Świat

Koniec Bliskiego Wschodu, jaki znamy?

Istnieje alternatywa dla tragicznego wyboru „albo Assad, albo kalifat”.

W 2003 roku Stany Zjednoczone wraz z „koalicją chętnych” [coalition of the willing] (wśród nich Polską) napadły na Irak, uznany wtedy przed George’a W. Busha i amerykańskich jastrzębi za frontowe państwo „osi zła” [axis of evil]. Pretekstem do przeniesienia „wojny cywilizacji” w realia faktycznego konfliktu zbrojnego był arsenał broni masowego rażenia, który rzekomo posiadał reżim Saddama Husseina, i rzekome związki dyktatora Iraku z Al-Kaidą. Żadnej broni masowego rażenia w Iraku nie znaleziono. I nic dziwnego – specjaliści od polityki międzynarodowej od początku irackiego konfliktu cynicznie, lecz trafnie oceniali inwazję, mówiąc, że Stany atakują Irak nie dlatego, że posiada broń masowego rażenia, ale właśnie dlatego, że jej nie posiada. Gdyby posiadał, Amerykanie z pewnością nie ryzykowaliby katastrofy humanitarnej w regionie, bezpieczeństwa swoich sojuszników czy znacznych strat wśród swoich sił zbrojnych. Lekcję z tego, co posiadanie (lub nie) broni oznacza, szybko wyciągnęło wiele reżimów na całym świecie, z północnokoreańskim na czele.

Drugi z argumentów administracji George’a W. Busha, czyli rzekome związki Husseina z Al-Kaidą i międzynarodowym, fundamentalistycznym terroryzmem islamskim, także nie znalazł oparcia w faktach. Jedenaście lat po wojnie dalej brakuje jasnych dowodów na powiązanie reżimu i siatki terrorystycznej. Dziś natomiast na rozległych terenach Iraku i Syrii władzę sprawuje grupa ISIS (Islamskie Państwo Syrii i Iraku), reprezentująca sunnicki islam w tak fundamentalistycznej wersji, że odcina się od niego nawet Al-Kaida. ISIS planuje stworzenie nowego sunnickiego kalifatu na Bliskim Wschodzie. Na terenach, które obejmuje ich kontrola, organizowane są masowe prześladowania chrześcijan. ISIS znane jest także z publicznych egzekucji, których nagrania wypuszcza do międzynarodowych mediów społecznościowych – ostatnio z dekapitacji amerykańskiego dziennikarza Stevena Sotloffa, a tuż przed nim Jamesa Foleya.

ISIS kontroluje dziś północno-zachodni Irak i północne obszary Syrii. Jego następnym celem ma być, jak spekulują eksperci, Bagdad lub Aleppo. Chuck Hagel, sekretarz obrony Stanów Zjednoczonych, przyznał niedawno, że ISIS jest dziś większym zagrożeniem dla Stanów, niż kiedykolwiek była nim Al-Kaida.

Zwalony domek z kart

Obecna sytuacja w regionie jest dowodem całkowitej klęski polityki administracji George W. Busha. Plan budowy „nowego amerykańskiego stulecia” przez zmianę układu sił w Bliskim Wschodzie i eksport demokracji liberalnej do takich miejsc jak Irak skończył się katastrofą. Zamiast ułożenia wyrafinowanego geopolitycznego pasjansa, Bush i jego doradcy zbudowali na Bliskim Wschodzie chwiejny domek z kart, który właśnie się wali.

11 lat po amerykańskiej napaści na Irak Saddama mamy już do czynienia z państwem upadłym. Kurdyjska część kraju stała się faktycznie niepodległa. Północ kontroluje ISIS, które będzie posuwać się dalej. Iracka armia – uzbrojona sporym kosztem przed Amerykanów – uciekała w popłochu przed mniej licznymi bojownikami ISIS. Teraz Amerykanie, bombardując zgrupowania ISIS, niszczą swój własny sprzęt, za który podatnicy słono zapłacili wcześniej firmom zbrojeniowym.

