Świat

Czy rząd Starmera zdąży wdrożyć swój plan, zanim straci władzę?

Większość 174 głosów w Izbie Gmin wydaje się żelaznym kapitałem Partii Pracy, nie do roztrwonienia w ciągu jednej kadencji. Ale to samo mówiono o większości, jaką konserwatystom zapewnił w 2019 roku Boris Johnson.

Na początku lipca brytyjska Partia Pracy wygrała wybory, wyprzedzając konserwatystów o 10 punktów procentowych. Laburzyści osiągnęli drugi w swojej historii – po pierwszym zwycięstwie Blaira z 1997 roku – wynik mierzony liczbą zdobytych mandatów, wprowadzając do niższej izby brytyjskiego parlamentu 411 deputowanych, co w liczącej 650 deputowanych Izbie Gmin dało im przytłaczającą większość 174 głosów.

Dziś, według poll of polls portalu Politico, średnia przewaga sondażowa Partii Pracy nad Partią Konserwatywną stopniała do zaledwie dwóch punktów procentowych. Z kolei sondaż More in Common z początku ubiegłego tygodnia, przeprowadzony po wyborze nowej liderki torysów, Kemi Badenoch, daje konserwatystom niewielką, dwuprocentową przewagę nad laburzystami.

Laburzyści w czułych objęciach lobbystów [śledztwo magazynu openDemocracy]

W ciągu pierwszych miesięcy rządów gwałtownie załamała się też społeczna ocena laburzystowskiego premiera, sir Keira Starmera. Według badań Yougov na początku lipca pozytywnie oceniało go 44 proc. ankietowanych, tyle samo negatywnie. Znacznie gorzej Starmer wypada w świeższych badaniach: negatywnie ocenia go 61 proc. ankietowanych, pozytywnie zaledwie 28 proc. Nawet w mediach bliskich obecnemu przywództwu Partii Pracy pojawiają się pytania o to, jaki jest właściwie długoterminowy, strategiczny plan jej rządów i jaka stoi za nimi filozofia.

Budżet przedstawiony przez kanclerkę skarbu Rachel Reeves spotkał się z lekko nerwową reakcją rynków i krytyką płynącą z różnych źródeł, od drobnych przedsiębiorców po farmerów, w których interesy uderzą nowe zasady naliczania podatku spadkowego od gospodarstw rolnych. W sobotę protestujący rolnicy przyjechali traktorami na konferencję walijskiej Partii Pracy w Llandudno. Domagali się spotkania ze Starmerem. Do spotkania nie doszło, a rolnicy zapowiadają protest w Londynie w najbliższy wtorek oraz strajk rolny – co może oznaczać wzrost cen i niedobory żywności, za co z pewnością zostanie obwiniony rząd.

Gratisy i inne kontrowersje

Jak Partia Pracy znalazła się w tej sytuacji? Bez wątpienia jej rząd w ciągu pierwszych miesięcy popełnił wiele błędów i niepotrzebnie wszedł na szereg min.

Być może największą z nich była tzw. afera gratisów (freebies controversy). Wszystko zaczęło się we wrześniu, gdy w mediach pojawiła się informacja, że Starmer nie zgłosił na czas do rejestru korzyści podarunków, jakie jego żona, Victoria, otrzymała w postaci drogich ubrań (wartości około 5 tys. funtów), w których występowała w kampanii u boku męża – od darczyńcy Partii Pracy, przedsiębiorcy z branży medialnej i członka Izby Lordów, Waheeda Alli. Za tym poszły kolejne doniesienia o różnych przyjmowanych przez Starmera, jeszcze jako lidera opozycji, podarunkach: od ufundowanych przez barona Allego okularów wartych prawie 2,5 tys. funtów, po darmowe bilety na mecze Arsenalu, koncerty Coldplay i Taylor Swift. W sumie Starmer od wyborów w 2019 roku miał przyjąć podarunki od różnych darczyńców warte ponad 100 tysięcy funtów.

Wyborcza jenga i pospolite ruszenie: co kryje się za wynikami Partii Pracy i Nowego Frontu Ludowego?

