Świat

Khouri: Blair i Bush powinni stanąć przed Trybunałem Karnym

Nie można zniszczyć całego państwa i powiedzieć: „teraz jesteście wolni, róbcie, co chcecie”!

Beata Siemieniako: Na pierwszy rzut oka wiele rzeczy w Libanie może dziwić – arabski kraj, w którym homoseksualizm nie jest penalizowany, a Hezbollah zasiada w parlamencie. Jeszcze ciekawsze wydaje się to, że od ponad 70 lat władza jest podzielona między 18 ugrupowań religijnych prezydent jest zawsze chrześcijańskim maronitą, premier sunnitą, a przewodniczący parlamentu szyitą. Czy ten system działa?

Rami Khouri: Plusy systemu konfesjonalizmu są takie, że nikt nie czuje się wykluczony, każdy ma swoją reprezentację. Ale ogromną słabością jest to, że zupełnie hamuje rozwój merytokracji. Osiemnaście różnych ugrupowań religijnych ma zarezerwowane miejsca nie tylko w parlamencie, ale także w armii, w urzędach. A więc nie ma znaczenia, czy jesteś kompetentny, by objąć dane stanowisko, ale z którego klanu lub rodziny pochodzisz. W konsekwencji, ci którzy są u władzy, nie muszą specjalnie się starać, by utrzymać się na swojej pozycji.

Poza tym, konfesjonalizm generuje permanentny impas. Jeśli jedno z ugrupowań politycznych stwierdzi: „nie chcemy tej osoby na prezydenta”, wówczas bojkotuje obrady parlamentu, podczas których ma się odbyć głosowanie nad kandydaturą, a tym samym paraliżuje cały proces decyzyjny (w Libanie prezydent jest wybierany przez parlament – przyp. red.). W rezultacie obecnie w Libanie nie mamy prezydenta, parlament prawie w ogóle nie obraduje, rząd także nie zbiera się tak często, jak powinien. To jest unikalny na skalę światową system, który jest absurdalny i który właśnie się rozpada. Należy jednak pamiętać, że został wymyślony przez francuskich oficerów i polityków w 1943 r. Podobnie sam Liban jako państwo został sztucznie utworzony z całkowicie różniących się od siebie grup społecznych, wyznaniowych, etnicznych, które nie były w stanie samodzielnie wypracować naturalnych zasad koegzystencji i współpracy.

Mówi się też, że to przez ten system wzrosło znaczenie graczy politycznych spoza oficjalnego aparatu władzy – mam tu na myśli Hezbollah.

Hezbollah to produkt nowoczesności. Jest ugrupowaniem wojskowym silniejszym pod względem militarnym niż państwo, a jednocześnie będącym siłą polityczną w parlamencie i w rządzie. Swojego czasu Europa i Stany Zjednoczone starały się osłabić oficjalne armie państw Bliskiego Wschodu, żeby wzmocnić znaczenie Izraela w regionie. Liban jako państwo nie mógł zorganizować silnego wojska, by bronić swoich interesów, a Hezbollah mógł, więc zrobił to. Oczywiście, że nie chcemy prowadzić wojny, ale powód dla którego Libańczycy walczą przeciwko Izraelowi jest prosty – jeśli jest okupacja, jest i ruch oporu.

Ale pomimo niewydolności systemu politycznego, Liban dobrze funkcjonuje na wielu innych płaszczyznach. Nawet bez ropy i gazu osiąga wysokie PKB, w przeciwieństwie do innych państw Bliskiego Wschodu ma wysoki wskaźnik HDI i zapewnia szeroki katalog praw i wolności obywatelskich…