Od początku operacji było jasne, że Irak pod amerykańską okupacją nie stanie się z roku na rok liberalną demokracją, zdolną zagwarantować równe prawa przedstawicielom wszystkich elementów etnicznej i wyznaniowej mozaiki tego kraju. W Iraku powstało jednak potwornie skorumpowane państwo, będące w zasadzie komitetem wykonawczym jednej grupy, irackich szyitów. Sunnici, na których swoją władzę opierał reżim Saddama, stali się obywatelami drugiej kategorii. Jeśli wierzyć temu, co w „London Review of Books” pisze Patrick Cockburn, dopiero szok spowodowany przez sukcesy ISIS uzmysłowił szyickim elitom, że nie da się budować stabilnego politycznie porządku w Iraku bez kooptacji jakiejś części sunnickiej populacji. Gestem wobec irackich sunnitów miała być niedawna dymisja premiera Nourika Al-Malikiego. Bagdad wierzy, że sprawi to, iż umiarkowani sunnici porzucą ISIS, bez wsparcia których radykalna organizacja zostanie sama i zostanie skazana na klęskę. Jednak zdaniem Cockburne’a, nawet jeśli kiedyś ISIS było zależne od posługujących się nim cynicznie, bardziej umiarkowanych sił sunnickich, to od dawna już tak nie jest. Determinacja ISIS, okrucieństwo grupy, jednolita struktura organizacyjna, wyraźne i pewne swoich celów dowództwo sprawiają, że to ISIS jest najsilniejszym graczem w sunnickim obozie. Reszta sunnitów jest wobec nich albo bezsilna, albo zbyt zastraszona, by móc cokolwiek zrobić wbrew fundamentalistom.

Upadła jest także pogrążona w ogniu niekończącej się wojny domowej Syria. Żadna ze stron nie jest w stanie wygrać wojny. Najpoważniejszym graczem wydaje się być dziś ISIS. Ale choć Zachód widzi zagrożenie związane z tą grupą, ciągle nie chce zmienić sojuszy i na przykład jakoś dogadać się z Assadem. Zamiast tego ciągle wierzy w to, że możliwe jest zwycięstwo „umiarkowanych”, prodemokratycznych rebeliantów, co w świetle obecnej dynamiki wydaje się być scenariuszem najmniej prawdopodobnym.

Za upadłe oczywiście nie mogą uchodzić państwa Zatoki Perskiej, ale to one głównie finansowały rozwój islamskiego fundamentalizmu, z którego później powstało ISIS. Oczywiście, nie robiły tego ich rządy. Ale pływające w petrodolarach arabskie monarchie, takie jak Kuwejt, Zjednoczone Emiraty Arabskie, a zwłaszcza Arabia Saudyjska mają wystarczająco liczną kastę miliarderów (w przypadku Arabii Saudyjskiej często luźniej, lub ściślej związanych z rodziną panującą) zdolnych do prowadzenia własnej politykę w regionie, niezależnej od tego, co robi czy mówi rodzima dyplomacja.

Nadzieja w Teheranie?

Właściwie jedynym militarnie znaczącym nieupadłym państwem w regionie pozostaje Iran. Na tle ekstremizmu ISIS, Iran wydaje się być ostatnią pochodnią oświecenia w świecie muzułmańskim. Jest też jedyną w jakimś stopniu funkcjonalną (choć nieliberalną i ograniczaną religijnie) demokracją. Także takie wskaźniki jak sytuacja kobiet, czy wolność kultury pozostają korzystne na tle regionu. W obliczu humanitarnej katastrofy w Iraku, to Iran przyjmuje zagrożonych ludobójstwem chrześcijańskich uchodźców. Irańska klasa średnia zapatrzona jest w zachodnią popkulturę i europejskie obyczaje i w sferze prywatnej, całe społeczeństwo, łącznie z klasami ludowymi, przeżywa właśnie cichą rewolucję seksualną, która władzę mułłów w przyszłości uczyni co najmniej problematyczną. Nic dziwnego, że Stany Zjednoczone ostrożnie – ciągle bojąc się otwarcie tego przyznać – i mimo ideologicznych różnic oraz spornego stanowiska w kwestii Izraela, naturalnie zaczynają się zbliżać do Iranu.

