Ze zdziwieniem wylądowałem w całkiem sporym kofi-necie, w którym łączność odbywała się zupełnie jawnie przez serwery proxy omijające filtry cenzury.
Port lotniczy Stambuł-Sabiha Gökçen, 23 sierpnia / 1 szahriwar
Począwszy od Qomu pojawia się zjawisko nieznane na północy, mianowicie sjesta. Mieszkańcy Iraku Perskiego biorą ją naprawdę na poważnie: w mniejszych miejscowościach między drugą a piątą po południu zamknięte jest dosłownie wszystko, z restauracjami i sklepami spożywczymi włącznie, a ruch uliczny zamiera niemal zupełnie. Pierwszy raz doświadczyłem tego w Kaszanie, gdzie w ciągu kwadransa ku mojemu zaskoczeniu z gwarnej śródmiejskiej ulicy zrobił się nagle wyludniony korytarz z atmosferzą rodem z postapokaliptycznego science fiction. W większych miastach, jak Qom czy Isfahan, nie przybiera to aż tak drastycznej formy, niemniej nawet w dwumilionowym Isfahanie uliczne szaleństwo uspokaja się bardzo, a po ulicach da się dla odmiany pedałować w błogim zamyśleniu.
Pustynny entourage to także nie najgorsze miejsce na lokalizację różnych zakładów o profilu traktowanym przez USA bez entuzjazmu. Ten akurat zauważyłem – niech będzie, zdradzę tę lokalizację, mam nadzieję, że mnie Chamenei nie wyrzuci za to z granicy przy próbie powrotu do Iranu – za Natancem. Ot, sporych rozmiarów fabryka o czerwonym dachu; może i coś tam było drobnym druczkiem napisane po persku, lecz, wybaczcie, nie wgłębiałem się. Przy szosie, na końcu fabryki, stały sobie na poboczu, przygotowane do transportu, charakterystyczne gigantyczne cylindry przypominające pralki Frania po wlaniu do nich soku z gumijagód, opatrzone uniwersalnie zrozumiałym symbolem radioaktywności. Jakoś mi tak na ten widok mocniej się na pedały nacisnęło, lecz z bezpiecznej odległości przemogłem się i bum-zakład uwieczniłem. Kto wie, czy za jakiś czas z tego obiektu nie pozostanie malowniczy krater… Ale chyba jednak nie; osobiście groźby ataku na Iranu przez USA, a tym bardziej przez sam Izrael, uważam za całkowite mrzonki – nie ten rozmiar kraju, nie ta skala całości.
Miejscowi też jakby niczego sobie z tej groźby nie robią – w Isfahanie życie płynie sobie spokojnie, ot, na miarę prowincjonalnego dwumilionowego miasteczka. Poza rzecz jasna nieustannymi marzeniami o emigracji. Sam jestem ciekaw, ile z tych osób naprawdę wyjechałoby z Iranu, gdyby miało po temu realne możliwości, powiedzmy na miarę polskich: otwarte granice i możliwość pracy bez ograniczeń w krajach Europy Zachodniej. Na ile to realny zamiar, a na ile marzenie podsycane właśnie przez niemożność realizacji.
Trochę może się jednak w poprzednim odcinku rozpędziłem z tym deklarowaniem konserwatyzmu Iraku Perskiego. Owszem, Qom to osobna historia, ale Isfahan? To tu z niejakim zdziwieniem wylądowałem w całkiem sporym kofi-necie, w którym łączność odbywała się zupełnie jawnie przez serwery proxy (dotąd to rozwiązanie widziałem tylko w prywatnych mieszkaniach), całkowicie omijające filtry cenzury. A w razie kłopotów na ścianie przy każdym komputerze wisiała kartka z zupełnie bezczelną instrukcją, jak „ręcznie” ominąć filtr i dostać się na Fejsbuka. Albo prowadzą to radośni straceńcy, albo reżim irański naprawdę jest kruchszy, niż się to nam (i nawet mnie) wydaje.
Prowincjonalne meandry tegoż potrafią zresztą przyprawić o lekki zawrót głowy. Oto kilka dni wcześniej wybrałem się ze znajomymi do knajpy pod ogrodami Fin w Kaszanie. Ci pokątnie próbowali zamówić u właściciela fajkę wodną, lecz spotkali się z kategoryczną odmową, więc, wielce skwaszeni, zwiesili głowy nad herbatą. Fajka wodna to chyba w Iranie funkcjonalny odpowiednik alkoholu, a Irańczycy wciągają ją z łapczywością godną lepszej sprawy i na masową skalę. Trochę tego nie rozumiem – owszem, ma to całkiem przyjemny zapach (w przeciwieństwie do papierosów), lecz nie przesadzajmy. A Irańczyk, kiedy się do niej dorwie, przybiera od razu minę niemowlaka ssącego mamusię. O ile może się dorwać, ponoć bowiem dwa tygodnie wcześniej rząd ot tak, znienacka, zakazał jej w całym kraju. Moi rozmówcy nie wiedzieli, czy jest to jeszcze decyzja Ahmadineżada, czy już jakieś dziwne posunięcie Rołchaniego. Chwilę po odmowie widzieliśmy patrol policji, który od niechcenia zaglądał do kolejnych knajp ustawionych rządkiem nad kanałem wypływającym z ogrodów, sprawdzając, czy się tu gdzieś nie pałęta jakieś charakterystyczne urządzenie w kształcie przerośniętej pompki rowerowej.
A tymczasem w Isfahanie Ahmad zaprowadził mnie do zupełnie jawnie działającego szisza-baru; na moją uwagę o zakazie tej rozrywki zareagował bezbrzeżnym zdziwieniem. No i proszę, jeden ostan (prowincja), a ileż różnorodności. W owym barze byłem chyba zresztą pierwszą osobą o nordyckim typie urody od co najmniej dekady, więc delektowanie się fajką było w moim przypadku obarczone ciężarem przynajmniej setki spojrzeń, zwłaszcza że z Ahmadem zajęliśmy miejsce na samym środku. Kiedy już miejscowi przyzwyczaili się do siedzącego na środku łysiejącego blondyna, odważyłem się i moją idioten-kamerą uwieczniłem ten męski spęd:
Isfahan rehabilituje też tytuł cyklu, bowiem nie dość, że mieli tu pocztówki, to nawet dało się je wysłać, i tym razem nie wyśmiano mnie przy tym. Gdyby ktoś potrzebował, to stosowna poczta (wielkości połowy przeciętnego kiosku w Polsce) mieści się w arkadach w zachodniej części lacu Imama.
A to, że wspomniany plac i w ogóle Isfahan to przepiękne miejsce, z wyjątkowymi zabytkami… To już sobie chyba poczytacie na setkach innych stron z relacjami z Iranu. A powiadam wam, że jest to prawda. Lecz żeby się o tym przekonać, to musicie tu przyjechać, bo na słodki reportaż w TV nie liczcie. To jak? Bilety na samolot kupione czy wolicie przemieszczać się lądem?
Czytaj także:
Pocztówki z Iranu (1): Pociąg, rower, samolot, rower
Pocztówki z Iranu (2): Ryby w sieci
Pocztówki z Iranu (3): Tu mężczyźni lepiej tańczą
Pocztówki z Iranu (4): Irańska gościnność
Pocztówki z Iranu (5): Duża góra