Co zrobić, gdy jakiś mizogin twierdzi, że jesteś gruba, brzydka, niedoruchana albo wyglądasz jak facet? Odpowiedzieć: „tak, i co z tego?”.
Nie twierdzę, że ta zasada rozwiąże problem seksizmu na świecie. Nie wybije go też z głowy twojemu mało wyrafinowanemu krytykowi, ale przynajmniej na chwilę zamknie mu gębę, zaś tobie pozwoli zrobić pierwszy krok ku wyzbyciu się poczucia obowiązku spełniania cudzych oczekiwań. Konsekwentna praktyka czyni mistrzynię, o czym, jako wiecznie „niedojebana feminazistka”, zdążyłam się przekonać, choć nie wpadłam na to sama.
Zrobiła to laska, która 39 lat temu przyszła na świat jako Stefani Joanne Angelina Germanotta. Chodzi, rzecz jasna, o Lady Gagę. Nie będę streszczać wam jej całkiem interesującej biografii ani recenzować chwalonej wszem wobec nowej płyty Mayhem. Zamiast tego zrobię przeskok do 2011 roku i zarazem jednego z moich ulubionych momentów w popkulturze.
Zostać sympatyczką artystki, której muzyki się nie lubi [Januszewska o Chappell Roan]
czytaj także
Lady Gaga, która na swoim koncie miała już wtedy trzy dobrze sprzedające się albumy oraz wysokie miejsca na listach najbardziej wpływowych ludzi na świecie, tworzonych przez magazyny „Forbes” czy „Time”, udzieliła wywiadu Andersonowi Cooperowi w słynnym formacie CBS 60 minutes. Dziennikarz zapytał piosenkarkę, czy ma penisa, bo plotki o jej rzekomej i ukrywanej transpłciowości lub interpłciowości rozgrzewały wówczas seksistowskie media i internet.
Dlaczego? Może z tego samego, idiotycznego powodu, dla którego dziś transvestigators obsesjonują się na punkcie tego, co sportsmenki mają w majtkach, gdy odnoszą sukcesy i nie wpisują się w stereotyp „kobiecych kobiet”.
Lady Gaga wprawdzie mieści się w urodowym kanonie i cisnormie, ale od zawsze lubiła elektryzować publikę wizerunkiem, który wyłamywał się z branżowych standardów, lansujących lolitki, seksbomby i śliczne dziewczyny z sąsiedztwa. Niejednokrotnie nawiązując do dragu, deformując strojami-konstrukcjami sylwetkę, ukrywając włosy pod ciągle zmienianymi perukami i przykrywając twarz szalonym makijażem, charakteryzując się na monstrum (vide: The Fame Monster), wokalistka (oraz kompozytorka i autorka tekstów własnych piosenek) przełamywała show-biznesowe tradycje.
czytaj także
Pozwólcie, że przytoczę jeden cytat z „Guardiana”: „Ona jest jak chuda marionetka lub plastikowy android. Jak postać tak wyrachowana i sztuczna, tak kliniczna i dziwnie antyseptyczna, tak pozbawiona prawdziwego erotyzmu mogła stać się ikoną pokolenia? Czy możliwe, że Gaga reprezentuje wyczerpany koniec rewolucji seksualnej? Marlene i Madonna sprawiały wrażenie, prawdziwe lub fałszywe, panseksualnych. Gaga, pomimo całego swojego wicia się i pozowania, jest aseksualna”. Jeśli to nie było nowe, dziwne i przełomowe w pierwszym dziesięcioleciu tego wieku, to nie wiem, co innego mogło być.
czytaj także
W dodatku od samego początku kariery – zanim Taylor Swift uznała, że to modne – Gaga otaczała swoim matronatem społeczność LGBT+, nigdy się jej nie wypierając. Nie bała się też określić feministką, zanim Beyoncé włożyła T-shirt z takim napisem. Choć wiemy, że bogatej, białej Amerykance w show-biznesie zawsze będzie bliżej do popliberalnego feminizmu, to i tak był on bardziej radykalny niż to, na co zwykle mogliśmy liczyć ze strony światopoglądowo i politycznie milczących artystek.
Pośród wielu odpowiedzi, jakich mogła udzielić na żenujące pytanie Coopera, gwiazda wybrała tę najmniej spodziewaną i bardzo emancypacyjną. „Może i mam penisa? Czy to byłoby aż tak straszne?” – odparła, a ja, nastoletnia wówczas i wciąż odkrywająca swój bunt, feminizm oraz queerowość, zupełnie oniemiałam, rozumiejąc, że nie muszę wypełniać płciowo narzuconych ról ani wytycznych dotyczących wyglądu.
Nie chcę przez to powiedzieć, że Lady Gaga jest moją ikoną walki o równouprawnienie, bo byłoby to nie fair wobec wszystkich aktywistek, akademiczek i innych osób, które zjadły na buncie wobec patriarchatu zęby albo nawet straciły życie. Nie stwierdzę też, że przed Germanottą nie było odważnych piosenkarek, bo duch Sinéad O’Connor nie dałby mi spać w nocy, a wszystkie riot gurrls spuściłyby łomot.
Zależy mi raczej, by w tej niebezkrytycznej laurce – wiem, że Gaga śpiewała w duecie z R. Kellym, ponoć ukradła logo jednej z firm na swoją płytę, a teraz złamała obietnicę daną polskim fanom, czekającym na jej przyjazd w ramach jesiennej trasy koncertowej – oddać dzisiejszej jubilatce rodzaj emancypacyjnej sprawczości.