Haman spędził trzydzieści lat w Wielkiej Brytanii i był zadowolony z życia. Swoje ranczo urządził w stylu indyjsko-kolonialnym. Sam nosił się na biało, z siwą brodą i dumnie wypiętym brzuchem.
Isfahan, 21 sierpnia / 30 mordad
Iran to jednak naprawdę kraj czterech por roku. Dosłownie w ciągu 24 godzin od opuszczenia mrążącej krew w żyłach atmosfery obozu III pod Damołandem znalazłem się (z małą pomocą autobusu z Teheranu) w Qomie, w sercu gorącego pieca Iraku Perskiego. No tak, czyli jednak Irak i Iran to naprawdę to samo… No więc niekoniecznie: otóż są dwa Iraki, Arabski (dzisiejsze państwo Irak) i Perski, zajmujący środkową część tego ogromnego kraju.
Jednak różnica między północą – Gilanem czy Ardebilem – a południem jest widoczna. I nie chodzi tu tylko o klimat, choć on warunkuje wiele rzeczy – ot, choćby na południe od Qomu, a już bardzo wyraźnie na południe od Kaszanu, niemal calkowicie zanikają tradycyjne, znane nam z Polski osady wiejskie. Zastępuja je pojedyncze gospodarstwa rolne. Niektóre są prywatne, i te mozna poznać po okazałym domu w środku i pięknym ogrodzie naokoło, jednak większość z nich to gospodarstwa państwowe, różniące się od naszych PGR-ów tym, że dowozi się do nich pracowników tylko na dzień – poza tym mieszkaja oni w osadzie czy nawet mieście oddalonym o dziesiątki kilometrów.
Zatem z biwakiem przy jakiejś wodzie robi się troszkę krucho. Na szczęście są jeszcze góry – latem jakze różne od naszych Sudetów; spopielałe pustynne stożki, choć często z wstęgą oazy w dolinie. Tam normalne wsie jeszcze się uchowały, choć przekształcone zwykłe w skupiska willi zamieszkiwanych latem przez mieszczuchów z Isfahanu czy Qomu, chcących się wyrwać ze spiekoty miasta w jakieś odrobinę chłodniejsze rejony. Dla rowerzysty taka okolica oznacza kilometry podjazdów dziennie, jednak widoki sa po prostu zniewalajace.
Na pierwszy nocleg w ciągu trzydniowego etapu górskiego między Kaszanem a Isfahanem trafiłem w takiej właśnie półwsi. Szukanie noclegu w irańskim przysiółku jest już dla mnie swoistym (i całkiem zabawnym) rytuałem: otóż wrzucam w środek uśpionej minispołeczności granat w postaci siebie (z rowerem); wywołuję tym totalny popłoch i zameszanie, po czym ze stoickim spokojem odliczam czas do mementu, w którym zjawi się ktoś mówiący po angielsku z rozwiązaniem kwestii nocnej, co zwykle dzieje się najdalej po kwadransie.
W Komdżanie, położonym w dolinnej oazie poniżej zabytkowej wsi Abjane, zapukałem do pierwszego z brzegu domu i cos tam zacząłem dukać po persku. Po dziesięciu minutach ulokowano mnie w czymś w rodzaju islamskiej salki parafialnej przy meczecie, z krzesłami dla dzieci, lecz i qiblą (nisza zwrócona w kierunku Mekki) na scianie, co świadczylo o tym, że jest to również pomieszczenie do modlitwy. I jak w czymś takim puszkę z tuńczykiem otworzyć. Jednak gdzieś tam sobie w kacie z powodzeniam przycupnąłem. Nawet w takiej osadzie zycie religijne jakoś nie kwitło, ponieważ na wieczorną modlitwę zeszło się dosłownie dwóch mężczyzn; więcej przyszło potem porozmawiać ze mną. Na porannej modlitwie nie było nikogo.
Drugi raz podobny rytuał odbyłem w Nije. Tam zacząłem nieco bardziej klasycznie, bo od wrzucenia siebie do sklepu (w Komdżanie był już zamknięty), zakupu wybornych irańskich zimnych napojów i rozpoczęcia od niechcenia wspomnianego wyżej tematu. Tym razem trafiłem do rezydencji Hamana. Było to właśnie duże prywatne gospodarstwo rolne, tyle że przyklejone do normalnej osady, nie zaś izolowane na środku pustyni.
Haman spędził trzydzieści lat w Wielkiej Brytanii i był zadowolony z życia. Może dlatego, że wyjechał wtedy, kiedy to było jeszcze dla Irańczyków w miarę łatwe… O polityce, co wyraźnie zaznaczył, nie zamierzał rozmawiać. Albiońską kultura przesiakł wyraźnie; swoje ranczo urządził w stylu indyjsko-kolonialnym – sam nosił się na biało, z siwą brodą i dumnie wypiętym brzuchem. Z racji pobytu na deszczowej wyspie zbladł nawet stosownie, a do tego miał sluzbę wyglądajacą jak mali Hindusi z filmów o Indiach Brytyjskich. Tylko że wszyscy tu, oprócz mnie i mego roweru, byli Persami… Jednak złego słowa nie powiem o Hamanie, bowiem po zaoferowaniu mi miejsca w ogrodzie (z racji upału nawet nie chciało mi się rozbijać namiotu i wyciągnąłem się po prostu pod gołym niebem) zjawił się zaraz z tacą uginająca się od iracko-perskiej sałaty, ciasta, chleba i inych wiejskich frykasów. Ja tu tylko przyjeżdżam na wakacje, dodał od razu.
Południe jest chyba bardziej konserwatywne. To oczywiste w Qomie, skrzyżowaniu Torunia z Częstochową, jednak nawet w Isfahanie zdecydowanie więcej kobiet nosi znacznie szczelniejsze, czarne nikaby. Tutaj to jeszcze, jednak nie mogę pojąć, jak one mogą funkcjonować w takim Bandar-e Abbas nad Zatoką Perską, gdzie temperatury dochodzą teraz do 50 stopni w cieniu. Nie mogą się z północą na konserwatyzm zamienić? Z drugiej strony to w Isfahanie widzialem najbardziej brawurowy irański hidżab: otóż pewna dziewczyna związała włosy z tyłu w kok i tylko ten właśnie kok zasłoniła hidżabikiem. W irańskiej rzeczywistości musiało być to czymś w rodzaju publicznego noszenia stringów, lecz też nikt jej jakoś na zatłoczonej ulicy nie zaczepiał.
I kiedy wreszcie zaadaptowałem sie całkiem skutecznie to tego klimatu, przychodzi żegnać się z Iranem i szykować na kaszubski szok termiczny. Ale od tegoż dzieli mnie jeszcze całkiem długa droga.
Czytaj także
Pocztówki z Iranu (1): Pociąg, rower, samolot, rower
Pocztówki z Iranu (2): Ryby w sieci
Pocztówki z Iranu (3): Tu mężczyźni lepiej tańczą
Pocztówki z Iranu (4): Irańska gościnność
Pocztówki z Iranu (5): Duża góra
Pocztówki z Iranu (6): Enriqu Eglesias