Samolot zbliża się do Teheranu i… następuje błyskawiczne narzucanie hidżabów.
Gdańsk, 10 września / 19 szahriwar
I to by było na tyle. Czuję się, jakbym wrócił z innego wymiaru. Stwierdzenie to może się wydać może zbyt pompatyczne jak na podróż, która przecież nie była jakąś ekstremalną wyprawą przez Antarktydę – chodzi mi jednak nie o różnice kulturowe czy klimatyczne, lecz o kontrast obrazu Iranu, do jakiego przyzwyczaiłem się, widząc go na własne oczy, z tym, co leje się na mnie teraz z mediów. Czytając poważne analizy pisane przez utytułowanych ekspertów, wracam myślami do wieczoru spędzonego u trochę szurniętego Muhammada w Kaszanie (nie tego polonofila, Muhammadów tam jak grzybków). Leżąc w komfortowym, klimatyzowanym „pokoju centralnym” (o czym pisałem w poprzedniej części Pocztówek), oglądałem w BBC obrazki z zamachu w Bejrucie, wojny w Syrii, starć w Egipcie, afgańskiego bagna i cieszyłem się, że jestem w najspokojniejszej, najbardziej przyjaznej części Bliskiego Wschodu. Skoro jednak każdy z ekspertów od stosunków międzynarodowych podaje swoją mądrą i naukową prognozę losów irańskiego reżimu na 24 lata naprzód, to może i ja podam swoją, choć pewnie płytką i amatorską.
Zacznijmy może od takiego obrazka. Samolot tanich linii lotniczych Pegasus Airlines startuje z Konstantynopola do Teheranu. Około 99 procent pasażerów to Irańczycy (można to było potem poznać po kolejce do odpowiednich bramek przy odprawie paszportowej w Teheranie), w tym mniej więcej połowa kobiet. Czadory nosiło może kilka z nich, hidżaby – na oko ze 20 procent. Samolot zbliża się do Teheranu i… następuje błyskawiczne wyciąganie hidżabów z kieszeni oraz narzucanie ich szybkimi, wytresowanymi ruchami. Odwrotność tej sceny widziałem wracając (choć wtedy cudzoziemek było na pokładzie więcej).
Oczywiście nie jest to profesjonalne badanie socjologiczne, a jednak mówi coś o stosunku do reżimu, który z zakrywania włosów przez kobiety uczynił nieledwie dogmatyczny fundament (choć właściwie nie ma go w Koranie, w pełni pojawia się dopiero w hadisach). Jeżdżąc po Iranie, zastanawiałem się, gdzie właściwie jest baza społecznego poparcia dla władzy – bo musi ona gdzieś być, żaden reżim nie utrzymałby się przy władzy przez 34 lata, mając przeciw sobie 99 procent społeczeństwa. Myślałem, że taką „bazę” spotkam we wsiach, lecz choćby w azerskiej osadzie opisanej w odcinku czwartym, gdy rozmowa zupełnie przypadkowo dotknęła rządu, ze strony mieszkańców poleciała natychmiast malownicza wiązanka obejmująca wszystkie możliwe znane im angielskie przekleństwa. Więc gdzie? Poza z reguły popierającą władze biurokracją jest może w takich ośrodkach religijnych, jak Qom czy Meszhed, jednak i tam bardziej wyczułem ją w ogólnej dewocyjnej atmosferze, niż usłyszałem w bezpośrednich deklaracjach. Przez trzy tygodnie nie zetknąłem się z żadnym wyrażonym wprost (a nawet aluzyjnie) poparciem dla reżimu. Nawet osoby, które deklarowały się jako wierzące i praktykujące – a, obalmy tu kolejny stereotyp, i na prowincji nie było ich tak wiele, co widać zwłaszcza podczas ramadanu – krytykowały rząd, ponieważ, jak mówiły, prawdziwy muzułmanin nie może kłamać czy działać zdradliwie, a tak według nich postępuje ta władza. Nie łączy się to wprawdzie bynajmniej z uwielbieniem dla rządów USA, UE (za wizy) czy – wiadomo – Izraela, jest jednak wymowne.
Więc jak z tą prognozą?
Coś tu się chyba jednak gotuje. Bardziej niż widzę – wyczuwam to jakimś piątym okiem historyka, choćby w spojrzeniach rzucanych w restauracji podczas retransmisji exposé nowego premiero-prezydenta Hasana Rouhaniego (kto u nas w ogóle ogląda retransmisję exposé premiera?), czy może nawet bardziej jeszcze w ostentacyjnym, jakby udawanym ignorowaniu tegoż przez innych. W tonie głosu podczas opowiadania o „starych dobrych” czasach Pahlawich (którzy przecież jakże dalecy byli od demokracji!). W próbach tłumaczenia zawiłości stosunków pod rządami ajatollahów – kiedy moi rozmówcy nie byli w stanie czegoś prosto wyjaśnić, rzucali z rezygnacją: „Wiesz, to Islamska Republika” (Islamska Republika Iranu to oficjalna nazwa państwa).