Co przed Bushem było nie do pomyślenia, dziś staje się oczywistością – bez porozumienia Stanów z Iranem, żadne stabilne co najmniej średniookresowo rozwiązanie w regionie nie jest dziś możliwe.

Ostateczny zmierzch ery kolonialnej?

Możliwa okazuje się także inna wcześniej niewyobrażalna rzecz: radykalna rewizja granic w regionie. Obecne są pozostałością po erze kolonialnej, po porozumieniu dwóch urzędników ministerstw spraw zagranicznych kolonialnych mocarstw: Brytyjczyka Charlesa Sykesa i Francuza François-George’a Picota. Ich wyznaczone linijką na mapie podziały rozpadającego się w ogniu wielkiej wojny Imperium Osmańskiego stworzyły granice w regionie, obowiązujące w zasadzie do dziś.

Obecnie mogą one ulec daleko idącej modyfikacji. Po raz pierwszy w historii istnieje szansa na powstanie państwa Kurdów. Dalszy rozpad Iraku może stworzyć warunki, w którym bardzo daleko posunięta autonomia Kurdów w Iraku może im nie wystarczać. Największy przeciwnik jakiegokolwiek niepodległego Kurdystanu – Turcja – obecnie także zmieniła swoje stanowisko w tej sprawie. Sojusz z konserwatywną częścią Kurdów był jedną z ważnych składowych sukcesu umiarkowanie islamistycznego, konserwatywnego premiera Erdoğana, który raczej nie będzie angażował się militarnie przeciw kurdyjskiej niepodległości, o ile dostanie gwarancje, że nie będzie ona dotyczyć tureckiej części Kurdystanu.

Oczywistym wyzwaniem dla istniejącego podziału granic jest także planujące budowę uniwersalnego, sunnickiego kalifatu ISIS. Faktycznie stworzyło ono już jednostkę polityczną przekraczającą granice Syrii i Iraku. Jeśli uda się im stworzyć na tych terenach faktyczne (nawet nie uznawane międzynarodowo) państwo, będzie to koniec Bliskiego Wschodu, jaki znamy z ostatniego stulecia – ciągle postkolonialnego, ciągle kształtowanego przez europejskie, a potem amerykańskie interesy. Przy czym ten nowy porządek w regionie nie będzie – mimo swojego antykolonalizmu – ani trochę bardziej sprawiedliwy, racjonalny, czy emancypacyjny dla zamieszkującej go ludności, niż ten, jaki swoje źródło miał na biurkach Foreign Office i urzędzie przy paryskim Quai d’Orsay.

Między kalifatem a Assadem

Na tle szaleństw, okrucieństwa i obskurantyzmu ISIS Hussein, a nawet Assad wydają się być wartymi wsparcia propozycjami.

Ich dyktatury, choć często irracjonalne, okrutne, szalone, miały w sobie pewien oświeceniowy wymiar. Choć nie miały nic wspólnego z demokracją w zachodnim rozumieniu, to szukały, szerokiej, demokratycznej legitymacji.

Ich reżimy nastawione były na szeroko zakrojoną modernizację: rozumianą nie tylko jako elektryfikacja i budowa autostrad, ale także jako inwestycje w edukację, powszechnie dostępną służbę zdrowia, wspieranie praw kobiet, świeckich instytucji i świeckiej kultury.