To wszystko dzięki kapitałowi ludzkiemu – myślę, ż mieszkańcy i mieszkanki Libanu są największą siłą tego państwa. Jest to zresztą powód, dla którego mieszkamy tu z moją żoną. Liban to jedyny kraj w świecie arabskim, w którym można czuć się wolnym człowiekiem. Myślę, że nikt nie powinien patrzeć na Liban jako na model systemu władzy, ale na pewno można traktować Liban jako model wielu innych rzeczy – szkolnictwa wyższego, kultury, bankowości, inżynierii, usług. W wielu innych krajach arabskich bardzo często życie kontrolowane jest przez instytucje religijne, które mają bardzo silny wpływ na politykę, ideologię, życie towarzyskie, kulturalne i intelektualne społeczeństwa. Nie można dyskutować o polityce, ideologii, płci, mniejszościach czyli o tych kwestiach, o których dyskutować powinno. W Libanie można. To czyni ten kraj innym.

Czy to nie zasługa francuskich oficerów i polityków, którzy w 1943 roku zdecydowali, że rola państwa w każdej sferze życia powinna zostać zminimalizowana?

Tak, władza centralna w Libanie jest tradycyjnie słaba, jest rozproszona po całym kraju. Znów, jest to zupełnie odwrotnie niż w innych krajach arabskich takich jak Egipt, Syria czy Libia. Liban jest zdecydowanie bardziej oparty na zasadzie leseferyzmu, jest też bardziej liberalny, a ludzie mają więcej praw i wolności. Państwo nie określa, jak obywatele mają się ubierać, ani jak powinni się zachowywać. Kraj jest też – co do zasady – otwarty dla obywateli innych państw. Już od lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku mieszkańcy pozostałych krajów arabskich, ogarniętych konfliktem bądź wojną, przybywali do Libanu w poszukiwaniu schronienia.

No właśnie. Populacja Libanu liczy obecnie 4,5 miliona mieszkańców. W latach 40. i 50. przybyło 250 tys. Palestyńczyków. Niektórzy uważają, że brak ich asymilacji przyczynił się do wybuchu wojny domowej w latach 70. Tymczasem w ostatnich latach do Libanu przybyło w sumie aż 1,2 miliona Syryjczyków…

Mówienie, że Palestyńczycy wywołali wojnę, nie jest sprawiedliwe.

Ale sytuacja Palestyńczyków wtedy i Syryjczyków dziś jest podobna. Na początku tego roku wprowadzono nowe restrykcje ograniczające podejmowanie pracy przez Syryjczyków, odmawiające im dostępu do ubezpieczeń zdrowotnych, szkół itd. Czy to nie jest zagrożeniem dla stabilności Libanu?

Zdecydowanie jest.

Ale przede wszystkim trzeba podkreślić, że rząd libański otworzył granice dla Syryjczyków ze względów humanitarnych.

Libańczycy pamiętają swoje wojny, przez które sami musieli uciekać do Jordanu czy Syrii, pamiętają, co znaczy wojna. A więc rząd wpuścił 1,2 miliona Syryjczyków, podobnie jak wpuścił Palestyńczyków w 1947, czy Irakijczyków podczas wojny w Iraku. Tym razem nie powstały obozy dla przybyłych uchodźców, żeby nie powtarzać błędu z Palestyńczykami, czyli nie izolować ogromnej grupy osób, które są innej narodowości, które są biedne, które nie mają możliwości powrotu do swoich domów ani szansy na pełną integrację. Jednocześnie system pomocy uchodźcom oparto, jak to się zazwyczaj dzieje, na zasadzie leseferyzmu. A więc problemami uchodźców zajęły się głównie organizacje międzynarodowe jak ONZ i organizacje pozarządowe jak Oxfam. Rząd udostępnił szkoły, żeby na drugiej zmianie zajęcia dla Syryjczyków prowadziły wspomniane podmioty. Syryjczycy mogli leczyć się w szpitalu, o ile zapłaci za leczenie ktoś inny niż libański rząd.

