Po 141 dniach przerwy rozgrywki wznowiła najlepsza koszykarska liga świata. Odbywający się w parku rozrywki Walt Disney World na Florydzie turniej, w którym udział wzięły 22 z liczącej 30 drużyn NBA, ma jasne przesłanie: Black Lives Matter. Tymczasem choć 82 proc. koszykarzy grających w NBA to czarni, zaledwie jeden z trzydziestu właścicieli jest Afroamerykaninem. To… Michael Jordan.
Napis ten widnieje na każdym z trzech boisk turniejowych oraz na przedmeczowych koszulkach graczy. Przesłanie jest ważniejsze niż klubowe barwy, które w normalnych okolicznościach mają na sobie koszykarze podczas rozgrzewki. Jest ono również ważniejsze niż sami gracze, z których większość zamiast nazwisk ma na plecach wypisane hasła powiązane z ruchem, jak: Equality, Power to the People czy Justice Now. Komisarz ligi Adam Silver twierdzi, że w ten sposób liga pozwala zawodnikom na swobodne wyrażanie poglądów. Hasła zostały uprzednio zatwierdzone przez NBA i związek zawodników.
Here is the NBA restart court in Orlando: the spaced out chairs are the socially distanced bench, Black Lives Matter is written on the court. pic.twitter.com/XGJu1w4QLC
— Malika Andrews (@malika_andrews) July 21, 2020
82 proc. koszykarzy grających w NBA to czarni, tymczasem zaledwie jeden z trzydziestu innych właścicieli klubów jest Afroamerykaninem. Jest to… Michael Jordan.
Ta dysproporcja mogłaby prowadzić do tarć między „pracownikami” i establishmentem, do jakich doszło kilka lat temu w NFL, kiedy swój protest rozpoczynał do dziś znajdujący się „na wygnaniu” futbolista Colin Kaepernick. Ale w przeciwieństwie do ligi futbolowej NBA rzeczywiście wsłuchuje się w głosy graczy, co czyni z niej jedną z najbardziej postępowych organizacji sportowych świata.
czytaj także
Ale jeszcze jakiś czas temu sytuacja wyglądała inaczej.
Zapomniani pionierzy
Prawie trzydzieści lat wcześniej dwaj gracze zapłacili karierami za demonstrowanie swoich poglądów. Craig Hodges przez trzy i pół sezonu był zmiennikiem Michaela Jordana w Chicago Bulls. Jako weteran Hodges starał się wpłynąć na młodego gwiazdora, by ten wykorzystał swoją sławę w konstruktywny sposób, walcząc z nierównościami i rasizmem.
Przed finałami NBA pomiędzy Bulls i Lakers w 1991 roku Hodges namawiał Jordana i gwiazdę rywali Magica Johnsona, by ci nie zagrali w pierwszym spotkaniu serii, swoim zachowaniem wskazując na wspomniane wyżej kwestie. Po zamieszkach w Los Angeles w 1992 roku Hodges, tym razem publicznie, skrytykował Jordana za brak zaangażowania w sprawy mniejszości. 31-letni Hodges został zwolniony niedługo po tej wypowiedzi i od tego czasu nie znalazł już zatrudnienia w NBA. W 1996 zaskarżył ligę, twierdząc, że jest bojkotowany w związku ze swoimi przekonaniami.
Hodges miał podstawy, by tak uważać. Zanim trafił do Chicago, drużyna Milwaukee Bucks sprzedała go, ponieważ wybrał się na wiec Louisa Farakhana, przywódcy Narodu Islamu. W 1991 roku zastanawiano się, czy pozwolić Hodgesowi na uczestnictwo w konkursie rzutów za trzy w związku z toczącą się wówczas wojną w Zatoce Perskiej. Obawiano się, że gdy wygra, podczas tradycyjnej przemowy wypowie się przeciwko konfliktowi lub, nie daj Boże, podziękuje za wygraną Allahowi.
W marcu 1993 roku, przed jednym z meczów obrońca Denver Nuggets, Mahmoud Abdul-Rauf odmówił wstania podczas hymnu Stanów Zjednoczonych. Jego zdaniem amerykańska flaga symbolizowała opresję i rasizm.
