Dzień 83.: łatwiejsza trasa – reportaż z Marszu dla Aleppo.
Po niemal trzech miesiącach od wyruszenia z Berlina uczestnicy Marszu dla Aleppo dochodzą do Sarajewa. Po drodze nie obchodzi się bez przygód.
Gdy przyjeżdżam wieczorem do szkoły w Kneževie akurat zbliża się pora kolacji. Grupa dopiero co dotarła na miejsce. Ulokowali się w sali gimnastycznej, do której wnoszą ostatnie rzeczy. Śpią zazwyczaj w szkołach, kościołach, meczetach i centrach kultury. W sali leżą porozkładane karimaty i śpiwory, na drabinkach wiszą suszące się ubrania. Uczestnicy marszu mieli dotrzeć wcześniej, ale trzydziestotrzykilometrowa droga okazała się trudniejsza niż zakładano. Głównie przez górzysty teren – serpentyny, zakręty wiodące to w górę, to w dół.
Po ulokowaniu się grupa zbiera się w kole. Omawiają sprawy organizacyjne i podsumowują dzień wędrówki. W trakcie spotkania poruszane są trzy sprawy: ustalanie kolejnej trasy, bezpieczeństwo uczestników i co zrobić ze znalezionymi psami. Po drodze znaleziono dwa szczeniaki i uczestnicy postanowili, że trzeba się nimi zaopiekować i oddać w bezpieczne miejsce.
Górskie drogi są niebezpieczne. Panuje na nich duży ruch, a nagle wyłaniające się samochody stanowią duże niebezpieczeństwo dla pieszych, dlatego trzeba zachowywać szczególną ostrożność. Stąd też decyzja, by zejść z głównej drogi i przejść bocznymi, mniej komfortowymi gruntowymi szlakami. Bezpieczeństwo uczestników jest bowiem stawiane na pierwszym miejscu.
Ostatnią rzeczą jest wyznaczenie funkcji na kolejny dzień marszu. Morning Rockstar budzi całą grupę o szóstej rano, gotuje wodę, szykuje kawę i przygotowuje śniadanie. March Master jest kluczową postacią – zarządza i koordynuje grupę. Dwie osoby pilnują bezpieczeństwa w trakcie pochodu. Nawigator z pomocą map i aplikacji na tablecie ustala trasę, by grupa nie zabłądziła. Wreszcie Art Director dba o sferę wizualną marszu – flagi, banery i ulotki, które uczestnicy marszu rozdają mieszkańcom i przechodniom.
czytaj także
***
Dołączyłem do Marszu dla Aleppo w 83. dniu od wyruszenia z Berlina, gdy przyszli już niemal tysiąc czterysta kilometrów. W trakcie szóstego dnia pochodu przez Bośnię i Hercegowinę, na odcinku Kneževo-Vitovlje. To pierwszy kraj nie będący członkiem Unii Europejskiej, przez który maszerują. Jak przekonują uczestnicy, miejscowe władze i służby chętnie im pomagają. Policja nie sprawia problemów i zazwyczaj towarzyszy uczestnikom marszu.
– Ludzie są bardzo gościnni – mówi organizatorka Marszu dla Aleppo Anna Alboth. Inni uczestnicy opowiadają, że po drodze często są zapraszani na kawę czy herbatę.
***
Pobudka o szóstej. Morning rockstar puszcza popowe kawałki z telefonu tak długo aż wszyscy wylegną ze śpiworów w zimnej sali gimnastycznej. Roztacza się po niej zapach świeżo zaparzonej kawy. Przed wejściem do budynku ciągle ktoś kręci się przy stoliku z przygotowanym śniadaniem – płatkami owsianymi, pokrojonym chlebem, masłem orzechowym, serami i dżemem. Grupa pakuje rzeczy, ładuje je do samochodu i najniezbędniejsze bierze ze sobą.
Przed wyruszeniem uczestnicy marszu ustawiają się w kręgu, omawiają najważniejsze sprawy, zbierają pieniądze i po okrzyku: „Halab”, co po arabsku oznacza Aleppo, wyruszają. Do przejścia mają dwadzieścia cztery kilometry. To przeciętny dystans, który pokonują co dnia. Dzień wcześniej mieli do przejścia na przykład trzydzieści trzy kilometry.
Ruszają uśmiechnięci i weseli. Dzisiaj idzie dwanaście osób, głównie Polacy i Niemcy.
– W ostatnich dniach codziennie idzie od dwunastu do trzydziestu osób, a w grupie organizacyjnej jest ich dwadzieścia. W zależności od kraju, dnia tygodnia i wielkości miasta idzie od kilkunastu do nawet dwustu – mówi Alboth. Wielu uczestników wraca po przerwach związanych z pracą, rodziną czy innymi bieżącymi sprawami, z którymi muszą się uporać. Jak twierdzi Alboth, wiele planuje też przyjazdy na przerwy świąteczne jak chociażby na nadchodzącą Wielkanoc.
czytaj także
***
Uczestnicy podążają ulicami pustawego Kneževa, wręczając ulotki z informacjami o marszu przyglądającym się mieszkańcom. Grupa osób z banerami i flagami „Civil March for Aleppo” ubrana w odzież trekkingową skutecznie zwraca na siebie uwagę w małym mieście.