Ale tak szybko powiększająca się grupa uchodźców łatwo staje się problemem na poziomie politycznym, społecznym, bezpieczeństwa czy środowiska. Zaczyna brakować odpowiedniej infrastruktury, są problemy z systemem sanitarnym, systemem zdrowia itd. I wtedy wzrasta niezadowolenie społeczne. To samo dzieje się w Jordanie, gdzie coraz częściej słyszy się głosy:  „Syryjczycy są zagrożeniem dla kraju, Syryjczycy zabierają nam miejsca pracy, atakują naszych ludzi, patrzą na nasze kobiety”. Tylko, że libański rząd zaczął zauważać te problemy dopiero jakieś 5-6 miesięcy temu, stąd now przepisy na początku 2015 roku, stąd decyzja o zamknięciu granicy dla Syryjczyków. Rząd powiedział: „przykro nam, ale nie ma już miejsc”, co jest moim zdaniem zrozumiałe.

Ostatnio przez Polskę przetoczyła się ogromna dyskusja, czy powinniśmy przyjąć 300 chrześcijańskich rodzin z Syrii. Powinniśmy? Co myśli pan o polityce imigracyjnej Unii Europejskiej? Trzeba wzmacniać granice i budować mur? Jak powinna zareagować Europa na kryzys w Syrii?

Nie sądzę, by Europa była odpowiedzialna za syryjskich imigrantów. Ale nie ulega wątpliwości, że pierwszą rzeczą do zrobienia jest zakończenie wojny w Syrii.

Musimy zrozumieć, że większość uchodźców szczerze wolałaby wrócić do Syrii. Nie mogą tego uczynić, więc szukają innych krajów. Nie mogą również osiedlić się w Libanie i Jordanii, gdyż kraje te są już przeludnione, więc migrują dalej do Europy.

Drugą rzeczą do zrobienia jest zapewnienie czasowego azylu ludziom, którzy szukają pomocy. To właśnie zrobiono w Turcji – stworzono tam ogromne obozy, wydawane są specjalne pozwolenia na pracę. Najbardziej realnym rozwiązaniem jest rozłożenie ciężaru tego obowiązku równo między Europę, kraje arabskie, Amerykę Północną, Azję i Australię. Musimy jakoś poradzić sobie z tym kryzysem humanitarnym. Oczywiście, nie jest to łatwe zadanie. Wojna w Syrii jeszcze długo się nie zakończy.

A co z imigrantami z innych krajów, w których trwa permanentny kryzys, np. imigrantami z Afryki Północnej? Czy Europa powinna otworzyć granicę także dla nich?

Oczywiście, że uważam, że ludzie powinni żyć tam, gdzie chcą. Tylko, że to niemożliwe. Jesteście przyzwyczajeni do otwartych granic wewnątrz Unii Europejskiej, ale to naprawdę wyjątkowa sytuacja. Żadne państwo na świecie nie otworzy zupełnie swoich granic i nie powie: zapraszamy każdego, kto chce przyjść. Jeśli zaprosi się milion ludzi, automatycznie pojawia się problem z bezrobociem, z mieszkalnictwem. Co innego jeśli ludzie uciekają, bo jest wojna – wtedy ich celem nie są korzyści ekonomiczne, ale ratowanie swojego życia.

Ed Miliband z Partii Pracy zasugerował jeszcze przed wyborami do parlamentu, że Wielka Brytania powinna wziąć odpowiedzialność za uchodźców uciekających z Libii, ponieważ jest odpowiedzialna za destabilizację sytuacji w tym kraju.

To bardzo atrakcyjne i etyczne podejście. Zwrócenie uwagi na ponoszenie konsekwencji swoich działań jest ogromnie ważne.

Kiedy Wielka Brytania i Stany Zjednoczone zaatakowały Irak w 2003 r., zwyczajnie zniszczyły rząd, armię, rozsadziły całe państwo. Słowem: doprowadziły do totalnego chaosu.

W przypadku Libii, o którym pani mówi, było to samo. I teraz mamy pytanie: czy ktoś został pociągnięty za to do odpowiedzialności? Osobiście uważam, że Tony Blair i George Bush powinni zostać postawieni przed Międzynarodowym Trybunałem Karnym, ale to się niestety w najbliższym czasie nie wydarzy. Tymczasem musimy rozwijać zasadę odpowiedzialności za swoje czyny na poziomie międzynarodowym. Powinien zajmować się tym wspomniany Trybunał, ONZ i inne instytucje międzynarodowe.

