Dotychczasowe strategie militarne i antyterrorystyczne zawodzą w starciu z dżihadyzmem 2.0 – transnarodowym, wirtualnym, domowej roboty. Zamiast jednego wroga i jednego pola bitwy mamy do czynienia z rozproszonym zagrożeniem, wobec którego zawodzą naloty i standardowe operacje wojskowe.
29 kwietnia Abu Bakr al-Bagdadi, samozwańczy kalif tzw. Państwa Islamskiego i bodaj najbardziej poszukiwany terrorysta świata, po raz pierwszy od pięciu lat pojawił się na nagraniu wideo. Autentyczność filmu nie została potwierdzona, ale jeśli jest prawdziwy, al-Bagdadi – wbrew temu, co wielokrotnie ogłaszali Rosjanie i Amerykanie – nie tylko żyje, ale też jest w nie najgorszej kondycji. Od ostatniego publicznego wystąpienia w czerwcu 2014 roku, gdy z meczetu w Mosulu ogłaszał powstanie kalifatu, posiwiał i przytył, lecz nie stracił żadnej z kończyn, o czym przekonywał iracki wywiad.
Wraz z pozbawieniem ISIL kontroli nad terytoriami w Syrii i Iraku upadły marzenia al-Bagdadiego o upaństwowieniu dżihadyzmu. Jednak Państwo Islamskie to coś więcej niż sprawnie zarządzane terytorium czerpiące gigantyczne dochody z handlu ropą i antykami: to marzenie o sunnickim kalifacie sięgające czasów średniowiecza. Wraz z serią przegranych bitew ISIL przeistoczyło się z parapaństwa w coś w rodzaju organizacji pozarządowej wyspecjalizowanej w przemocy – zdecentralizowanej, ponadnarodowej, zdolnej działać zarówno lokalnie, jak i globalnie.
czytaj także
Nie jest to bynajmniej nowatorska koncepcja. Abu Musab as-Suri, prominentny ideolog i strateg Al-Kaidy, w swoim 1600-stronicowym opus magnum pt. Wezwanie do globalnego islamskiego oporu przedstawia czytelnikom koncepcję sieci nomadycznych mudżahedinów, na którą miałyby się składać niepowiązane ze sobą komórki. Według niego Al-Kaida „nie jest organizacją i nie chcemy, by nią była. (…) To wezwanie, odniesienie, metodologia”. Luźna, zdecentralizowana struktura pozwoliła Al-Kaidzie przetrwać potężny cios, jakim było zabicie Osamy bin Ladena przez komandosów Navy Seals i pokonanie organizacji w jej mateczniku, Afganistanie. Dzięki swojej formie Al-Kaida jest jak hydra – jej kolejne głowy odrastają na Półwyspie Arabskim, w Maghrebie i Sahelu, a analitycy zwracają także uwagę na bliskie związki pomiędzy Al-Kaidą a dżihadystycznymi ugrupowaniami z Kaukazu.
Państwo Islamskie to marzenie o sunnickim kalifacie sięgające czasów średniowiecza.
Tą samą ścieżką kroczy dziś Państwo Islamskie. Choć media najszerzej informowały o zamachach na Sri Lance, w ostatnich kilku tygodniach dżihadyści spod czarnej flagi dokonali ataków między innymi w Mali, Egipcie, Nigrze, Nigerii i Pakistanie. Zamiast na dalekim wrogu, a więc – jak pisał Ajman az-Zawahiri – na „krzyżowcach Zachodu, a zwłaszcza Ameryki”, organizacja postanowiła się skoncentrować na wrogu bliskim: skorumpowanych rządach państw muzułmańskich, które jej zdaniem nie dość stanowczo realizują ideę budowania Królestwa Bożego na ziemi. Z terrorystów sensu stricto żołnierze Państwa Islamskiego mogą więc zmienić się w powstańców zdolnych wzniecać rebelie w swoich ojczyznach. Zamiast skupiać się na werbowaniu tzw. samotnych wilków, którzy mogliby dokonać widowiskowego zamachu w Europie, ISIL działa na zasadach franczyzy, dogadując się z istniejącymi już ugrupowaniami zbrojnymi w innych państwach. Ten model pozwolił organizacji dotrzeć w tak egzotyczne miejsca jak Filipiny.