Przy granicy miasta uczestnicy marszu ustalają z patrolem policyjnym trasę. Policjanci nakłaniają ich do pójścia po bardziej ruchliwej drodze, ale łatwiejszej, zamiast pchać się przez górską trasę, na której nie ma oznaczeń i bardzo łatwo się zgubić. Grupa jednak decyduje się na mniej ruchliwy szlak. Policjanci wreszcie wzruszają ramionami i nie powstrzymują grupy. Idziemy pod górę. Wkrótce, mimo że jest ciepło, pojawia się pierwszy śnieg.
– Ostatni raz widzieliśmy go na dzień przed dotarciem do Wiednia – mówi czterdziestotrzyletni Ryszard Szpytman z Wrocławia, który dołączył do grupy jeszcze w Berlinie. Z zamiłowania jest fotografem, więc nie rozstaje się z aparatem. Jego fotografie z marszu były pokazywane na wystawach w Polsce i Niemczech. Po marszu chciałby je wydać w książce. Najpierw dojeżdżał tylko na weekendy, ale stwierdził, że to za mało czasu, by naprawdę poczuć się częścią inicjatywy. Dwa miesiące temu rzucił pracę w firmie zajmującej się montażem klimatyzacji i dołączył do marszu na stałe. Zupełnie nie żałuje swojej decyzji, ale przyznaje, że problemów jest coraz więcej – głównie finansowych.
– Składamy się na jedzenie i czasami też na nocleg. W dni wolne nie ma żadnych składek, więc czasami głoduję cały dzień. To dla mnie duży problem. Szczególnie, że wciąż muszę opłacać rzeczy w Polsce takie gaz, prąd czy ubezpieczenia – mówi Szpytman.
Wkrótce będzie musiał wyjechać do Polski i jeśli będzie go stać, wróci na marsz. Liczy na pomoc innych – zbiera pieniądze na jednej ze stron crowdfundingowych.
***
Tymczasem brniemy po coraz dziwniejszej drodze. Na przemian pojawiają się śnieg, błoto, kamienie i… rzeka. Nawigator zabłądził. Trafiliśmy na polanę, z której nie prowadzi już żadna droga. Powrót to kilka kilometrów marszu pod górę. Grupa podejmuje decyzję, by przejść przez rzekę. Jest płytka, sięga niemal do kolan, ale prąd jest wartki i co rusz trafiają się małe wodospady. Znajdują ułamaną gałąź, którą trzymają dwie osoby po różnych stronach rzeki, a jedna w środku asekuruje przechodzących. Takim sposobem powoli udaje się przejść przez pierwszą rzekę. Gdy całkiem sprawnie udaje się wszystkich przeprowadzić na drugą stronę, okazuje się, że przed nami jest jeszcze jedna. Tym razem szersza. Dwie gałęzie, cztery osoby, przerzucanie butów na drugą stronę i powoli przez nią brniemy.
Przechodzących uczestników asekurowała dwudziestosiedmioletnia Wika z Torunia. Dołączyła do marszu w Brnie. Szła do Wiednia, wróciła do domu na dwa tygodnie i od austriackiego Grazu idzie bez przerwy. Wika zastanawiała się dlaczego tak mało osób bierze udział w marszu.
– Mieliśmy spotkanie z mężczyzną, który był w serbskim obozie w Trnopolju. Pokazał nam film z obchodów jednej z rocznic zamknięcia tego obozu – mówi.
W obchodach brało udział czterdzieści-pięćdziesiąt osób, a jedynym reprezentantem mediów był Ed Vulliamy, który bardzo zaangażował się w wojnę w Bośni. Rezultatem tego była jego książka Wojna umarła, niech żyje wojna. Bośniackie rozrachunki.
– Jeśli więc na tak ważnych obchodach jest tak mało osób, to może wcale nie jest dziwne, że w tym marszu uczestniczy też niewiele. Pomyślałam wtedy, że może właśnie tak jest. Gdy trzeba działać, to robi to naprawdę mało osób – mówi.
***
Ciągłe wejścia pod górę i złe ścieżki dają się we znaki. Widać zmęczenie. W trakcie każdej przerwy praktycznie wszyscy ciężko kładą się na ziemię. Kręcimy się w koło po błotnistych i śnieżnych drogach. Zupełnie się zgubiliśmy. Brakuje wody i jedzenia. Po ośmiu godzinach marszu kilku uczestników decyduje się na zjedzenie śniegu, który leży w bośniackich górach. Wieczorem docieramy do wsi Imljani. Wszyscy rzucają się do okolicznych sklepów, by zjeść i napić się wody. Wreszcie docierają do kolejnej sali gimnastycznej, w której spędzają noc. Część kładzie się padnięta nie czekając na kolację. Już nikt się nie złości, że nawigator się zgubił. Pomyłek nie da się uniknąć.