Wołająca o pomstę do nieba dyplomatyczna amatorszczyzna, jaką uprawia Jared Kushner, nie nastraja optymistycznie. To, co świat poczytuje Pierwszemu Zięciowi za brak wiedzy, on sam nazywa „brakiem uprzedzeń”, a własną ignorancję uważa za coś, co „może być kluczowe dla pokoju na świecie”.
Plan pokojowy dla Izraela i Palestyny odgrywał jedną z głównych ról w wizji polityki zagranicznej Donalda Trumpa już za czasów jego kampanii prezydenckiej. Szumnie zapowiadany jako „porozumienie stulecia” projekt nie może się jednak doczekać ujrzenia światła dziennego.
Początkowo miał zostać objawiony na niesławnej „konferencji bliskowschodniej” w Warszawie w lutym tego roku (na którą zaproszenie odrzuciła strona palestyńska) – ogłoszono jednak, że plan zostanie przedstawiony po wyborach do Knesetu. Te odbyły się w kwietniu, ale Beniamin Netanjahu, dotychczasowy premier i lider partii Likud, która wygrała wybory, nie zdołał sformować koalicji rządzącej. W związku z tym 30 maja parlament Izraela przegłosował decyzję o samorozwiązaniu, a kolejne wybory odbędą się 17 września.
czytaj także
Do zmierzenia się z tematem, w starciu z którym poległo wielu wytrawnych polityków i dyplomatów, prezydent wybrał swojego zięcia i doradcę, Jareda Kushnera. Kushner to w polityce naturszczyk, którego jedyne dotychczasowe związki z Bliskim Wschodem ograniczają się do szemranych interesów z arabskimi przywódcami. Nie jest zatem zaskoczeniem, że według przecieków jego plan jest misterny, acz naznaczony niewielkim realizmem politycznym. Zakłada bowiem szeroko zakrojoną wymianę terenów: Izrael miałby otrzymać pewną część palestyńskich terytoriów okupowanych, Palestyna w zamian dostałaby kompensację terytorialną od Jordanii, ta z kolei – od Arabii Saudyjskiej, a w końcu Saudowie otrzymaliby od Egiptu wyspy na Morzu Czerwonym.
czytaj także
Wypowiedzi samego Kushnera są mocno enigmatyczne. Zapytany w programie „Axios on HBO”, czy Palestyńczycy byliby w stanie sami zarządzać swoimi sprawami, odparł, że „to bardzo dobre pytanie”. Rodzi to zrozumiałe wątpliwości strony palestyńskiej, czy amerykańska administracja aby nie zamierza odejść od rozwiązania dwupaństwowego. Tymczasem stanowisko przywódców Autonomii Palestyńskiej jest jasne i niezmienne: jakikolwiek plan, który nie zakłada utworzenia państwa palestyńskiego w granicach z 1967 roku i ze stolicą w Jerozolimie, nie ma racji bytu. Jeśli Kushner zaryzykuje przedstawienie innego projektu, zafunduje amerykańskiej dyplomacji porażkę na ogromną skalę.
Kushner dopytywany, czy rozumie, dlaczego Palestyńczycy mu nie ufają, odparł, że „nie chodzi o to, by mu ufali”, co jest przejawem typowego dla Trumpa i osób z jego otoczenia myślenia o polityce w kategoriach biznesowych. Tymczasem jedną z głównych przeszkód dla osiągnięcia jakiegokolwiek porozumienia jest fakt, że władze Autonomii Palestyńskiej krytykują samą ideę, by to właśnie Stany Zjednoczone były głównym architektem planu pokojowego. Trudno mówić o potencjalnym rozwiązaniu konfliktu w sytuacji, gdy jego główny mediator właściwie nie ma legitymacji od jednej ze stron.
Proces pokojowy na Bliskim Wschodzie utknął w martwym punkcie, kiedy 6 grudnia 2017 roku Donald Trump postanowił przenieść amerykańska ambasadę z Tel Awiwu do Jerozolimy. Od tego czasu strona palestyńska bojkotuje działania amerykańskiej dyplomacji na Bliskim Wschodzie. Zamroziła też kontakty dyplomatyczne ze Stanami Zjednoczonymi i konsekwentnie odmawia udziału w kolejnych organizowanych przez nie spotkaniach – najpierw w Warszawie, a teraz na konferencji bliskowschodniej, którą Amerykanie organizują pod koniec czerwca w Bahrajnie.
