Ludzie zrzucali się na podróż do Irlandii dla tych, którzy chcieli wrócić do domu wziąć udział w referendum, ale nie było ich na to stać. Na lotnisku witano przylatujących na głosowanie. Na Twitterze udało się wyprosić wstrzymanie promu z Wielkiej Brytanii dla grupy Irlandczyków przesiadających się ze spóźnionego pociągu. Trzeba było mieć serce z kamienia, by 25 maja zaglądnąć do irlandzkiego internetu i się nie wzruszyć.
Kiedy wyjeżdżałem z Polski do Irlandii, zaczynał się Czarny Protest. Dramat Polek muszących bronić się przed zaostrzeniem zakazu aborcji dotarł jednak nawet do Irlandii. Pamiętam, jak przez szybę autobusu w Dublinie zobaczyłem ludzi niosących transparenty wyrażające solidarność z Polkami. Kobiety w Irlandii doskonale bowiem wiedzą, jak żyje się w kraju, gdzie aborcja jest przestępstwem. Teraz te kobiety rozpoczęły nowy rozdział w historii swojego kraju. 25 maja w referendum Irlandki i Irlandczycy miażdżącą większością wykreślili z konstytucji zakaz aborcji. Jest w tym inspiracja i nadzieja – można się wyrwać ze szponów Kościoła i konserwatywnych polityków.
czytaj także
Przez ostatnich kilka tygodni Dublin prezentował się… ekscentrycznie. W obliczu referendum, w którym rząd pytał obywateli czy należy wyrzucić z konstytucji ósmą poprawkę, zrównującą prawa matki i nienarodzonego dziecka, mosty, puby i zabytki zniknęły pod warstwą „aborcyjnej estetyki”. Plakaty referendalne – płody proszące o życie i kobiety upominające się cielesną autonomię – całkowicie zalały stolicę. Ale w czasie, gdy na ścianach i chodnikach trwała zacięta walka obydwu stron, wystarczyło jedno spojrzenie na przechodniów, by zrozumieć dokąd zmierza Irlandia. Niezależnie od tego, ilu ulotkarzy do boju posyłała pro-life’owa akcja Save the 8th, do ilu drzwi pukali werbownicy z hasłem Love Both, to na ulicach Dublina na każdą osobę z insygniami głosu na „nie” przypadało 20-30 naklejek Together for Yes, przypinek Tá oraz bluz REPEAL.
Mimo fali, na której płynął ten ruch, Irlandczycy do końca pozostali ostrożni w optymizmie. Przed głosowaniem ankiety pokazywały nawet kilkanaście punktów procentowych przewagi dla odrzucenia ósmej poprawki, ale medialna narracja zapowiadała, że nawet tak dużą różnicę może zniwelować tak zwany silent vote. Osoby starsze oraz społeczności z małych miejscowości, konserwatywne, ale nieobecne w debacie publicznej, miały ruszyć do urn i wyrównać walkę, którą na ulicach orędownicy status quo przegrywali z kretesem. W przededniu głosowania przyjaciółka zaangażowana w kampanię pisała do mnie, że cały dzień wymiotuje ze stresu. Kolega z pracy straszył zamieszkami w Dublinie w razie gdyby ósmej poprawki nie odrzucono. Nawet po referendum, gdy Irish Times opublikował pierwsze wyniki exit polls wskazujące na miażdżące zwycięstwo kampanii Yes – 68% za, 32% przeciwko – wiele osób tonowało nastroje. Dopóki nie zakończyło się oficjalne liczenie głosów i rząd nie potwierdził ostatecznego wyniku (66% tak, 34% nie), Irlandczycy nie mogli uwierzyć, że im się udało.
Zmiany, które pozwoliły obywatelkom i obywatelom Irlandii odrzucić najbardziej restrykcyjne prawo aborcyjne w Europie, nie nastąpiły z dnia na dzień. W kraju, gdzie jeszcze 25 lat temu nie można się było legalnie rozwieść, trzeba było tytanicznej pracy u podstaw, by tego dokonać.
