Narracja o bezbronnej Palestynie masakrowanej przez dużo potężniejszych Izraelczyków może działać na rzecz polityki Izraela.
W momencie, w którym piszę te słowa, w izraelskich atakach bombowych na Gazę zabito już dziewięćdziesięcioro Palestyńczyków, a żaden Izraelczyk nie został zabity przez rakiety wystrzelone z Gazy. Wywołało to sporo moralnego oburzenia. Chomsky ujmuje to w ten sposób:
„Izrael atakuje z powietrza i z okrętów wojennych. Bombarduje gęsto zaludnione obozy dla uchodźców, szkoły, budynki mieszkalne, meczety i slumsy, atakując tym samym populacje pozbawioną obronnych sił powietrznych, marynarki, ciężkiego sprzętu, artylerii, oddziałów zmechanizowanych, dowództwa i armii… i nazywa to wojną. To nie jest wojna, to jest morderstwo”.
Pod narracją o bezbronnej Palestynie masakrowanej przez dużo bogatszych i potężniejszych Izraelczyków podpisują się ci, których wciąż obchodzi życie innych ludzi. Jednak ta opowieść utrzymująca się w sporej części zachodnich mediów, kiedy przedstawiona jest w odpowiedni sposób, może działać na rzecz polityki Izraela.
Psycholog moralności Jonathan Haidt twierdzi, że „liberalne” i „konserwatywna” tendencje charakteryzujące istotną część dyskursu politycznego – i to nie tylko w kraju, z którego pochodzi, czyli w Stanach Zjednoczonych, ale w coraz większej części rozwiniętego świata – funkcjonują jako sposób na uaktywnienie różnych fundamentów ludzkiej moralności. Liberałowie, jak wierzy Haidt, skupiają się przede wszystkim na współczuciu, sprawiedliwości i wyzwoleniu. Tylko że konserwatyści też tego chcą, ale zazwyczaj jedynie dla określonej podgrupy, którą definiują w innym moralnym języku – konstruowanym kulturowo, ale bazującym na innych podstawowych pojęciach, takich jak czystość, władza i lojalność.
Kiedy „liberałowie” czytają o jednej stronie, która zabija 90 osób za pomocą zaawansowanej technicznie broni, i drugiej, która nie zabija nikogo, mając do dyspozycji prymitywne uzbrojenie, naturalnie stawiają na słabszą z nich. Jednak idąc tym tokiem myślenia, wpisują się w pewien rodzaj „konserwatywnej” wrażliwości. Koniec końców „w miłości i na wojnie wszystkie chwyty dozwolone”. A jeśli lewicowcy (określanie Chomsky’ego, radykalnego anarchisty, mianem „liberała” jest lekko naciągane, ale niech nim będzie przynajmniej na potrzeby tego argumentu) mówią, że to nie jest wojna, to wtedy konserwatyści protestują. Warto przytoczyć słowa wyjątkowo twardogłowego członka Knesetu, Ayeleta Shakeda:
„Palestyńczycy wypowiedzieli nam wojnę, i musimy odpowiedzieć im na to wojną. Nie żadną powolną operacją, nie łagodną, kontrolowaną eskalacją, nie zniszczeniem terrorystycznej infrastruktury, a nawet nie precyzyjnie ukierunkowanymi zabójstwami. Koniec z pozornymi rozwiązaniami. To jest wojna. Słowa mają znaczenie. To jest wojna. Ale nie wojna z terrorem ani z ekstremistami czy z władzami palestyńskimi. To też tylko puste formułki omijające rzeczywistość. To jest wojna pomiędzy dwoma ludami. Kto jest w niej wrogiem? Palestyńczycy. Dlaczego? Ich zapytajcie, to oni zaczęli”.
Stoi za tym cokolwiek groteskowa logika, ale wciąż pozostaje to pewna logika. Mamy dwie grupy. Obydwie uznają, że trwają w egzystencjalnym konflikcie. W takim ustawieniu pomysł, że jedna z nich powstrzyma się od walki, nie ma zbyt wiele sensu. Dlaczego Izrael miałby ograniczyć swoją siłę ognia tylko dlatego, że ma przewagę nad Hamasem? Wojna to nie pojedynek z westernu ani mecz krykieta.
Oczywiście jest to przykład plującego jadem fundamentalizmu, z którym chyba niewielu sympatyzuje. Ale bardziej przebiegła wersja tej samej w gruncie rzeczy logiki daje się odnaleźć w tzw. „dylemacie bezpieczeństwa”. Przenika ona sposób, w jaki media prezentują Palestynę i Izrael. Zgodnie z tą narracją Izrael utknął w sytuacji bez wyjścia. Zdaje sobie sprawę, że okupacja przynosi cierpienie i wzmaga ekstremizm. I nawet chce się wycofać, ale nie może, ponieważ dokładnie ten sam ekstremizm, który powstaje na skutek okupacji, gdyby tylko poluzować kontrolę nad nim, odpowiedziałby niszczycielskim atakiem wymierzonym w zaciekłego wroga.