I znów, jak w drugim odcinku cyklu, niechcący maluję obraz wielkiego, smutnego slumsu, jaki nam, Polakom, dobrze jest znany z niedawnej przeszłości. A jednak Iran jest zupełnie innym krajem niż znany mi z opowieści i mgliście pamiętany PRL lat 80. Nie ma w nim niczego z szarości, marazmu i brzydoty czasów Jaruzelskiego. Wręcz przeciwnie – ten kraj aż kipi energią, młodością, kolorami. Frustracją oczywiście też. Do czego ta mieszanka doprowadzi?
Paradoksalnie na korzyść Irańczyków może działać to, że reżim opiera się zdecydowanie na religii, w przeciwieństwie do bazujących na jakiejś pokracznej wersji świeckiego socjalizmu upadających reżimów arabskich. Dzięki temu nie grozi tu chyba to, co jest przekleństwem zrewolucjonizowanych krajów arabskich – czyli zawłaszczenie opozycji przez muzułmańskich fanatyków. Tutaj ruch oporu przeciw ekipie Najwyższego Przywódcy z założenia będzie musiał oprzeć się na podstawach bardziej świeckich. Oby tylko nie wybrał „trzeciej drogi” – jakiejś wersji panperskiego nacjonalizmu. W upstrzonym mniejszościami kraju, w dodatku z wielkimi skupiskami ludności perskojęzycznej za granicą (Tadżycy i większość Afgańczyków), mogłoby to być groźne. Z drugiej strony takich akcentów próbował trochę Mahmud Ahmadineżad i – jeśli chodzi o popularność – przegrał na całej linii.
Z pewnością na nastroje społeczne najmocniej może wpłynąć (jak zwykle) gospodarka i to, jak będzie rozwijał się kryzys oraz napędzana sankcjami inflacja – a także to, jak będzie sobie z tym radził Rouhani i jaką swobodę ruchów da mu Najwyższy. I co zrobią kraje zachodnie – czy nadal będą zagłuszały sumienie sankcjami, które widziane „ze środka” Iranu wydają się po prostu bezsensowne. Wprawdzie z jednej strony podkopują one podstawy ekonomiczne kraju, a więc pośrednio reżimu, z drugiej jednak odbijają się przede wszystkim na życiu mieszkańców, a w połączeniu ze szczelnym murem wizowym nie przysparzają sympatii Europie czy USA. Przy tym karygodnym błędem Zachodu jest brak programów edukacyjnych czy pomocowych skierowanych właśnie do społeczeństwa, co – znów – można bardzo wygodnie zracjonalizować bajaniem o morzu fanatyków z kałasznikowami zaludniających ten kraj.
Tak czy inaczej, jeżeli coś się tu ruszy, to chyba nie w najbliższym roku, raczej w ciągu kilku lat. Za najbardziej prawdopodobne uważam jakąś mutację arabskiej rewolucji albo ewolucyjne przekształcenia, może po ustąpieniu czy śmierci 74-letniego ajatollaha Chameneiego. Drugi scenariusz oczywiście byłby dla wszystkich lepszy, a pierwsze działania Rouhaniego dają powody do ostrożnego optymizmu. Kluczowa wydaje się teraz postawa Zachodu, czyli oczywiście ewentualne złagodzenie sankcji, które teraz nie wzmocniłoby w żaden sposób twardego skrzydła ajatollahów, a dałoby oddech zwykłym ludziom. Zachód musiałby się jednak pogodzić z irańskim programem nuklearnym, a jego skupienie na tym punkcie też jest dalekie od racjonalności. Oczywicie nie jestem zwolennikiem posiadania przez ajatollahów bomby takiej czy innej, jednak czynienie z tego niemal powodu do wojny w sytuacji, gdy za miedzą solidny arsenał nuklearny posiada Pakistan – państwo jeszcze mniej demokratyczne, bardziej fanatyczne, niekontrolujące części swojego terytorium – byłoby wręcz śmieszne, gdyby nie było tak poważne. Gdzie ukrywał się pan Osama – pod Teheranem czy Peszawarem? A jednak to Iran jest częścią osi zła, zaś Pakistan jest po stronie dobra i dostaje jeszcze solidną pomoc finansową. Owszem, pamiętam wypowiedzi Ahmadineżada o zmieceniu Izraela z powierzchni Ziemi, jednak przypisywanie im wielkiej wagi jest świadectwem słabego rozeznania w strukturze reżimu. Ahmadineżad nigdy nie był jego „twardym jądrem” – wręcz przeciwnie, dużą część swej prezydentury strawił na konfliktach z Chameneim, który dość bezceremonialnie przywoływał go do porządku. To trochę taki irański Andrzej Lepper – może lepiej wykształcony i z nieco większą kulturą, ale ogólnie to ten sam typ trybuna ludowego, który szybciej mówi, niż myśli. Jako outsider miał zresztą początkowo pewne poparcie społeczne, choć może nie takie, by wygrać całkowicie wolne wybory, stracił je jednak niemal doszczętnie wraz z izolującymi Iran wypowiedziami, no i z postępującym kryzysem.