Tysiąc lat temu to Arabowie atakowali Europę. Wtedy to my byliśmy silniejsi, a Europa prymitywna. Tylko, że różnica między tamtymi czasami a teraźniejszością jest taka, że teraz mamy prawo międzynarodowe. Wypracowaliśmy międzynarodowe regulacje dotyczące wzajemnych stosunków między państwami i chroniące prawa człowieka. I to prawo powinno coś znaczyć! To właśnie jedno z najczęściej podnoszonych tematów przez kraje trzeciego świata, a szczególnie przez świat arabski.

To stąd biorą się organizacje takie jak Hezbollah czy ISIS, które mówią: „nie chcemy, żeby Amerykanie i Brytyjczycy zabijali kogokolwiek chcą, niszczyli to, co budowaliśmy przez wieki”.

Nie można pozwalać na to, by ktoś tworzył w nieswoim kraju sytuację, w wyniku której miliony uchodźców nie mają się gdzie podziać, a potem wracał do domu i mówił:  „ups, przykro mi! Teraz jesteście wolnym państwem, więc róbcie, co chcecie!”. To jest między innymi źródłem terroryzmu.

Czy Europa jest odpowiedzialna za powstanie ISIS?

Nie powiedziałbym. Na pewno za powstanie ISIS jest odpowiedzialny Tony Blair. Nie można powiedzieć, że nie ma żadnego związku między tym, co zrobiły Stany Zjednoczone i Wielka Brytania, a powstaniem Państwa Islamskiego. Dalej, pośrednią przyczyną powstania ISIS może być słaba asymilacja migrantów w Europie, szczególnie we Francji i w Anglii. Niektóre społeczności muzułmańskie są słabo zintegrowane z resztą społeczeństwa, często są społecznie i ekonomicznie wykluczone. Ale nie nazwałbym tego problemem ogólnoeuropejskim, tylko problemem poszczególnych państw. Gdyby ISIS nie powstało, ludzie, którzy z Europy przyjeżdżają walczyć w jego szeregach, zamiast tego dołączyliby do gangu zajmujacego się przemytem kokainy, albo do Baader Meinhof, albo podzieliliby los Charlesa Mansona. Czyli podjęliby się działań, które w ich przekonaniu nadają w jakiś sposób sens życiu.

Związek między ludźmi, którzy dołączają do ISIS a islamem jest nikły. ISIS to nie jest problem wynikający z islamem, to problem z młodymi ludźmi, którzy nie są w stanie żyć w społeczeństwie.

W jednym ze swoich artykułów napisał pan, że trwająca w Jemenie wojna jest oznaką czegoś niezwykle istotnego – na Bliskim Wschodzie wyłaniają się lokalne potęgi, które samodzielnie zaczynają prowadzić działania militarne. Czy ISIS może być w ten sposób zwalczone? Bez żadnej pomocy ze strony Europy, ONZ czy Ameryki?

Po pierwsze, w kwestii ISIS do tej pory niewiele zrobiono. Syrię i Irak pozostawiono samych sobie, nie podjęto żadnych skoordynowanych działań politycznych czy militarnych. A więc ISIS zdążyło urosnąć, nabrać sił, zaczęło straszyć, zabijać ludzi, bombardować studnie i szyby naftowe, niszczyć starożytne miasta. Jest też bardzo dobrze zarządzane – wśród dowódców znajdują się byli oficerowie rozbrojnych armii. Myślę, że w przeciągu sześciu do dziewięciu miesięcy jednak pojawi się wspólne działanie na rzecz zwalczenia Państwa Islamskiego. To będzie Turcja, Kurdowie, zapewnie w cichy sposób Iran oraz państwa Europy zachodniej. Uważam, że dzięki takiej współpracy ISIS można bardzo łatwo pokonać militarnie.