Poprzez wysłanników, zwykle „psów wojny” doświadczonych w Syrii i Iraku, Państwo Islamskie dociera do wybranych grup, oferując wymianę terrorystycznego know-how, pieniędzy i cenionego na rynku terroru szyldu na miejscowe kontakty, rozeznanie w terenie i zasoby – łatwo sobie wyobrazić, że na doświadczonej latami wojny domowej Sri Lance nietrudno było znaleźć ludzi, którzy umieli konstruować ładunki wybuchowe i mieli dostęp do ich komponentów. To także ważny aspekt ekonomiczny, bo znacznie obniża koszty przeprowadzenia operacji.
Pogłoski rozpuszczane przez niektórych, np. Donalda Trumpa, o pokonaniu Państwa Islamskiego są więc mocno przesadzone. Owszem, odbicie z rąk dżihadystów miasta Baghuz stanowiło upadek kalifatu w Syrii – ale to zwycięstwo w wymiarze symbolicznym. Odpaństwowienie i pozbawienie zwierzchnictwa nad konkretnym terytorium paradoksalnie może przynieść ISIL znaczne korzyści. Choć tzw. wojna z terrorem niebawem wkroczy w trzecią dekadę, doświadczenie Zachodu jest ograniczone i sprowadza się głównie do walki z grupami quasi-państwowymi, jak afgańscy talibowie (choć, jak pokazuje obecna sytuacja w Afganistanie, i na tym polu nie odnieśliśmy sukcesu).
Performens Al-Bagdadiego i jego szeroki zasięg dowiódł kilku ważnych prawd. Po pierwsze, ISIL pozostaje znaną marką o dużej wartości propagandowej, co pomoże grupie otwierać kolejne oddziały, często w zaskakujących miejscach. Po drugie, biorąc odpowiedzialność za zamachy na Sri Lance, Państwo Islamskie pokazuje, że jest zdolne do okrucieństwa na gigantyczną skalę oraz jest w stanie organizować złożone, wymagające tygodni lub miesięcy przygotowań zamachy daleko od swojej kwatery głównej na Bliskim Wschodzie. Po trzecie i być może najważniejsze: fakt, że Al-Bagdadi wciąż pozostaje przy życiu, bezlitośnie obnaża słabości w taktyce Amerykanów i ich sojuszników, którzy mimo szeroko zakrojonej kampanii militarnej przez lata nie byli w stanie zabić ani pojmać lidera ISIL.
Głębokie niezrozumienie dżihadu 2.0 ukazują zresztą wydarzenia ostatnich tygodni: kiedy Państwo Islamskie zostawiało krwawy ślad na Sri Lance i w Demokratycznej Republice Konga, a więc na nowych dla siebie lądach, USA posłały dwa ze swoich najbardziej zaawansowanych technologicznie myśliwców F-35A (100 milionów dolarów za sztukę), by zbombardowały skromny system podziemnych tuneli ISIL w Iraku.