Savita
Aborcja była w Irlandii zakazana jeszcze na długo zanim Irlandczycy odzyskali niepodległość. Ale dopiero w 1983 roku – również w wyniku referendum – ósma poprawka trafiła do konstytucji. Stanowiła o tym, że prawo do życia nienarodzonego dziecka jest równe prawu matki. Owocem tego zapisu był niemal całkowity zakaz aborcji. W efekcie, od 1980 roku ok 170 tysięcy Irlandek dokonało aborcji za granicą, głównie w Wielkiej Brytanii. W tym wiele nieletnich oraz takich, którym w ojczyźnie odmówiono zabiegu mimo iż ciąża stanowiła zagrożenie zdrowia. Niektórych kobiet nie było stać na prom lub bilet lotniczy, musiały więc ratować się kupowaniem tabletek z niepewnych źródeł lub „domowymi sposobami” wywołania poronienia – czasami z fatalnym skutkiem. Walka o liberalizację prawa była jednak długa i żmudna. Impuls do wielkich zmian nadszedł w 2012 roku. Była nim śmierć Savity Halappanavar.
Savita – dziś w Irlandii mówi się o niej głównie po imieniu – była dentystką indyjskiego pochodzenia. W 17. tygodniu ciąży trafiła do szpitala w Galway. Kiedy lekarze powiedzieli jej, że płodu nie da się uratować, poprosiła o przerwanie ciąży. Lekarze odmówili, twierdząc że jej życie nie jest zagrożone, a dopóki bicie serca dziecka jest wykrywalne, nie można wykonać zabiegu. Obsługa szpitala przypomniała kobiecie też o tym, że jest w katolickim kraju. 24 października Savita poroniła, a cztery dni później zmarła z powodu sepsy. Miała 31 lat.
Savita stała się symbolem dla tysięcy kobiet. Jej tragedia obnażyła okrucieństwo ósmej poprawki i okazała się iskrą zapalną dla gniewu wobec państwa i Kościoła stojących na straży tego okrucieństwa. Ten gniew udało się przekuć w zmiany. Po śmierci Savity odbyły się protesty w Dublinie, Cork i Galway. Organizacje pro-choice, wówczas małe i o skromnym zasięgu, odżyły i od tamtej pory nie ustępowały. Irlandki głośno dawały wyraz temu, że mają dość bezsilności. Od protestów i marszów, przez charakterystyczne bluzy z napisem REPEAL, po hashtag #RepealThe8th, nie pozwalały nikomu zapomnieć, że walczą.
Zmianom sprzyjał też klimat polityczny. W 2015 roku Irlandczycy w referendum zdecydowanie opowiedzieli się za legalizacją małżeństw jednopłciowych. Dla Szmaragdowej Wyspy był to historyczny moment i sygnał, że społeczeństwo odżegnuje się od katolickich i konserwatywnych tradycji. Sama kampania wyborcza była zaś znakomitym studium, z którego grupy pro-choice czerpały później budując swoją narrację w mediach i internecie. Jednocześnie Kościół, historycznie jeden z głównych autorytetów w Irlandii, stracił pretensje do bycia moralnym drogowskazem. Zapytałem znajomego Irlandczyka pochodzącego z Cork czy marginalizację Kościoła widzę tylko dlatego, że mieszkam w liberalnym Dublinie. Powiedział mi, że „to się dzieje w całym kraju – każdy, kto nie dostrzega rozkładu ich moralnego autorytetu, po prostu ignoruje to, co widać czarno na białym”. Lata skandali pedofilskich i odkryć o sprzedaży dzieci lub zostawianiu niemowlaków na śmierć w „domach dla matek” zrobiły swoje.
czytaj także
Wreszcie, w połowie 2017 roku Zgromadzenie Obywateli zarekomendowało irlandzkiemu parlamentowi referendum w sprawie legalizacji aborcji. Po kolejnych miesiącach debat zapadła decyzja o tym, że 25 maja Irlandczycy pójdą do urn.
#HomeToVote
Od śmierci Savity do rozpisania referendum minęło ponad pięć lat, w których ruchy feministyczne i organizacje pro-choice ogromnym wysiłkiem popchnęły Irlandię w kierunku postępu. Owocem tej pracy była kampania wyborcza, która wyznaczyła bieg historii. Nie tylko dlatego, że była zwycięska, ale przede wszystkim dlatego, jak wiele osób poruszyła i skłoniła, by zrobić coś więcej niż tylko postawić krzyżyk na karcie do głosowania.