Ale prawdziwy problem z ISIS jest taki, że nawet jeśli zostanie pokonane militarnie, nie spowoduje to usunięcia przyczyn leżących u jego powstania – korupcji, problemu z bezpieczeństwem, biedy, zewnętrznych interwencji wojskowych ze strony Stanów Zjednoczonych, Izraela i Wielkiej Brytanii oraz ograniczania praw obywatelskich. Jeśli te kwestie pozostaną nierozstrzygnięte, jedno ISIS zostanie pokonane, a wkrótce powstanie nowe. ISIS powinno być traktowane jako niepokojący znak ostrzegawczy dla całego świata arabskiego.

Państwo Islamskie jest przecież odpowiedzią młodych, zdesperowanych ludzi na to, co się dzieje dookoła. Jeśli nigdzie nie mogą znaleźć rozwiązania swoich problemów, starają się użyć religii, jako narzędzia umożliwiającego zmianę. To typowe zjawisko.

Spójrzmy na ruchy chrześcijańskie w przeszłości i obecnie. Wiele z nich było lub jest powiązana z grupami, które chcą wywrócić porządek polityczny.

Czy rządy krajów arabskich widzą powiązania między przyczynami leżącymi u powstania ISIS a samym ISIS?

To jest właśnie problem, który mnie martwi. Nie sądzę, by dostrzegano ten związek. Co gorsza, nic nie wskazuje na to, by został dostrzeżony w ciągu najbliższych pięciu czy dziesięciu lat. Obecny system jest przyczyną masowej marginalizacji, masowej biedy i masowego wykluczenia. Wyobraźmy sobie rodzinę z sześciorgiem dzieci, spośród których żadne nie ma najmniejszej szansy, by otrzymać odpowiednie wykształcenie. To leży u podłoża ISIS i wcale nie tak łatwo to zmienić.

Prawicowe ugrupowania islamskie są coraz bardziej popularne. Pan widzi początek tego trendu w przejęciu władzy przez prawicowy, syjonistyczny i etnonacjonalistyczny rząd Menachema Begina na przełomie dekady lat 70. i 80. Czy panarabizm może stanowić realną alternatywę wobec nacjonalizmów?

Panarabizm był właściwie bardzo kruchą i krótko żyjącą ideą, która pojawiła się w latach 50. i dość szybko zanikła. A może nawet nie była ideą, a uczuciem będącym reakcją na kolonializm i syjonizm, które jednak nie rozprzestrzeniło się i nie odniosło sukcesu. Nasser mógł wymyślić to lepiej. Miał szansę na zbudowanie silnego demokratycznego państwa z prężnie działającą gospodarką, a wtedy miałby też szansę na przezwyciężenie Izraela. I w rezultacie moglibyśmy pewnie mówić dzisiaj o silnym ruchu panarabistycznym. Ale tak się nie stało, Nasser stworzył jedno z gorszych państw policyjnych, jakie zna współczesna historia, w którym armia rządzi zresztą do dziś. Wielka szkoda, bo gdyby państwom arabskim udało się nawiązać współpracę, wszystkie skorzystałyby na tym, byłby silniejsze, bogatsze, stabilniejsze, nie doszłoby do tej zwariowanej sytuacji, którą mamy obecnie.

Czyli współcześnie nie ma czegoś takiego jak panarabizm?

Nie bardzo. Być może można mówić o tym w sensie, o jakim wspomniałem przed chwilą, że świat arabski powinien współpracować. Kim jest Arab? Arabem jest każdy, kto mówi po arabsku i kto twierdzi, że jest Arabem. Niektórzy ludzie nazywający siebie Arabami, nawet nie są Arabami pod względem etnicznym, np. Ormianie, Berberowie, Kurdowie, Druzowie. Ale oczywiście istnieje coś, co jest wspólne dla wszystkich Arabów. Kiedy spotykam kogoś z Sudanu czy Kuwejtu, czuję, że coś nas łączy, choć jesteśmy z innych krajów. Może podobnie czują Amerykanie i Australijczycy.

Wobec tego – czy są jakiekolwiek szanse, aby świat arabski zaczął bardziej ze sobą współpracować zamiast tworzyć podziały przy udziale ruchów nacjonalistycznych?

Europa jest na to dobrym przykładem. Zjednoczyliście się po dwóch okropnych wojnach. Unia Europejska powiększa się i rozwija. Byłoby wspaniale, gdyby coś takiego wydarzyło się w świecie arabskim. Ale na razie nic nie wskazuje na to, by miało się to wydarzyć w najbliższej przyszłości. Po części dlatego, że proces podejmowania decyzji jest kontrolowany przez armie czy oligarchów i brak jest miejsca dla demokratycznych aspiracji obywateli. Gdyby obywatele krajów arabskich mieli większy wpływ na podejmowane decyzje, mogliby popchnąć swoje kraje w kierunku przemian. Belgia, Polska i Niemcy mają różne wyobrażenia na temat tego, kim są, ale potrafią współpracować, by zapewnić swobodę przepływu osób i bankowości, by stać się silniejszymi i bogatszymi.

Przecież głównym tematem poruszanym ostatnio w Unii jest kryzys tej organizacji – ważą się losy członkostwa Grecji, Wielka Brytania sama chce opuścić współnotę, w ostatnich wyborach do Parlamentu wiele ugrupowań nacjonalistycznych odniosło sukces…

To prawda.

Ale kiedy mówicie w Europie o swoim kryzysie, nawet sobie nie zdajecie sprawy, ile osób na świecie go wam zazdrości. Z pewnością zazdrościli go ci, którzy utonęli w Morzu Śródziemnym.

Proszę mi uwierzyć, to przyjemność mieć tego rodzaju kryzysy. Jako Unia Europejska rozwijacie się bardzo szybko, bardzo dynamicznie, a więc ciągle musicie dostosowywać się do nowych okoliczności, do nowych warunków. To normalne, że zdarzają się kryzysy. Wciąż jednak jesteście jednym z najbardziej udanych modeli współpracy międzynarodowej. Trzeba także pamiętać, że Unia powstałą dopiero w latach 50. ubiegłego wieku, jest jeszcze młoda.

Jak zatem zarysowuje się arabska droga ku demokracji? Wspomniał pan, że scena polityczna na Bliskim Wschodzie jest zdominowana przez silnych przywódców, grupy religijne, klany. Arabska wiosna miała przełamać ten schemat, ale nie dała rady.

Mówi pani o dwóch różnych kwestiach – o procesie transformacji i powstaniu społeczeństwa przeciwko panującym rządom. Utożsamianie tych dwóch spraw to częsty błąd. Obecnie wiemy, że powstanie społęczeństwa w 2011 r. doprowadziło do demokratyzacji tylko w Tunezji. W innych krajach nie udało się z różnych powodów. Z perspektywy kilku lat wiemy lepiej, co zrobiliśmy nie tak, gdzie popełniliśmy błędy. Ale trzeba mieć na uwadze, że Arabska Wiosna wydarzyła się spontanicznie, wszystko działo się bardzo szybko. Dyktatorów obalano jeden po drugim, ale kiedy już obalono, okazało się, że nie ma żadnej strategii, żadnego planu działania co dalej. Nie było ani porozumienia, ani współpracy między ruchami lewicowymi, prawicowymi i innymi, których wcześniej jednoczyła wspólna walka na rzecz obalenia systemu. Stopień opresywności rządów niektórych przywódców, chęć pozbycia się ich była w społeczeństwie tak wysoka, że do Arabskiej Wiosny w końcu dojść musiało. I to nazywam sprzeciwem obywateli wobec panujących rządów. Nie jest to zatem tożsame z procesem demokratyzacji.

Czy w związku z tym arabska wiosna nie była zupełną porażką?

Nie nazywałbym Arabskiej Wiosny przegraną świata arabskiego, porażką demokracji. Ludzie nie chcieli opresyjnego systemu, ale również nie chcieli chaosu. A widzą ten chaos w Iraku, Libii czy Syrii.

Problemem było zwyczajnie to, że ludzie nie byli przygotowani na przewrót organizacyjnie, logistycznie. Na przykład w Polsce poradzono sobie z tym znacznie lepiej. Solidarność miała bardziej precyzyjny obraz tego, co chciała osiągnąć, była ruchem lepiej skoordynowanym, negocjacje trwały dłużej.

Myślę, że żądanie przez milionów Arabów zwiększenia ich sfery wolności, żądanie bardziej godziwego życia, praw człowieka i swobód obywatelskich nie ustało po zakończeniu Arabskiej Wiosny. Mam nadzieję, że w przyszłości pojawią się w świecie arabskim kolejne możliwości demokratyzacji. Europa też przez to przechodziła, nie udało się przecież obalić systemu za pierwszym razem. Polska, Węgry i Słowacja walczyły wiele lat zanim przyszedł rok 1989.

Czyli demokratyzacja państw arabskich to tylko kwestia czasu i potrzeba nam jedynie więcej cierpliwości?

Dokładnie tak. Na tym polegał błąd popełniony w Egipcie i w Libii – na prędko uchwalono nową konstytucję, natychmiast rozpisano wybory itd. To zadziało się za szybko. Nie wypracowano reguł gry, nie przedyskutowano ważnych kwestii, jak np. roli świeckich i religijnych instytucji. Jeśli ma zajść proces demokratyzacji, potrzeba jasnej wizji tego, jak ma przebiec, do czego się dąży. I tego właśnie zabrakło w świecie arabskim – luksusu posiadania odpowiedniego czasu na dialog, współpracę partii politycznych, związków zawodowych, przedstawicieli różnych środowisk, a potem wprowadzania zmian krok po kroku. Proces demokratyzacji nie jest łatwy do przeprowadzenia, będzie zachodzić wolno, ale jestem pewien, że na końcu tej drogi czekają nas demokratyczne, pluralistyczne i konstytucyjne rządy.

Rami George Khouri – z pochodzenia Palestyńczyk, posiada obywatelstwo USA i Jordanii. Do niedawna dyrektor think-tanku Issam Fares Institute for Public Policy and International Affairs w Bejrucie. Absolwent Uniwersytetu Syracuse (nauki polityczne i mass media). George Rami Khouri przez lata wyrobił sobie pozycje czołowego eksperta ds. bliskowschodnich, wykładając m.in. na Uniwersytecie Harvarda oraz kierując czołowym libańskim think-tankiem Issam Fares Institute for Public Policy and International Affairs przy Uniwersytecie Amerykańskim w Bejrucie.

**

Tłum. Anna Dorota Stępień i Beata Siemieniako

 

**Dziennik Opinii nr 212 (996/2015)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Beata Siemieniako
Beata Siemieniako
Prawniczka i aktywistka
Prawniczka i aktywistka. Jest absolwentką Kolegium MISH i prawa na Uniwersytecie Warszawskim oraz Cardiff Law School. Od 2014 roku nieodpłatnie udziela porad prawnych w Komitecie Obrony Praw Lokatorów oraz prowadzi warsztaty edukacyjne. Aplikantka adwokacka, współzałożycielka i członkini Sekcji Praw Człowieka przy Okręgowej Radzie Adwokackiej w Warszawie. Dotychczas współpracowała m.in. z Helsińską Fundacją Praw Człowieka, ClientEarth Poland – Prawnicy dla Ziemi, European Documentation Centre w Cardiff oraz Stowarzyszeniem im. prof. Hołdy. Publikowała w „Oko.press”, „Krytyce Politycznej”, „Kulturze Liberalnej”, „Młodej Palestrze”, „Codzienniku Feministycznym”, „Girls do the Front Zin”.
Zamknij