czarnymi a mulackimi dowódcami. Polacy byli więc potrzebni, by pokazać mulatom, że w nowym państwie biała krew będzie traktowana na równi z czarną, a kwestie rasowe nie będą przeszkodą w budowaniu wspólnego porządku. Ogromną rolę odegrał w tym także osobisty sojusz Dessalinesa z mulackim generałem Alexandre’em Pétionem – późniejszym prezydentem Haiti – który wcześniej był jego przeciwnikiem w wojnie domowej. Pétion jako tzw. kwateron, czyli w jednej czwartej czarny, wchodząc w przymierze z Dessalinesem, wsparte obecnością Polaków w gwardii honorowej, gwarantował nową równowagę w powstańczym obozie. Polacy zresztą szybko nie zniknęli z otoczenia Dessalinesa po powstaniu. Znaleźli się w jego najbliższym zapleczu wojskowym, a nawet przy Pałacu Prezydenckim.
czytaj także
A potem w konstytucji haitańskiej. Co im tam zagwarantowano?
W pierwszej konstytucji niepodległego Haiti poświęcono im specjalny zapis, w ramach którego otrzymali obywatelstwo i zostali zrównani z innymi mieszkańcami wyspy. W konstytucyjnym języku każdy obywatel Haiti był „czarny” – tak wówczas określano narodowość. A więc Polacy, którzy zostali na wyspie, stali się formalnie… czarnymi Haitańczykami.
Wróćmy jeszcze do tego, jak bardzo niepewny, choć później wielokrotnie mitologizowany, jest udział Polaków w masakrze w Saint-Marc. Czy cokolwiek oprócz instynktu przetrwania mogło sprawić, że nie zbuntowali się przeciwko Dessalinesowi?
Na pewno warto zwrócić uwagę na pochodzenie społeczne legionistów. Oficerowie, rzecz jasna, byli szlachcicami, ale wśród szeregowych żołnierzy przeważającą większość stanowili chłopi, którzy w trakcie wojen napoleońskich, służąc w armii austriackiej i pruskiej na terenie zaborów, trafili do niewoli i w rezultacie znaleźli się po stronie francuskiej. Stworzone z nich następnie legiony miały aspiracje stania się zalążkiem polskiej armii po wyczekiwanym odzyskaniu niepodległości. W Napoleonie widzieli nadzieję, ale zamiast walczyć w Europie o swój kraj, zostali wysłani na inny kontynent i nie swoją de facto wojnę.
I to ich frustrowało?
Sytuacja w korpusie francuskim nie była zbyt dobra nawet dla polskich oficerów, którzy słabo znali język Napoleona i przez to dopuszczali się dramatycznych w skutkach pomyłek. Opisuję w książce przykład sytuacji, w której Polak nie zrozumiał wydanego mu po francusku rozkazu. Barierą był także używany w Haiti kreolski, z którym problemy mieli nawet znawcy francuszczyzny. Sam dotkliwie tego doświadczyłem podczas pisania tej książki i próby samodzielnego odczytania źródeł kreolskich.
W takich warunkach członkowie polskiego legionu nie byli w stanie się odnaleźć i czuli, że walki nie leżą w ich interesie, lecz toczą się w imię spraw, z którymi nie mieli absolutnie nic wspólnego. Bo niby z jakiego powodu mieliby opowiadać się po stronie francuskich kolonistów – byłych właścicieli niewolników czy obrońców gospodarki plantacyjnej? To wyraźnie przejawiało się w zachowaniach na polu walki, na co skarżyli się francuscy dowódcy. Z dostępnych źródeł wynika, że Polacy byli bierni, nie wykazywali inicjatywy, opieszale wykonywali rozkazy, brakowało im ruchliwości – a walka z partyzantami wymagała szczególnie dużej mobilności w terenie.
Możemy domniemywać, że świadomie stawiali opór?
Na ile szeregowi żołnierze rozumieli sytuację, w której się znaleźli – tego nie wiemy. Większość z nich była niepiśmienna, a w najlepszym razie uczyła się pisać w legionach. Listy do kraju wysyłali jedynie oficerowie, więc nie mamy świadectw ich spojrzenia na własne położenie. Wiemy jednak, za profesorem Tadeuszem Łepkowskim – pierwszym polskim historykiem badającym Haiti – że wśród polskich chłopów-żołnierzy pojawiały się sympatie wobec powstańców. Łepkowski tłumaczył to analogią klasową: chłop pańszczyźniany odczuwał pewną wspólnotę losu z byłym niewolnikiem. Nie możemy jednak z całą pewnością stwierdzić, że tak było.
