Czy pandemia koronawirusa naprawdę „wzięła się z uwspólnotowienia”? Nie można się bardziej mylić. Po raz kolejny okazało się, że do mobilizacji potrzebujemy trybu rozkazującego. I że jesteśmy raczej zbiorowością niż wspólnotą.
Jean-Luc Nancy opublikował niedawno na łamach „Libération” felieton zatytułowany Communovirus (w tłumaczeniu Michała Krzykawskiego opublikowany na profilu czasopisma Praktyka Teoretyczna). Tłumaczy w nim sens gry słów, w której „śmiechu wartą” koronę w nazwie nowego wirusa zastąpiło odniesienie do wspólnoty i komunizmu. Zostawmy wątki odnoszące się bezpośrednio do Marksa i współczesnego systemu społeczno-gospodarczego Chin, z których wirus rozprzestrzenił się po świecie. Ważniejsze wydają się analizy wpływu pandemii na to, w jaki sposób ujawnia się wspólnotowość, jak ją rozumiemy i odczuwamy.
„Wirus nas komunizuje, uwspólnia, bo musimy stworzyć wspólny front, pomimo że jego tworzenie oznacza izolacją każdego z nas. Stanowi to okazję do prawdziwego doświadczania naszej wspólnoty” – czytamy w zajawce felietonu. To znany wątek zjednoczenia, które ma się wzmacniać w obliczu zagrożenia. Stan powszechnej mobilizacji ma tworzyć spajający sens, który powinna podzielać większość, tak, jak dzieli niepokój i potrzebę bezpieczeństwa. Takie spoiwo ma być odporne na fizyczne rozdzielenie jednostek.
Odseparowanie wydaje się wręcz wspólnototwórcze. Konieczność izolacji ma rodzić poczucie utraty ważnych wymiarów życia społecznego. Uwidacznia naturalną potrzebę bezpośrednich kontaktów, a więc świadczy o naszej społecznej naturze. Wspólnota jest zawsze relacjami jednostek, również tych odosobnionych i odczuwających brak innych. Znów wychodzi na jaw prawda, że „nie jesteśmy samotnymi zwierzętami” – zauważa Nancy. Jesteśmy z innymi, wobec innych i dzięki innym.
Dla Nancy’ego reakcja na pandemię to kolejny dowód na nieuchronność wspólnotowości, rozumianej jako podstawowa kondycja życia ludzkiego. To skomunizowanie – przyrodzone i niezbywalne – może być później zinstrumentalizowane i strywializowane w ramach konkretnych projektów politycznych, chociażby historycznego komunizmu. Można dopowiedzieć, że jeśli uwspólnienie jest w rzeczywistości fundamentalne i nierozerwalnie związane z człowiekiem, taką też jest jego polityczność. Jesteś polityczny/polityczna albo nie ma cię wcale.
Idąc dalej tym tropem: skoro apolityczność jest złudzeniem, jesteśmy sprawczy w sensie wpływu społecznego albo nie ma nas wcale. Używając pandemicznej retoryki przywódców narodów, choćby Donalda Trumpa lub Emmanuela Macrona: do wojny z „niewidzialnym wrogiem” powołani jesteśmy wszyscy. Powołanie można rozumieć na dwa sposoby. Nie masz możliwości zdezerterować, bo jesteś człowiekiem – zawsze mniej lub bardziej wpływową częścią wspólnoty, twoje czyny i zaniechania mają dla niej znacznie. I nie powinieneś dezerterować, kiedy państwo w momencie mobilizacji powołuje cię, abyś współtworzył armię oporu i solidarnie bronił wspólnoty.
„Dzisiaj na wszelkie sposoby przywołuje się pojęcia współprzynależności, współzależności, solidarność” – pisze Nancy, dodając, że w odpowiedzi na rozprzestrzenianie się zjadliwego wirusa, w przestrzeni społecznej spontanicznie pojawiają się pozytywnie ukierunkowane nowe inicjatywy. Jednocześnie kluczową rolę odgrywa aparat państwowy, którego sprawności i opieki się oczekuje. Spokój poddania się opatrznościowej sile państwa mąci jednak poczucie przymusu, choćby właśnie dystansu lub odosobnienia.
Nancy dzieli się również swoją obawą, że to wirus okazuje się głównym przedstawicielem naszej wspólnoty. Staje się dobrem wspólnym. To wysublimowana i bolesna myśl, ale jest chyba znacznie gorzej. Przecież właśnie w czasie obecnej pandemii po raz kolejny okazało się, że do mobilizacji potrzebujemy trybu rozkazującego. I że jesteśmy raczej zbiorowością niż wspólnotą, bo nie da się zbudować wspólnoty na wykluczeniu.
czytaj także
Owszem, jesteśmy współzależni, ale nie solidarni. Sama współzależność nie czyni wspólnoty. To pewien tryb relacji, ale relacje mogą być negatywne. Liczba zakażeń i zgonów jednych zależy od zachowań innych, ale to jeszcze nie jest dowód na wspólnotę. Bylibyśmy nią, gdybyśmy do solidarnej ochrony najsłabszych nie potrzebowali bata dekretów, coraz surowszych zakazów, groźby kar, aparatu policyjnego, fizycznych zapór i intensywnej perswazji. Gdybyśmy odczuwali odpowiedzialność i powinność ograniczeń na rzecz innych, a nie byli do nich zmuszeni.