W tygodniach poprzedzających referendum na irlandzkim Facebooku furorę zrobiła strona In Her Shoes (w tej chwili śledzi ją ponad 100 tysięcy osób). Irlandki dzieliły się na niej swoimi doświadczeniami z ciążą i aborcją. Pisały anonimowo i szczerze do bólu o dylematach, o wstydzie, o bezsilności, o tym, jak porzucił je własny kraj. Opowiadały o przemocy i samotności. Zdawały relacje z lotów Ryanairem do Liverpoolu lub Manchesteru albo błagania przyjaciółek, by kopały je w brzuch, żeby wywołać poronienie. Nastolatki, studentki oraz dojrzałe kobiety codziennie dzieliły się swoimi historiami, a kolejne posty udostępniały setki, czasem tysiące osób. Już po referendum przyjaciółka mieszkająca pod Dublinem powiedziała mi, że jedna z zamieszczonych na stronie opowieści była jej. – Dopiero w ostatnich kilku miesiącach miałam okazję opowiedzieć o tym bez bycia osądzaną – przyznała.
czytaj także
Rola Irlandek, które opowiedziały swoje historie, była dla kampanii nie do przecenienia. Niewielu jest Irlandczyków na Facebooku, którym In Her Shoes nie przewinęło się przez feed. Cały kraj musiał zmierzyć się ze świadomością, że Savita nie była odosobnionym przypadkiem, a dramaty kobiet w ciąży to w Irlandii codzienność. Niektórzy przyznawali, że to właśnie te opowieści skłoniły ich do głosowania za odrzuceniem ósmej poprawki.
Media społecznościowe w ogóle były w zniesieniu ósmej poprawki kluczowe. Pełniły rolę nośnika dla narodowej mobilizacji, która ze Szmaragdowej Wyspy rozlała się po świecie. Irlandzka diaspora jest rozsiana po całej Ziemi, ale 25 maja kto mógł, wracał do domu, by oddać głos. Ci którzy nie mogli… też wracali. Na facebookowej grupie Abroad for Yes tysiące drobnych fundatorów pomagały zebrać środki na podróż osobom, których nie było stać. Widziałem, jak dziewczyna lecąca last minute z Vancouver, zebrała 3 tysiące euro w ciągu czterech godzin. Inna uskładała 2 tysiące w dwie godziny, by przylecieć do domu z Montrealu. Ktoś inny leciał z Dubaju, ktoś z Helsinek, ktoś z Madrytu. Niektóre osoby konieczne pieniądze zbierały tak szybko, że zanim się zorientowały, miały po kilkaset euro naddatku i dodatkowe fundusze przelewały kolejnym potrzebującym. Gdy ci, którym internauci ufundowali bilety, docierali do kraju, wrzucali na grupę uśmiechnięte zdjęcia i dawali znać, że jadą na głosowanie. Wszystko to obleczone w facebookowe serca i emoji. Obserwując Abroad for Yes nie można było wątpić, że właśnie wydarza się historia.
Te podróże cały kraj śledził na Twitterze, gdzie tuż przed referendum królował hashtag #HomeToVote. Sieć zalały zdjęcia i filmiki z lotnisk, dworców i portów, od Buenos Aires po Brukselę, zapełnionych Irlandczykami w bluzach REPEAL. W przeddzień referendum od rana do wieczora na lotnisku w Dublinie na przyjezdnych czekał komitet powitalny – z transparentami, wiwatujący i klaszczący każdej grupie wchodzącej do hali przylotów.
THEY’VE ARRIVED. Now that’s what we call a welcome party. #hometovote @Together4yes @DublinAirport pic.twitter.com/e7TgucTONM
— London-Irish ARC (@LdnIrishARC) May 24, 2018
Wsparcie dla powracających w ramach #HomeToVote nie kończyło się na przelewach przez PayPal, piątkach przybijanych na lotnisku, ani retweetach i like’ach. Niektórzy czuwali przy hasztagu #VoterMotor, by podwozić głosujących do lokali wyborczych, inni pomagali wyszukać najszybsze połączenia, by wracający zdążyli zagłosować, jeszcze inni wyprosili Stena Line na Twitterze o wstrzymanie promu z Wielkiej Brytanii dla grupy Irlandczyków przesiadających się ze spóźnionego pociągu. Entuzjazm kampanii poniósł z resztą nie tylko Irlandczyków. W pewnym momencie wydawało się, że cały świat walczy o zniesienie ósmej poprawki. Imigranci, choć nie mogli głosować, pomagali werbować i roznosić ulotki. Osoby niezwiązane z Irlandią dołączały do Abroad for Yes, by dorzucić słowa otuchy i kilka euro dla podróżujących. Nawet In Her Shoes zostało zapoczątkowane przez Amerykankę – Erin Darcy, która od wielu lat mieszka w Galway, ale mimo wyjścia za Irlandczyka i urodzenia tu trójki dzieci, sama nie mogła oddać głosu
Stena line had not been informed, we will do our best to wait for the coach now we know Mari
— Stena Line UKIE (@StenaLineUKIE) May 25, 2018
Trzeba było mieć serce z kamienia, by 25 maja zaglądnąć do irlandzkiego internetu i się nie wzruszyć.