To może oficerowie coś po sobie pozostawili?
Ich postawy były zróżnicowane. Niektórzy mimo przeszkód identyfikowali się z armią francuską, ale nie brakowało głosów krytycznych, niechętnych wobec działań korpusu ekspedycyjnego, a nawet wobec samej wojny. Bez względu na to, poza zapewne nielicznymi wyjątkami polscy oficerowie nie przechodzili z własnej woli na stronę powstańców. Ci, którzy później znaleźli się w gwardii honorowej Dessalinesa, to prawdopodobnie grupa trzydziestu żołnierzy uprowadzonych podstępem. Została ona wzięta do niewoli kilka miesięcy wcześniej – gdy Dessalines był już zbiegłym dowódcą, ale jeszcze współpracował z jednym z ważnych generałów, pozostającym chwilowo po stronie Francuzów. Wygląda na to, że na jego polecenie Polaków zatrzymano i oddano Dessalinesowi, a potem trafili oni do jego gwardii.
Mieliśmy wrócić do sprawy masakry. Co tam się właściwie wydarzyło?
Już w XIX wieku pojawiły się dwie sprzeczne wersje. Pierwsza mówi, że posłusznie, ramię w ramię z Francuzami, wykonali rozkaz i dokonali masakry bagnetami. Druga – że polski dowódca stanowczo odmówił i Polacy w niej nie uczestniczyli. Ta pierwsza wersja w Polsce zyskała ogromną popularność i utrwaliła się dzięki literaturze i filmowi – u Kraszewskiego, Żeromskiego i w Popiołach Wajdy. Tam Polacy jednoznacznie pokazani są jako współuczestnicy masakry.
Tymczasem nikt nie sprawdził, co o tym pisali pierwsi haitańscy historycy – ludzie najbliżsi czasom wydarzeń, często opierający się na relacjach uczestników. Ani trzej założyciele haitańskiej historiografii, ani późniejsi historycy Haiti nigdy nie stwierdzili, że Polacy uczestniczyli w tej masakrze. Mamy za to jednego, który napisał o „chlubnej postawie Polaków wobec barbarzyńskiego rozkazu wydanego przez generałów francuskich”. Nie wiemy, na czym konkretnie ta postawa polegała, ale fakt, że w haitańskiej tradycji jedyne zdanie o Polakach w kontekście masakry określa ich zachowanie jako chlubne, jest niezwykle ważny. W swojej książce po raz pierwszy przytaczam je po polsku i kilkukrotnie powtarzam, aby świadectwo na korzyść polskich legionistów nie zostało przeoczone, nawet jeśli nie znamy szczegółów tej historii.
Cześć korsykańskiemu mordercy, czyli o polskiej polityce hymnicznej
czytaj także
Jak czytać spuściznę rewolucji haitańskiej w czasach narastającego rasizmu i napięć społecznych?
Myślę, że przede wszystkim pokazuje ona, że żadna rewolucja nie jest czarno-biała. Nawet przy fundamentalnym podziale rasowym w Haiti, mocno związanym ze strukturą klasową, pojawiały się rozmaite odcienie – rozumiane symbolicznie, jak i dosłownie, łącznie z tym „białym odcieniem” po stronie czarnych. Moja książka jest napisana bardzo świadomie z pozycji antyrasistowskich. Pokazuję, że nawet w tak ostrym konflikcie można znaleźć przykłady równości – chociażby włączenie Polaków do społeczeństwa Haiti na zasadzie pełnych praw obywatelskich, czy nawet symbolicznego określania ich jako „czarnych Polaków”. To świadectwo prób wykorzeniania rasizmu i tworzenia nowych, emancypacyjnych definicji wspólnoty.
**
Zbigniew Marcin Kowalewski – badacz ruchów rewolucyjnych, autor kilku książek, m.in. Guerrilla latynoamerykańska (1978) i Ukraińskie rewolucje (2023). W 1981 r. był członkiem Prezydium Zarządu Regionalnego NSZZ „Solidarność” Ziemi Łódzkiej, działaczem ruchu na rzecz samorządności pracowniczej, delegatem na I Krajowym Zjeździe Delegatów związku i członkiem jego komisji programowej. Współpracował z „Lewą Nogą” i wydawał czasopismo „Rewolucja”. Jest zastępcą redaktora naczelnego „Le Monde diplomatique – Edycja polska”.