W czasie obecnej pandemii po raz kolejny okazało się, że do mobilizacji potrzebujemy trybu rozkazującego.
Moglibyśmy mówić o wspólnocie, gdyby nie było spekulacji i wykupywania nadmiaru produktów, których zabrakło mniej zaradnym, a w Stanach Zjednoczonych również broni i amunicji. I naprawdę, albo jest wspólnota, albo groźba masowych zwolnień z pracy, rażące nierówności obciążeń, wymaganie poświęceń bez adekwatnego wynagrodzenia, oczekiwanie wypełniania obowiązków bez należytej ochrony, wykorzystywanie tragedii do własnych celów, bezpieczna izolacja jako przywilej wybranych, lekceważenie zagrożenia i egoizm niepotrzebnego wychodzenia z domu i narażania słabszych, rosnące zagrożenie przemocą domową w czasie przymusowej izolacji, rasistowskie ataki na osoby o azjatyckich rysach i szykany w lokalnych społecznościach wobec rodzin osób chorych.
Bylibyśmy wspólnotą, gdyby wirus nie onieśmielał krytyków istnienia granic państwowych, a używanie wojennej retoryki w zarządzaniu kryzysem nie karmiło nacjonalizmów. Gdyby nie było podejrzeń, że pandemia zaczęła się na targu w Wuhan, mokrym od krwi i wnętrzności zwierząt. Mamy z nimi tak wiele wspólnych cech, ale kiedy staliśmy razem w wielokilometrowych korkach na granicy, to one padały z wycieńczenia i pragnienia jadąc do zupełnie innego miejsca niż reszta. Gdzie jest wspólnota, skoro praca nad szczepionką jest pretekstem do krzywdzenia kolejnych? Skoro leki, którymi próbujemy się ratować, są efektem inwazyjnych testów na zwierzętach, a rząd chiński rekomenduje w leczeniu iniekcje z żółci niedźwiedzi wegetujących na fermach?
czytaj także
Nie jesteśmy nosicielami komunowirusa, i chyba nawet nie dekomunowirusa, choć ta nazwa byłaby odpowiedniejsza. Problem przypomina raczej chorobę przewlekłą, choć ta metafora też brzmi podejrzanie. Sugeruje, że istniał kiedyś zdrowy, wzorcowy świat ludzkich i międzygatunkowych relacji. Arundathi Roy słusznie zauważa, że „Nie może być nic gorszego niż powrót do normalności” po doświadczeniu tej pandemii. To normalność była problemem, który ją umożliwił.
Nancy, zapytany kiedyś przez Derridę, czy w jego świecie zwierzęta zajmują istotne miejsce, odpowiedziałJacques Derrida, For Strasbourg: Conversations of Friendship and Philosophy, Fordham University Press, New York 2014, s. 84.: nie, zupełnie nie. Ubogość wielu współczesnych rozważań o solidarności, sprawiedliwości i wspólnotowości ograniczonych do ludzi, jest rażąca. Albo się rozumie te pojęcia szerzej albo nie rozumie się wcale. Nie można się bardziej mylić niż mówiąc, że „wirus wziął się z uwspólnotowienia”, jak to ujął Nancy. Wziął się z tragicznego wymiaru współzależności jednostek, które jeszcze nigdy nie zdołały być wspólnotą. W najgorszym scenariuszu przyszłe zdarzenia będą jeszcze wiele razy sugerować, że ta niezdolność jest przyrodzona i nieuchronna.
Jemy więcej mięsa, handlujemy żywymi zwierzętami, a to zwiększa ryzyko epidemii
czytaj także
I nie, korona w nazwie wirusa – w przeciwieństwie do tej w wyrażeniu „korona stworzenia” – wcale nie brzmi śmiesznie. Nie tylko przywodzi na myśl „stare historie o monarchii lub imperializmie”, jak chce Nancy, ale i dobrze opisuje toksyczny międzygatunkowy wymiar współczesnej biopolityki. Epidemie pochłaniające wiele ofiar są jej nieodłączną częścią.
Jednocześnie nie da się zaprzeczyć istnieniu wielu przykładów wspólnotowtórczych, uskrzydlających lub wręcz heroicznych reakcji na stan pandemii. Z pewnością warto je nagłaśniać. Również dlatego, że to właśnie koronawirus dał nam lekcję o społecznej wartości możliwie konsekwentnego zaniechania. Weganie wskazują na to narzędzie od dawna, i wcale nie jest to opowieść o czym innym.