W końcu nadszedł triumf. Owoc wysiłku i solidarności tysięcy ludzi – tych, którzy od nowa napędzili ruchy pro-choice po śmierci Savity, organizatorów i uczestników kampanii wyborczej, kobiet, które podzieliły się swoimi dramatami na łamach In Her Shoes, fundatorów, którzy pomogli Irlandczykom wrócić do domu, kierowców, którzy upewnili się, żeby każdy zdążył dojechać do lokalu wyborczego na czas, aż po każdą osobę, która wrzuciła swój głos do urny. Zwycięstwo było całkowite, a wybuchom entuzjazmu towarzyszyły łzy wzruszenia. Płakali Irlandczycy i imigranci – wszyscy płakaliśmy, bo na naszych oczach małej wyspie na zachodzie Europy udało się odczynić historyczną niesprawiedliwość.
Za zniesieniem zakazu aborcji opowiedzieli się mężczyźni, kobiety, miasta, wsie. Każdy okręg wyborczy poza Donegal głosował na tak – nawet Roscommon, jedyne hrabstwo, które w 2015 było przeciwko małżeństwom jednopłciowym. Pośród grup wiekowych tylko osoby powyżej 65 roku życia chciały utrzymania ósmej poprawki. Irlandki i Irlandczycy głosowali zgodnie – za opieką zdrowotną, godnością i prawami człowieka.
– Liczyłam głosy w Dublin South Central, wyjątkowo liberalnym okręgu. W niektórych urnach na tak było nawet 85%. Płakaliśmy, ściskaliśmy się i wiwatowaliśmy. Trochę nie mogłam uwierzyć – opowiadała mi koleżanka, która wcześniej roznosiła ulotki i werbowała ludzi w Dublinie, Cork i Meath.
czytaj także
Po referendum Irlandczycy czekają, aż parlament wprowadzi w życie ustawę legalizującą aborcję na życzenie do 12. tygodnia ciąży i w specjalnych okolicznościach do 24. tygodnia. Ale z ulic nie zniknęły przypinki Yes ani bluzy REPEAL. Na murze obok popularnego pubu w centrum Dublina pojawił się mural z wizerunkiem Savity. Wszyscy pytają – co dalej? Wielu odpowiada – odsunięcie Kościoła od szkół.
Polki tymczasem wciąż muszą co kilka miesięcy wychodzić na ulice, by przypomnieć rządzącym, że nie dadzą sobie odebrać reszty i tak już mocno ograniczonych praw. Sukces Irlandii to jednak nadzieja i przypomnienie, że choć krzywa historii faktycznie jest długa, to odchyla się w stronę sprawiedliwości. Kampania na rzecz zniesienia zakazu aborcji to także lekcja, z której możemy nauczyć się, jak gniew społeczeństwa zamienić w działania, jak fakty mogą pokonać zabobony, jak wykorzystać słabość Kościoła będącego w odwrocie i jak wykrzesać ze społeczeństwa solidarność i entuzjazm dla słusznej sprawy.
Irlandki dokonały rzeczy wielkiej – choć dosłownie zapłaciły za to krwią, potem i łzami. Chciałbym, żeby walka Polek nie musiała być tak dramatyczna, choć niewiele wskazuje, by to życzenie miało się ziścić. Mam natomiast nadzieję, że też będzie zwycięska.
***
Wojtek Borowicz – pracuje z technologią i głównie o niej pisze (publikował między innymi w The Next Web i UX Magazine). Absolwent kulturoznawstwa na UJ.