Także zachowane szczątki demokracji dają nadzieję na możliwość niezbyt gwałtownej zmiany. Poziom zamordyzmu irańskiego reżimu jest zresztą trudny do jednoznacznego określenia. Z jednej strony cenzura, także internetu, kwitnie w najlepsze, donosiciele tajnych służb są wszechobecni, portrety Najwyższych Przywódców także, zachodnich filmów nie ma w kinach, zachodnia muzyka pojawia się w radiu bardzo sporadycznie, nakazy religii są ściśle wkomponowane w prawo (choć nie jest to typowy szariat), no i prawdziwa głowa państwa z definicji nawet nie ociera się o demokratyczną wybieralność. Z drugiej strony wybory samorządowe są właściwie wolne, parlamentarne i prezydenckie zwykle także, jeśli chodzi o sam proces głosowania (natomiast ostra selekcja odbywa się na etapie zatwierdzania kandydatów), są w Iranie posłanki, a przez pewien czas – i to w rządzie Ahmadineżada! – była nawet ministra.
To skomplikowanie nieźle symbolizuje sytuacja irańskiego kina. Na Zachodzie znane jest irańskie kino alternatywne, aluzyjnie krytykujące rzeczywistość, jednak paradoksalnie mniej znane, a może jeszcze ciekawsze są irańskie hity. Z konieczności (w autobusie, z angielskimi napisami) dwa razy obejrzałem aktualny przebój, Skandal Masuda Dehnamakiego. Na pierwszy rzut oka odebrałem go jako cudaczną wersję sowieckich produkcyjniaków, tyle że w wersji religijnej, gdzie w ogólnym morzu zepsucia jedynym sprawiedliwym pozostaje lokalny mułła. Poza tym pokrewieństwo było wyraźne – absurdalnie drewniana gra aktorska, przesłanie ideologiczne wyłożone z gracją słonia, stopień skomplikowania postaci na poziomie baśni o Czerwonym Kapturku. Tym większe było moje zdziwienie, gdy po powrocie przeczytałem wypowiedzi Dehnamakiego o tym, że w istocie jest to krytyka mułłów za ich oderwanie od życia na rzecz wielkiej polityki oraz że film był chłodno przyjęty przez władze. Patrząc nań pod tym kątem, może i faktycznie dało się dostrzec taką warstwę. W efekcie do dzisiaj nie wiem, czy obejrzałem film propagandowy, czy jakieś ezopowe przesłanie.
I tak właśnie zupełnie zagadkowo przedstawia się przyszłość Iranu. Być może historycy będą za sto lat analizować początkowe lata drugiej dekady XXI wieku, doszukując się w nich niezwykle wyraźnych symptomów rewolucji, która nastąpiła wkrótce potem, a być może reżim na dekady okopie się na swoich pozycjach, uspokajając społeczeństwo symbolicznymi ustępstwami. Lecz zapewne będzie tak, że nieprzewidywalna jak zwykle historia spłata swojego typowego psikusa, wszystko potoczy się w sposób nieprzewidziany przez nikogo, zaś jeżeli ktoś przeczyta ten tekst za dwadzieścia lat, będzie się zwijał ze śmiechu, i oby nie gorzkiego. Przynajmniej to jedno połączy zapewne moją amatorską analizę dokonaną z wysokości siodełka rowerowego ze znacznie bardziej profesjonalnymi prognozami ekspertów.
Mam tylko nadzieję, że wrócę tam jeszcze, zanim wszystko się zmieni.
***
A odcinek ten dedykuję wszystkim, którzy pomogli mi podczas wyprawy: Karimowi, Husejnowi, Amirowi, Mahdiemu, Hasanowi, Anonimowemu Taksówkarzowi z Qomu, Wesołej Rodzince z Lotniska, no i wszystkim możliwym Muhammadom. Mersi!
Czytaj także:
Pocztówki z Iranu (1): Pociąg, rower, samolot, rower
Pocztówki z Iranu (2): Ryby w sieci
Pocztówki z Iranu (3): Tu mężczyźni lepiej tańczą
Pocztówki z Iranu (4): Irańska gościnność
Pocztówki z Iranu (5): Duża góra
Pocztówki z Iranu (6): Enriqu Eglesias
Pocztówki z Iranu (7): Na południe
Pocztówki z Iranu (8): Meandry prowincji
Pocztówki z Iranu (9): W domach i pokojach