Można zatem z dużym prawdopodobieństwem przypuszczać, że spotkanie okaże się bezowocne – trudno, by bez udziału jednej ze stron zapadły na nim jakiekolwiek wiążące ustalenia. Istotny jest natomiast profil konferencji w Manamie: dotyczyć będzie ona ekonomicznych aspektów planu pokojowego. Donald Trump prawdopodobnie zamierza sięgnąć po najlepiej znane sobie sposoby działania i odłożyć na bok kwestie polityczne, w zamian próbując przekonać Palestyńczyków dużymi transferami finansowymi.
Trudno mówić o rozwiązaniu konfliktu w sytuacji, gdy jego główny mediator nie ma legitymacji od jednej ze stron.
Nie będzie to pierwszy raz, kiedy USA próbują wywrzeć nacisk na palestyńskich przywódców za pomocą pieniędzy. Do niedawna Palestyńczycy byli jednymi z głównych beneficjentów amerykańskiej pomocy finansowej. To zmieniło się w sierpniu ubiegłego roku, kiedy prezydent Trump zdecydował o niewypłaceniu kolejnej transzy (około 300 milionów dolarów) pomocy dla UNRWA – oenzetowskiej agendy zajmującej się pomocą dla palestyńskich uchodźców na Bliskim Wschodzie, która zapewnia im m.in. dostęp do edukacji, zakwaterowanie i opiekę zdrowotną. Jednocześnie amerykański Departament Stanu ogłosił, że wycofa kolejne 230 mln dolarów na inne programy pomocowe dla Palestyńczyków, między innymi wspólne dla palestyńskich i izraelskich dzieci szpitale we Wschodniej Jerozolimie.
Stany Zjednoczone istotnie mają powody, by mieć dość wspierania organizacji pokojowych działających w Palestynie. UNRWA od dawna nie radzi sobie z kontrolowaniem swoich pracowników i odpowiednim monitorowaniem sytuacji. Jest także oskarżana o zawyżanie liczby palestyńskich uchodźców i brak nadzoru nad programem edukacyjnym w prowadzonych przez siebie szkołach. Zdarzało się na przykład, że przekazywano w nich treści promujące ekstremizm.
czytaj także
Nie ulega jednak wątpliwości, że decyzja Trumpa o odcięciu pomocy była podyktowana nie tymi całkiem zasadnymi względami, ale sposobem jego myślenia o świecie. Podobnie jak wtedy, gdy nakładając kolejne sankcje na Teheran, chciał wymusić na irańskim reżimie bardziej koncyliacyjną postawę, tak i tym razem jasno zasygnalizował, że kroki wobec Palestyny są obliczone na wywarcie na prezydencie Mahmudzie Abbasie takiej presji, aby wrócił do stołu negocjacyjnego.
Gdyby Palestyńczycy byli skłonni sprzedać swoje niepodległościowe ambicje za odpowiednią sumę pieniędzy, pokój na Bliskim Wschodzie zostałby osiągnięty dekady temu. Amerykańska administracja musi zrozumieć, że aspiracje do politycznego samostanowienia nie są czymś, co władze Autonomii oddadzą za trzydzieści srebrników. Zresztą Zachód próbował tej drogi już wcześniej. Fiksacją Tony’ego Blaira jako wysłannika tzw. kwartetu bliskowschodniego był program rozwoju gospodarczego – wystarczy sięgnąć pamięcią kilka lat wstecz, by przypomnieć sobie, jak Blair rezygnował z funkcji z powodu całkowitego impasu w negocjacjach i braku widoków na postęp.
Gdyby Palestyńczycy byli skłonni sprzedać swoje niepodległościowe ambicje, pokój zostałby osiągnięty dekady temu.
Wołająca o pomstę do nieba dyplomatyczna amatorszczyzna, jaką uprawia Pierwszy Zięć, także nie wpływa na pozytywny rozwój sytuacji. Kushner najwyraźniej nie ma pojęcia, co robi. To, co świat słusznie poczytuje mu za brak wiedzy, on sam nazywa jednak „brakiem uprzedzeń”, a własną ignorancję uważa za coś, co „może być kluczowe dla pokoju na świecie”. Dobre samopoczucie nie uratuje jednak planu, który jest spalony właściwie już teraz, jeszcze przed zaprezentowaniem go głównym zainteresowanym.
Aneksja terytorium obcego państwa siłą? Trump nie widzi przeszkód
czytaj także
Proizraelskie, niekiedy wchodzące wręcz w kolizję z prawem międzynarodowym działania administracji Donalda Trumpa nie zostawiają złudzeń: Stany Zjednoczone zajęły w tym sporze jasno określone stanowisko, a tym samym pozbawiły się przywilejów wynikających z pozycji bezstronnego mediatora. Jeśli dołożyć do tego przesilenie polityczne, które dotyka właśnie zarówno Izrael, jak i Palestynę, wkrótce może się okazać, że zachowanie status quo to najlepsze, co może czekać Bliski Wschód.