Koszykarz w wieku 21 lat przeszedł na islam, wcześniej nazywał się Chris Jackson. Po tym jak NBA ukarała go karą prawie 32 tysięcy dolarów i zawieszeniem na jeden mecz, Abdul-Rauf poszedł na kompromis z ligą, w ramach którego mógł modlić się z rozłożonymi rękami, stojąc w szeregu z innymi graczami podczas hymnu. Protest jednak wyrządził krzywdę jego reputacji i Abdul-Rauf, dodatkowo cierpiący na zespół Tourette’a, przez kolejne drużyny był postrzegany raczej jako problem.
Można by pomyśleć, że Hodges i Abdul-Rauf powinni być dzisiaj twarzami ruchu i nowej, „świadomej” NBA, tymczasem wciąż znajdują się na marginesie.
Należy mimo wszystko docenić wsparcie protestów Black Lives Matter przez komisarza ligi Adama Silvera, którego świadomość społeczna jest wyraźnie bardziej rozwinięta niż jego poprzednika, nieżyjącego już Davida Sterna.
Zły szeryf
Przejmując ligę w 1984 roku, Stern musiał mierzyć się z problemami wizerunkowymi, których korzenie sięgały jeszcze lat 50. To właśnie w 1950 roku do NBA trafił pierwszy Afroamerykanin, Chuck Cooper. Pod koniec dekady w ośmiu drużynach tworzących ówczesną ligę występowało 19 czarnych, co stanowiło 20 proc. wszystkich zawodników. Czynili oni grę szybszą, bardziej efektowną i przez to ciekawszą.
To oni przyczyniali się do triumfów swoich drużyn. W Boston Celtics wiodącą postacią był Bill Russell, który zgromadził 11 tytułów mistrzowskich. Dla porównania Michael Jordan zdobył ich „tylko” sześć, a LeBron James trzy.
Choć w 1958 Russell został ogłoszony MVP, czyli najlepszym graczem ligi, to znalazł się dopiero w drugim najlepszym składzie sezonu. Dlaczego tak się stało? MVP wybierali spośród siebie sami gracze, o składach najlepszych „piątek” decydowali (biali) dziennikarze. I to oni uznali, że inni, biali gracze byli lepsi od Russella.
Co ciekawe, w 1958 roku mistrzostwo NBA po raz ostatni zdobyła drużyna składająca się jedynie z białych graczy – Celtics Russella przegrali wtedy z St. Louis Hawks. Gdy z czasem czarni zawodnicy zaczęli przejmować ligę, nie tylko stając się wiodącymi postaciami w drużynach, ale przewyższając liczebnością białych graczy, piszący o koszykówce dziennikarze mieli z tym problem.
Być może dlatego jeszcze do końca lat 80. pisano o rozgrywkach uniwersyteckich jako czymś romantycznym i pięknym, nawet lepszym od NBA. Zawodowcy częściej wpadali w różnego rodzaju życiowe zakręty, a przez zarabianie fortuny na grze, którą tylu ludzi kochało nieskalaną miłością, sprawiali wrażenie cynicznych i odrealnionych.
Faktem jest, że koszykówka uniwersytecka przez wielu komentujących uznawana była – co nie znaczy, że taka była w istocie – za bardziej zorganizowaną. Wykonujący polecenia (białego) trenera (w przeważającej części czarni) gracze byli na drugim planie. Ważniejszy był „system”, zaprojektowany i wdrożony przez człowieka na ławce. To (biali) trenerzy byli gwiazdami koszykówki akademickiej, nie gracze.
W NBA zaś sprawy miały się odwrotnie. Dodatkowo, gdy tylko wybuchała jakaś afera z alkoholem lub narkotykami, zawsze podnoszono kwestię rasy większości zawodników.
Stern miał jednak ogromne szczęście – w latach 80. pojawił się przewrażliwiony na punkcie własnego wizerunku, niesamowicie utalentowany koszykarz, który od początku chciał jak najlepiej się sprzedać.
To dzięki największej gwieździe w historii ligi, teflonowemu Michaelowi Jordanowi, oraz rozkwitowi telewizji kablowej i kanałów sportowych, Stern uczynił z NBA prawdziwie amerykańską markę. Jednocześnie starał się nie tyle rozwiązać podziały rasowe, ile skutecznie je przykryć – na początku wysokimi karami za wszelkie wykroczenia, a potem choćby narzucając zawodnikom, jak mają się ubierać w drodze na mecze czy konferencje prasowe. Chociaż nie mówił tego wprost, chodziło o zawodników noszących się „zbyt czarno”, jak pierwsza prawdziwie hip-hopowa gwiazda ligi – Allen Iverson.