Nie był jedynym politykiem Partii Pracy, który mógł liczyć na podobną hojność sympatyków. W mediach pojawiały się kolejne prominentne nazwiska z jego rządu: wspomniana Rachel Reeves, minister zdrowia Wes Streeting, ministra edukacji Bridget Phillipson, której lord Alli zorganizował przyjęcie urodzinowe za 14 tys. funtów. Politycy Partii Pracy bronili się, że nie łamali prawa, a wszystko zostało zgłoszone do rejestru korzyści – a nawet jeśli nie, to wyłącznie przez niedopatrzenie. Kluczowe postaci z rządu zapowiedziały jednak, że nie będą już przyjmować ubrań od darczyńców.

Bo choć faktycznie przepisy pewnie nie zostały naruszone, to politycznie wyszło słabo. Partia Pracy miała się przecież pozytywnie odróżniać od postrzeganej jako skorumpowana, a przynajmniej zblatowana z najbogatszymi i siedząca w ich kieszeniach Partia Konserwatywna. Afera z gratisami wyglądała źle zwłaszcza na tle pierwszych decyzji nowego rządu, jak cofnięcie dopłat do ogrzewania zimą dla wszystkich osób w wieku emerytalnym i utrzymanie limitów ulg podatkowych i świadczeń socjalnych przysługujących na dzieci. Obecnie przysługują one na pierwsze i drugie dziecko, ale już nie na trzecie i kolejne – poza wyjątkowymi sytuacjami, jak poczęcie w wyniku gwałtu.

Zdaniem zajmującej się walką z biedą organizacji pozarządowej Child Poverty Action Group zniesienie limitów pozwoliłoby wyciągnąć z ubóstwa 250 tysięcy dzieci w Wielkiej Brytanii. Kosztowałoby to jednak 1,3 miliarda funtów. Przywództwo Partii Pracy od dawna stało na stanowisku, że zniesienie limitów jest pożądane, ale dopiero wtedy, gdy pozwoli na to sytuacja budżetowa – najpierw trzeba zapewnić wzrost gospodarczy, który to sfinansuje. Sprawa budziła jednak kontrowersje w partii, czemu trudno się dziwić.

Rozruchy w Wielkiej Brytanii pokazują, do czego prowadzi demonizacja migracji i nieuregulowane media społecznościowe

O ile można znaleźć dobre argumenty za tym, że dopłaty dla seniorów – a to statystycznie dość zamożna grupa, głównie dzięki aktywom mieszkaniowym – nie są sprawiedliwą społecznie polityką, o tyle ubóstwo dzieci może być czynnikiem podkopującym szanse rozwojowe społeczeństwa. W głosowaniu nad utrzymaniem limitu do dwójki dzieci wbrew własnemu rządowi zagłosowało siedmiu deputowanych partii, w tym kanclerz skarbu w gabinecie cieni Corbyna John McDonnell, za co zostali zawieszeni w prawach członków klubu parlamentarnego laburzystów na pół roku.

Z prawej strony rząd Starmera spotkał się z krytyką między innymi za decyzję o obłożeniu VAT-em prywatnych szkół, czego koszty placówki te w tej czy innej formie przerzucą na rodziców uczniów. W prasie pojawiły się dramatyczne historie o rodzicach, którzy pracowali na dwa etaty i zadłużali się, by dać swoim dzieciom dobrą edukację, teraz niemogących sobie już na nią pozwolić. Albo o dzieciach zmuszonych porzucić dobrą szkołę i przyjaźnie, jakie w niej zawiązały, czy o państwowym sektorze, niegotowym na przyjęcie uczniów wypchniętych z prywatnego. Rząd przekonywał, że w szkołach prywatnych uczy się tylko 7 proc. uczniów, pochodzących z o wiele zamożniejszych rodzin niż przeciętna, a zyski z VAT na szkoły mają być zainwestowane w poprawę jakości edukacji publicznej, dostępnej dla wszystkich.

Rządowi z pewnością nie pomogła też seria rozruchów na tle rasowo-etnicznym, które ogarnęły kraj po zabójstwie trójki dziewczynek przez nożownika w Southport koło Liverpoolu, podsycanych przez kampanię dezinformacyjną w mediach społecznościowych.