Oczywiście izraelska okupacja Zachodniego Brzegu jest po prostu nielegalna. Technicznie rzecz biorąc, odmowa opuszczenia tych terenów przypomina sytuację, w której mówisz, że nie oddasz skradzionego przed chwilą telewizora, bo próbowałeś oglądać telewizję na tańszym modelu, ale jednak ci się nie spodobało. Mówiąc zupełnie poważnie, argument z „dylematu bezpieczeństwa” wygląda jednak całkiem zadowalająco. A to dlatego, że dylematy bezpieczeństwa to po prostu dobre historie. Łatwo je zrozumieć – przecież wszyscy doświadczamy czegoś podobnego w mikroskali. Co więcej, dostarcza realistycznego, apriorycznego wytłumaczenia ludzkich motywacji. Pozwala zrozumieć, dlaczego dobrzy ludzie robią czasem złe rzeczy. I nie zmusza nikogo do demonizowania żadnej ze stron.
„Dylemat bezpieczeństwa” ustawiany w jednym szeregu z argumentem z nierównowagi zabitych ofiar w wygodny sposób ustawia kwestię palestyńsko-izraelską na rynku politycznych opinii. Jeżeli twoje poglądy polityczne kształtują się na bazie instynktu „współczucia”, to pewnie masz wiele empatii wobec martwych palestyńskich dzieci. W takim układzie nie musisz już zastanawiać się nad tym, co doprowadziło do punktu, w którym się znaleźliśmy. Jeśli masz się za współczującego, ale spoglądasz na sytuację bardziej realistycznie, to spodoba ci się narracja o „tragedii”, za którą idzie narzekanie na brak „przywództwa” po „obydwu stronach”. Jeśli wreszcie jesteś zagorzałym politycznym bojownikiem po jednej ze stron, po prostu wybierasz swoją drużynę i zostajesz z nią na dobre i na złe.
Tak czy inaczej, każda nisza może czuć się wygodnie ze swoim wyborem, znając powody, które stoją za obraniem tej czy innej pozycji. Wygrywa jednak ktoś jeszcze: niezachwiana potęga – w tym wypadku Izrael – który może dalej utrzymywać status quo.
Co jednak umyka w tym wszystkim, to fakt, że dylemat bezpieczeństwa nie jest bynajmniej kluczowym problemem. Nie ma tutaj konfliktu, tylko raczej kolonizacja. Izrael nie okupuje Zachodniego Brzegu, żeby chronić państwo – gdyby tak było, Izraelczycy już dawno przestaliby tolerować koszty takiej operacji. Izrael okupuje Zachodni Brzeg, żeby chronić infrastrukturę zlokalizowanych tam izraelskich osiedli. To jest ciągłe oblężenie Gazy, którego celem jest powolne zaduszenie na śmierć. Nie chodzi o to, żeby uniemożliwić Hamasowi zdobycie środków potrzebnych do budowy rakiet, tylko o karę wymierzoną w Palestyńczyków za odmowę uznania „prawa do istnienia Izraela”, czy współcześnie „prawa do istnienia Izraela jako żydowskiego państwa”. Jest jeszcze poboczna kwestia złóż gazu na wodach terytorialnych w strefie Gazy, które Izrael obecnie kontroluje.
Gaza jest bombardowana nie z powodu rakiet. To jest część szerszej kampanii, która ma odwrócić znaczące osiągnięcia władz palestyńskich w przekonywaniu Hamasu do umiarkowanego projektu narodowej jedności Palestyny.
I kiedy mówię „Izrael”, mam na myśli wąską elitę polityków, wojskowych i przemysłu zbrojeniowego, która wzbogaciła się w kraju z największymi nierównościami w rozwiniętym świecie.
Jeśli zależy ci na życiu innych ludzi, powinieneś być zbulwersowany tym, co dzieje się w Gazie. Ale powinieneś być też zbulwersowany, jeśli jesteś politycznym realistą. A nawet jeżeli po prostu kochasz Izrael.
Dr Gilbert Ramsay – wykładowca Stosunków Międzynarodowych w Centre for the Study of Terrorism and Political Violence (CSTPV) na Uniwersytecie w St Andrews.
przeł. Dawid Krawczyk. Tekst ukazał się na stronie OpenDemocracy na licencji Creative Commons CC BY-NC 3.0.