Powstaje paradoks: wojna z terrorem kosztowała Zachód już niemal sześć bilionów dolarów, podczas gdy terroryści uczą się przygotowywać zamachy coraz mniejszym nakładem środków – i umieją wykorzystać tę dysproporcję. Jemeńska franczyza Al-Kaidy, Al-Kaida Półwyspu Arabskiego, ogłosiła „Operację Krwotok”, obliczoną na podkopanie zachodnich gospodarek przez zmuszanie ich do coraz hojniejszego finansowania wojny z terrorem. W wydawanym przez siebie internetowym magazynie „Inspire” ideowi spadkobiercy bin Ladena opisują przygotowania do zamachu w 2010 roku, kiedy członkowie grupy umieścili ładunek wybuchowy na pokładzie samolotu transportowego zmierzającego z Jemenu do USA. Łączne koszty terrorystów wyniosły około 4200 dolarów, wliczając w to dwa telefony Nokia i dwie drukarki HP, jak skrupulatnie wyliczyli. Zamach udało się udaremnić, ale koszty, jakie poniosły Stany Zjednoczone i ich sojusznicy, sięgnęły milionów dolarów.
Wycofanie się Amerykanów z Syrii nie zakończy konfliktu [polemika z Jeffreyem Sachsem]
czytaj także
Uporczywe bombardowanie dziur w ziemi może mieć pewną wartość propagandową, jednak nie przybliży nas do zwycięstwa z Państwem Islamskim. W obecnej sytuacji kluczowa dla powstrzymania ekspansji dżihadystów wydaje się prewencja. Śledząc trajektorię zarówno ISIL, jak i Al-Kaidy, należałoby wytypować kolejne miejsca, w których mogą pojawiać się komórki tych organizacji. Istnieje kilka jasnych kryteriów, które mogą się okazać pomocne. Jednym z nich jest stopień wewnętrznej dezintegracji – dotychczas najlepszym polem do działania dla dżihadystów okazały się Libia i Jemen, a więc państwa upadłe, które prawdopodobnie już nigdy nie zaistnieją jako funkcjonujące aparaty państwowe w dotychczasowym kształcie. Inne to obecność potencjalnego rywala na danym terytorium (w Afganistanie działalność Państwa Islamskiego jest stosunkowo skutecznie ograniczana przez talibów) i poziom trybalizmu – wysoki na przykład we wspomnianej Libii czy na Półwyspie Synaj, gdzie funkcjonuje jedna z najsprawniejszych franczyz ISIL.
Bombardowanie dziur w ziemi może mieć pewną wartość propagandową, jednak nie przybliży nas do zwycięstwa z Państwem Islamskim.
Państwo Islamskie żeruje także na istniejących już napięciach – 11 maja grupa ogłosiła ustanowienie swojej prowincji w Indiach w regionie Dżammu i Kaszmiru, gdzie od lat toczy się zbrojny konflikt o różnym nasileniu między Indiami a muzułmańskim Pakistanem.
Kluczowym polem walki z Państwem Islamskim pozostaje internet. Chociaż akty przemocy i terroru dokonują się w rzeczywistości, później zyskują nowe, wieczne życie online – jako instrukcja, przewodnik, gloryfikacja. Dopóki machina propagandowa organizacji sprawnie funkcjonuje, a materiały ISIL za pomocą Twittera, Whatsappa czy Telegrama bez przeszkód docierają do młodzieży w Maroko czy Tunezji, będzie można co najwyżej redukować szkody i niwelować skutki kolejnych pożarów. Pokonanie Państwa Islamskiego na froncie propagandowym prawdopodobnie będzie najtrudniejszym i najkosztowniejszym wyzwaniem. Mimo że walka z terroryzmem należy przede wszystkim do kompetencji krajowych, to zagrożenie wymaga podjęcia wspólnych, ponadnarodowych działań – szczególnie współpracy rządów z gigantami technologicznymi.
czytaj także
Dotychczasowe strategie militarne i antyterrorystyczne zawodzą w starciu z dżihadyzmem 2.0 – transnarodowym, wirtualnym, domowej roboty. Zamiast jednego wroga i jednego pola bitwy mamy do czynienia z rozproszonym zagrożeniem, wobec którego zawodzą naloty i standardowe operacje wojskowe. Upadek kalifatu nie może uśpić naszej czujności, należy się przygotować na długą walkę. Państwo Islamskie jest dalekie od powiedzenia ostatniego słowa.