Używając terminologii Immanuela Wallersteina, można zaliczyć je do grupy charakterystycznych na peryferiach w powojennym okresie rozwojowych (czy dewelopentalistycznych) reżimów. Które, choć na ogół dalekie od demokracji liberalnej – niezależnie od tego, czy przebrane w szaty kemalizmu, arabskiego socjalizmu, demokracji ludowej, czy peronizmu; niezależnie czy stowarzyszone z Blokiem Wschodnim, z NATO, czy Ruchem Państw Niezaangażowanych – prowadziły podobną, mniej lub bardziej progresywną politykę. Inwestycje we własny przemysł, służbę zdrowia i edukację; rozwój sfery publicznej; modernizacja kultury; budowa sfery publicznej poza religią i wyrywanie mas z uścisku „idiotyzmu życia wiejskiego” było wspólne dla większości, jeśli nie wszystkich, z nich.

Warunki, jakie umożliwiały dewolopentalizm zlikwidował zbiór procesów, w skrócie nazywany globalizacją. Na peryferiach odpowiedzią na nią było to, co Wallerstein w swojej książce z 2003 roku Zmierzch amerykańskiej potęgi: Stany Zjednoczone w nowym, chaotycznym świecie nazywa „ruchami radykalnej odmienności”. Odrzucają one dzielone przez reżimy dewolopentalistyczne, wywiedzione z europejskiego oświecenia wartości. Chętnie posługują się natomiast zachodnią technologią, po to, by używać jej do budowy i ochrony radykalnie odmiennego od oświeceniowego, własnego porządku społecznego, często odwołującego się do fundamentalistycznej religijnie legitymacji.

Jako paradygmatyczny przykład sukcesów ruchów radykalnej odmienności Wallerstein podaje Iran Chomeiniego. Rewolucja, której siłą napędową była oddolna dystrybucja kaset magnetofonowych z przemówieniami ajatollaha, wytworzyła reżim, który odrzucać miał oświeceniowe, dominujące we współczesnej geokulturze wartości.

ISIS, sprawnie posługujące się mediami internetowymi do viralowej reklamy własnej sprawy, czy terroryzowania przeciwników przez oddolną dystrybucję nagrań z egzekucjami swoich wrogów, jawi się w tej perspektywie jako idealny „ruch radykalnej odmienności 2.0”.

Czy wobec tego wniosek, jaki płynie w obecnej sytuacji na Bliskim Wschodzie nie jest dość depresyjny: często jedynym wyborem peryferii jest ten między Assadem, czy Saddamem a chaosem upadłego państwa, czy horrorem fundamentalizmu? Czy, w mniej ekstremalnej wersji, między Bractwem Muzułmańskim (bardziej umiarkowanym niż ISIS i dającym się pogodzić z formą jakiejś nieliberalnej demokracji) a generałem Al-Sisim (mniej krwawym niż Assad, o Saddamie nie wspominając)? Zanim jednak za klasykiem powtórzymy „odpieprzcie się od generała Sisiego” (Saddama, Assada, Kaddafiego), zauważmy, że alternatywa kalifat-Assad jest tak naprawdę błędnym kołem, powracających umiarkowanie progresywnych wojskowych dyktatur i hodowanych przez ich przemoc fundamentalizmów. I choć w krótkoterminowej perspektywie czasem trzeba dokonać wyboru któregoś z członów tej alternatywy (Assada zamiast ISIS), to prawdziwa, godna tego miana polityka na peryferiach musi szukać dróg wyjścia poza nią.

Największe nadzieje znów daje tu Iran. Ruch radykalnej odmienności stworzył islamską, obojętną wobec oświeceniowych wartości demokrację.

A sama demokratyczna forma plus istnienie nieupadłego państwa uruchomiły siły i zmiany społeczne, które w stosunkowo niedługiej okresie mogą zmienić islamską demokrację w demokrację po prostu.

Oczywiście, dziś w Syrii, Iraku, a być może nawet w Egipcie irański przykład nie daje się zuniwersalizować. W świecie muzułmańskim Persja, spadkobierczyni wyrafinowanej miejskiej kultury, także zawsze była wyjątkiem na tle pustynnych, arabskich nomadów i tworzonych przez nie państw, w których miasta były wyspami. Ale to w modelu irańskim jest dziś nadzieja na to, by nie musieć wybierać generała Al-Sisiego, czy Assada.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij