Podczas rosyjskiego mundialu wszyscy kibice powinni stanąć przed dylematem: czy można zapomnieć o uwikłaniu piłki w politykę, ideologię, interesy i po prostu oglądać zmagania boiskowe? Czy jednak przyzwoitość wymaga całościowego spojrzenia na futbol i być może prywatnego bojkotu mundialu? Kaja Puto rozmawia ze Zbigniewem Rokitą, autorem książki „Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium”.
Kaja Puto: Według Memoriału w Rosji osadzonych jest obecnie 158 więźniów politycznych, w tym Ukrainiec Oleg Sencow, który od ponad miesiąca prowadzi głodówkę. Krym zajęty, wojna na Donbasie trwa. Mimo to Rosja dostała mundial. Jakim prawem?
Zbigniew Rokita: Rosja dostała mundial, bo była dobrym kandydatem na poziomie finansowo-infrastrukturalnych możliwości. Dostała go, bo wielką pracę wykonał na rzecz tego Putin i część rosyjskiej wierchuszki – nawiązali bliskie relacje z decydentami, lobbowali lepiej niż ktokolwiek na świecie. I wreszcie dostała go, ale w 2010 roku: po wojnie rosyjsko-gruzińskiej czy sprawie Litwinienki, ale na długo przed wydarzeniami na Ukrainie czy w Syrii.
czytaj także
Fakt odbycia się mundialu w Rosji to kompromitacja dla FIFA i piłki nożnej. I pierwsza taka sytuacja po zakończeniu zimnej wojny, kiedy kraj, który prowadzi wojnę i który jest agresorem, dostaje mundial. Nie licząc – czysto anegdotycznie – Japonii w 2002 roku, bo ta formalnie jest w stanie wojny z Rosją. Już sama wojna na Ukrainie powinna być wystarczającym argumentem na rzecz odebrania Rosji mundialu. Pomijając aspekty polityczne, Rosja w ostatnich latach realnie zaszkodziła ukraińskiej piłce nożnej: zajmując Krym przejęła tamtejszą infrastrukturę sportową, zniszczyła krymskie kluby, uniemożliwiła dogranie rozgrywek ligowych. Poważnym ciosem dla ukraińskiej piłki była też destabilizacja Donbasu. Tymczasem Rosji nie spotkała żadna adekwatna kara ze strony UEFA czy FIFA.
Problem w tym, że FIFA to zwykła organizacja pozarządowa, silnie uwikłana w politykę. Nie jest przez nikogo kontrolowana, więc może sobie pozwolić na wszystko. Tym, co najbardziej ją ogranicza, są kwestie wizerunkowe – stąd zmiana kierownictwa po aferach korupcyjnych.
Po lekturze twojej książki, Królowie strzelców, ciężko być niewinnym kibicem. Wychodzi na to, że świat piłki oscyluje między tym, co najgorsze w nacjonalizmie – rywalizacją napędzaną ksenofobią – i tym, co najgorsze w kapitalizmie – za pieniądze możesz kupić wszystko, bez nich jesteś nikim. Czym się tu jarać?
Mnie jest o tyle łatwiej tym się jarać, że nie interesuje mnie do końca sport w wymiarze technicznym, kto i komu piłkę podał. Interesuje mnie polityka, która za sportem stoi, więc im gorzej w świecie piłki, tym lepiej dla mnie. Zawodowo zajmuję się Europą Wschodnią: regionem, gdzie polityka wpycha się w każdą szczelinę, nadając rzeczywistości nowe znaczenia. Łatwiej opowiedzieć historię Europy Wschodniej przez pryzmat tamtejszych związków polityki i sportu niż w podobny sposób historię Europy Zachodniej. Jednocześnie pewnie jeszcze łatwiej byłoby w tym kluczu opisać na przykład Bliski Wschód.
Ale istotą twojego pytania jest dylemat, przed którym podczas rosyjskiego mundialu powinni stanąć wszyscy kibice: czy można zapomnieć o uwikłaniu piłki w politykę, ideologię, interesy i po prostu oglądać zmagania boiskowe, czy jednak przyzwoitość wymaga całościowego spojrzenia na futbol i być może prywatnego bojkotu mundialu.
czytaj także
Piłka ligowa przypomina mi trochę granie w Simsy na kodach. Wystarczy mieć kasę i klub zaczyna awansować. Opisujesz to na przykładzie Anży Machaczkała, nieznanego nikomu klubu z rosyjskiego Kaukazu, którym nagle zainteresował się lokalny oligarcha, Sulejman Kierimow. Klub rozwinął skrzydła, ale potem Kierimow go porzucił, a klub podupadł.
No tak, to jest problem w wielu krajach, przede wszystkim niedemokratycznych, w których piłkę zasypuje się pieniędzmi i próbuje się ją stworzyć z niczego. Taka sytuacja ma miejsce w Rosji, ale także Chinach czy krajach Zatoki. Właściciele klubów piłkarskich sukces sportowy traktują instrumentalnie, jako sposób załatwienia swoich spraw, i czasem gdy załatwią interes, porzucają drużyny. Można to ironicznie nazwać rosyjskim modelem społecznie odpowiedzialnego biznesu: Kierimow chciał się z okazji przygotowań do olimpiady w Soczi popisać przed Kremlem. Udało się, bo pokazał światu, że Kaukaz nie może być tak złym regionem, skoro pochodzące stąd drużyny grają w europejskich pucharach, a sam siebie dał poznać jako oligarchę, którego można zaufać, który odgaduje życzenia Kremla i spełnia jego zachcianki. Ocieplenie wizerunku regionu było pewnie jedną z jego motywacji, gdy dosłownie z dnia na dzień uczynił mizerny północnokaukaski klub jedną z najsilniejszych drużyn kraju, która występowała w najważniejszych europejskich pucharach.
Właściciele klubów piłkarskich sukces sportowy traktują instrumentalnie, jako sposób załatwienia swoich spraw.
Ale taka piłka klubowa też ma swoje granice wzrostu. Chińczycy próbują od jakiegoś czasu szturmować światowy futbol: jakiś czas temu zaproponowali 300 milionów euro za Cristiano Ronaldo, to jest trzykrotnie więcej niż wynosił ówczesny rekordowy transfer. Ale Ronaldo odmówił, bo to dla niego żaden prestiż – zostać mistrzem Chin. Na tym rynku handluje się więc głównie podstarzałymi gwiazdami – ostatnio Diego Maradona został prezesem Dynama Brześć (choć oczywiście sama obecność gwiazd, nawet starszej daty, na futbolowej prowincji oznacza dla tej ostatniej transfer wiedzy i trampolinę rozwojową). Przykład rosyjski pokazuje też, że piłkę można zasypać kasą, ale koniec końców takie kluby nie wygrają Ligi Mistrzów, co najwyżej wejdą do najlepszej szesnastki. Mimo wszystko nie wystarczy kasa – potrzeba dobrej infrastruktury, również na prowincji, dobrego szkolenia dla młodych zawodników. A to poza krajami z czołówki – Anglią, Hiszpanią, Niemcami itp. – jest w bardzo niewielu miejscach.
To już mistrzostwa reprezentacji nieuznanych przez FIFA wydają mi się w tym wszystkim uczciwcze. Okej, Abchazja, iracki Kurdystan, Północny Cypr czy Somaliland mają w piłce swój polityczny cel, ale przynajmniej piłkarze mają mniej więcej równy start…
To prawda, bo kasy na takiej imprezie nie ma tam żadnej. Oczywiście biznes nie chce współpracować z takimi kontrowersyjnymi inicjatywami. Politycznych celów jest za to wiele, bo ci piłkarze przyjeżdżają tam, by pokazać światu, że istnieją, że być może powinni być niepodlegli albo po prostu pograć pod swoją flagą.
Jeśli chodzi o uczciwą piłkę, już ładnych parę lat w środowisku kibicowskim rozwija się taki ruch Against Modern Football, który jest protestem przeciwko komercjalizacji futbolu i wzywa do powrotu do korzeni. Apeluje, by nie chodzić wyłącznie na najlepsze ligi, tylko na prawdziwą, lokalną piłkę, by kibicować małym drużynom, które nie mają wielkiej kasy ani spektakularnych transferów. Ja tam kibicuję Piastowi Gliwice.
czytaj także
W swojej książce opowiadasz najnowszą historię naszego regionu – Europy Wschodniej – przez sport. Historia to, jak wiemy, niezwykle tragiczna. Ofiarą polityki padały całe dyscypliny – tak jak piłka nożna w pierwszych latach ZSRR – ale i sportowcy, jak Ernst Wilimowski. Gdyby nie wojna, „nie mówilibyśmy dziś o Pele, a mówilibyśmy o Wilimowskim”.
Rzeczywiście, piłka nożna nie miała w ZSRR łatwo. Na początku w wątpliwość podano, czy jako dyscyplina o proweniencji zachodniej oparta na rywalizacji może w kraju proletariackim w ogóle istnieć. Później została zrehabilitowana, a następnie zdziesiątkowana przez wielki terror. Dopiero lata pięćdziesiąte, śmierć Stalina czy Ławrientija Berii, który się żywo piłką interesował, przyniosła pewną odwilż.
Jeśli chodzi o Wilimowskiego, tragiczna jest nie tylko jego historia, ale i historia pamięci o nim. Był to piłkarz narodowości śląskiej, rocznik 1916. Wychowywał się w międzywojennych Katowicach, w czasach rozkręcania się nacjonalizmów – w tym nacjonalizmu polskiego, kiedy w naszym regionie co do zasady nie było miejsca na tożsamości pogranicza, tożsamości narodów nieposiadających państw. A Ślązacy byli uważani – i do dziś przez część prawicy uważani są – za piątą kolumnę. Wilimowski był najlepszym piłkarzem polskiej reprezentacji. Kiedy wybuchła wojna, zaczął grać w reprezentacji niemieckiej. Dla Polaków stał się przez to zdrajcą, choć właściwie wszystko to było dziełem przypadku, tak jak to, że Katowice były przed wojną miastem polskim, a nie akurat niemieckim.
Krytycy Wilimowskiego nie zwracają jednak uwagi na kontekst: jaką ów piłkarz miał alternatywę? Alternatywą był front. Czy strzelać do ludzi jest szlachetniej niż strzelać gole? Mówi się też, że legitymizował reżim nazistowski. Owszem, ale co w przypadku, kiedy była to prawdopodobnie jedyna możliwość, by uratować matkę z obozu koncentracyjnego? Niewiele osób zadaje sobie te i wiele innych pytań związanych z Wilimowskim, sprowadzając jego tragedię do pytania, czy można kolaborować z Hitlerem.
Pokazujesz, jak polityka miewa wpływ na sport, ale i jak sport wpływa na politykę.
Temu poświęciłem rozdział o litewskich koszykarzach, którzy dali przykład swojemu narodowi, że można rzucić rękawicę imperium. Poprzez splot przypadków i ryzykownych zabiegów Litwinom udało się stworzyć de facto reprezentację narodową w czasie, gdy wciąż byli pod butem Sowietów. Rzucili w ten sposób wyzwanie CSKA Moskwa – niekwestionowanym liderom radzieckiej koszykówki, w którym to zespole występowała cała reprezentacja Związku Radzieckiego – poza Litwinami. Zrobili to w połowie lat osiemdziesiątych, kiedy Litwa była jeszcze uśpioną, niezbyt zbuntowaną republiką. Klamrą zamykającą ten kilkuletni okres była olimpiada w Barcelonie w 1992 roku, pierwsza pozimnowojenna, i symboliczne starcie o olimpijski medal niepodległej Litwy z reprezentacją Wspólnoty Niepodległych Państw w jej ostatnim w dziejach meczu. Można powiedzieć, że koszykarze przeprowadzili symbolicznie Litwinów od uśpienia przez pierwszą fazę pierestrojki do rozpadu ZSRR i powstania niepodległej Litwy.
Sport potrafi wpływać na politykę, ale też rozbudzać o niej marzenia, budować alternatywną rzeczywistość. To z kolei wydarzyło się w 1956, tuż po węgierskiej rewolucji, kiedy Węgrzy rozgromili ZSRR w piłkę wodną.
czytaj także
To samo można powiedzieć o meczach państw nieuznanych. Sport może być też instrumentem prowadzenia polityki. Piszesz o azerskim klubie, który nazywa się Agdam Karabach – a Górski Karabach to region, o który krwawo spiera się Armenia z Azerbejdżanem.
I utrzymując tę nazwę klubu, przekonuje świat, że Karabach to coś azerskiego. Agdam to zamieszkałe kiedyś przez 150 tysięcy ludzi miasto, które w związku z wojną karabaską zostało zniszczone, dziś jest kilkusetosobową wioską-ruiną, nad którą wciąż czasem świstają kulę. Azerbejdżan przeniósł ten klub do Baku. Azerowie korzystają z faktu, że w ich futbolu są znacznie większe pieniądze niż w armeńskim, i wykorzystują sport jako front wojny propagandowej. Agdam Karabach gra z czołowymi europejskimi zespołami, a przez to „Karabach” kojarzy się z Azerbejdżanem. Zresztą nawet w Polsce mamy mnóstwo propagandowych nazw klubów, jak wspomniany Piast Gliwice, którego nazwa pierwotnie miała udowadniać „piastowskość” tzw. Ziem Odzyskanych.
A czy kibice mogliby być elementem wojny hybrydowej? Takie plotki pojawiły się po bójce rosyjskich i angielskich kiboli w Marsylii podczas Euro 2016.
Sport potrafi wpływać na politykę, ale też rozbudzać o niej marzenia, budować alternatywną rzeczywistość.
W Europie Wschodniej to jest kuszące, żeby kiboli tak zagospodarowywać, bo to region, w którym kibice są raczej prawicowi, co nie jest przecież na świecie regułą. Ale byłbym ostrożny z takimi teoriami, bo w przypadku Rosji to bardziej skomplikowane. Oczywiście ideologia rosyjskich kiboli jest zbliżona do ideologii Kremla, jest wielkomocarstwowa, nacjonalistyczna, niekiedy rasistowska. Kreml potrafi to wykorzystywać dla swoich celów, wpisywać takie masakry jak w Marsylii w swoją narrację „spójrzcie na ten zły Zachód, wsadza naszą patriotyczną młodzież do suk” plus „no, chyba macie się czego bać na Zachodzie, skoro setka naszych rozgromiła tysiąc waszych”.
Ale kibole nie dają w pełni podporządkować interesom Kremla, są zbyt autonomiczni, więc od paru lat mają z władzą problemy, po Euro 2016 w Rosji doszło do spektakularnych zatrzymań, rewizji, procesów. Zresztą przed mundialem dla Kremla ważna była też reputacja w świecie wielkiego sportu, szczególnie po 2014 roku, kiedy udało się Rosji zaprezentować jako kraj, który potrafi zorganizować dobrą olimpiadę. Do tego nieszczególnie przydają się agresywni kibole.
czytaj także
Wybierasz się do Rosji na mundial?
Nie.
A jakbyś pojechał, to o czym byś napisał? O więźniach politycznych?
To na pewno, bo mundial to czas, kiedy dziennikarze mogą wykorzystać fakt, że Rosja jest na świeczniku, że ludzie bardziej się nią z powodu mistrzostw interesują. Więc to dobra okazja by przypomnieć o zapomnianych sprawach: o ukraińskich, rosyjskich więźniach politycznych, o Krymie.
czytaj także
Ale najchętniej to pojechałbym na rosyjską prowincję, na rosyjskie końce świata. Do miejsc, gdzie nie jeździ pociąg, nie lata samolot, gdzie nie ma nawet dróg. Gdzie ludzie żyją w izolacji, mówią kiepsko po rosyjsku, ale mają generator prądu, telewizor, i chyba oglądają mundial.
No właśnie, czy oglądają? Czy wiedzą, co to jest piłka nożna? Czy wiedzą, że są obywatelami Rosji? Czy jej kibicują? A może kibicują komuś zupełnie innemu, np. – w przypadku ludów turkijskich – Turcji? To byłoby dla mnie w mundialu najbardziej interesujące.
***
Zbigniew Rokita (ur. 1989) – dziennikarz specjalizujący się w tematyce Europy Wschodniej, reporter, redaktor dwumiesięcznika „Nowa Europa Wschodnia”, autor książki Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium, która ukazała się niedawno nakładem wydawnictwa Czarne.