Stern stał po stronie establishmentu, mediów i właścicieli ligi, przez co bywał określany jako „nadzorca plantacji”.
W stosunku do Silvera nikt takich określeń nie używa. Nie znaczy to jednak, że również on nie ustrzegł się pewnych błędów.
Swoboda wypowiedzi i co dalej?
Należy się przede wszystkim zastanowić, czy, jak w wypadku Kaepernicka, którego protest uległ komercjalizacji, gdy ten podpisał kontrakt z Nike, nie mamy tu do czynienia również z pewnym utowarowieniem ruchu Black Lives Matter za pośrednictwem popularnego wśród Afroamerykanów sportu. Niektórzy zawodnicy byli przeciwni wznowieniu rozgrywek, by właśnie w ten sposób zaprotestować przeciwko systemowemu rasizmowi.
Jak zauważył były gracz, a obecnie komentator sportowy Charles Barkley, zamiast spraw, które koszykarze próbują naświetlić, tematem dyskusji zbyt często staje się to, kto nie klęczy podczas hymnu lub kto decyduje się zachować własne nazwisko na koszulce, a nie kroki, które należy poczynić w celu poprawy sytuacji Afroamerykanów w ich własnym kraju. Dodatkowo gracze czują potrzebę tłumaczenia się ze swoich zachowań, kiedy udział w protestach powinien być jednak sprawą indywidualną.
Jimmy Butler stepped onto the court wearing a jersey with no name on the back. The refs made him switch to one with a name plate before tipping off.
(via @MiamiHEAT) pic.twitter.com/QHGD9Mqzc0
— Bleacher Report (@BleacherReport) August 1, 2020
Wydaje się też, że swoboda wypowiedzi jest jednak do pewnego stopnia ograniczona. Grający dla Miami Heat Jimmy Butler pojawił się na boisku w koszulce z samym numerem na plecach, bez nazwiska – co zresztą zapowiadał wcześniej, jego zdaniem w ten sposób pokazywał, że niczym nie różni się od innych Afroamerykanów, którzy mieli mniej talentu i szczęścia niż on. Sędziowie kazali mu zmienić koszulkę, grożąc, że jeśli tego nie zrobi, to nie rozpoczną meczu.
To jednak dość małe zgrzyty w kontekście tego, jak NBA pozwala pracownikom ligi nagłośnić ważne dla nich kwestie i jak dużym wsparciem komisarza ligi się cieszą. Podobnie było, gdy rok temu generalny menadżer Houston Rockets Daryl Morey wyraził na Twitterze wsparcie dla protestujących w Hongkongu, co wywołało oburzenie w Chinach. Chiny są drugim największym rynkiem dla NBA, a w Houston grał pierwszy Chińczyk w historii NBA, Yao Ming. Dla wielu z nich do dziś Rockets to „ich” drużyna. Gdy azjatyccy sponsorzy zaczęli masowo wycofywać się z poparcia dla Rockets i ligi, NBA początkowo wystosowało oświadczenie, w którym odżegnywało się od odpowiedzialności za tweet Moreya. Krytykowali go również ci sami zawodnicy, którzy domagają się sprawiedliwości społecznej i równego traktowania we własnym kraju.
Sam Silver po paru dniach wycofał się z defensywnego stanowiska, stwierdzając, że są rzeczy ważniejsze od koszykówki i pieniędzy. Opowiadając się jasno po stronie mniejszości, również podczas organizacji turnieju na Florydzie, dał jasno do zrozumienia, że nie interesuje go apolityczność, tylko autentyczna zmiana.
NBA to nadal korporacja, której celem jest maksymalizacja zysku z pracy i potencjału zawodników, jednak Silver potrafi również prowadzić debatę społeczną i po prostu słuchać. Szkoda, że prezydent Stanów Zjednoczonych Donald Trump bojkotuje NBA. Mógłby się nauczyć kilku rzeczy w sposób przyjemny i pożyteczny.