Urobek pierwszych miesięcy

Do następnych wyborów pamięć o wielu tych kontrowersjach najpewniej się rozmyje. Początki rządów Starmera będą pamiętane raczej przez to, jakie zmiany zostały w ich trakcie zainicjowane. A mimo wszystkich problemów rządu zainicjowano ich całkiem sporo.

Już w pierwszy poniedziałek po wyborach nowy minister ds. energetyki, Ed Milliband, zniósł regulacje praktycznie uniemożliwiające budowanie lądowych turbin wiatrowych. Ruszyły też prace nad powołaniem Great British Energy – publicznej instytucji zajmującej się produkcją i dystrybucją energii oraz inwestycjami w energię odnawialną. GB Energy ma być jednym z czołowych narzędzi zielonej transformacji brytyjskiej gospodarki. Jej celom ma też służyć National Wealth Fund – państwowy fundusz majątkowy, mający inwestować prywatne i publiczne środki w zielone, generujące wzrost i najbardziej przyszłościowe sektory gospodarki, realizując w ten sposób strategię przemysłową rządu. Fundusz ma zainwestować między innymi 1,8 mld funtów w infrastrukturę portową, 1,5 miliarda funtów w budowę fabryk, w tym samochodów elektrycznych, 2,5 mld funtów w ekologiczną produkcję stali, 500 milionów w produkcję „zielonego wodoru”.

Biali nacjonaliści przekonali sami siebie, że podczas zamieszek bronią kobiet i dzieci

Parlament kończy już prace nad ustawą, która ma umożliwić stopniową renacjonalizację pasażerskich przejazdów kolejowych. Zakazuje tzw. umów o zero godzin – niedających pracownikowi gwarancji, czy w danym tygodniu przepracuje i zostanie opłacony za 40, czy za osiem godzin – oraz zwalniania pracowników w celu zastąpienia ich tańszymi, np. dostarczonymi przez agencję zatrudnienia. Projekt wzmacnia prawa związków zawodowych, ułatwia też elastyczne podejście do czasu pracy pracującym rodzicom. Prawa najemców na rynku nieruchomości ma wzmocnić kolejna procedowana ustawa.

Budżet przedstawiony niedawno przez kanclerkę Reeves zakłada wzrost wydatków publicznych o 70 miliardów funtów rocznie. Jak pisze „Financial Times”: „Jedna trzecia tej kwoty ma być przeznaczona na inwestycje, dwie trzecie na finansowanie bieżących usług publicznych, większość trafi do szkół i służby zdrowia”. Ten wzrost ma być sfinansowany między innymi z podwyżki składki na ubezpieczenie społeczne płaconej przez pracodawców, zacieśnienia przepisów dotyczących opodatkowania aktywów osób nieposiadających rezydencji podatkowej w kraju, wyższego podatku od zysków kapitałowych, nowych zasad opodatkowania dziedziczenia rodzinnych biznesów i aktywów rolnych.

Rząd zarządzania kryzysem czy narodowej odnowy?

Z punktu widzenia politycznego przetrwania nowego rządu kluczowe są dwa pytania: na ile wszystkie te działania pobudzą wzrost gospodarczy i przyniosą poprawę jakości życia? Prognozy nie są tu optymistyczne dla laburzystów. Jak wylicza George Eaton, według szacunków Biura Odpowiedzialności Budżetowej – rządowej agencji dostarczającej ekonomicznych analiz – w przyszłym roku zmiany z pierwszego budżetu Reeves dadzą brytyjskiej gospodarce zastrzyk, który przełoży się na wzrost PKB na poziomie 2 proc. W dalszej części kadencji Partii Pracy ma on się jednak utrzymać na poziomie 1,66 proc. rocznie. Jeszcze gorzej wyglądają prognozy wzrostu poziomu życia, które mają się utrzymać na poziomie 0,3 proc. – co byłoby najgorszym wynikiem dla rządów laburzystów, odkąd prowadzone są podobne statystyki.

Krytycy zarzucają Reeves, że jej budżet nie jest dostatecznie nastawiony na wzrost. Drobni przedsiębiorcy skarżą się, że planowany wzrost płacy minimalnej, połączony z planowanymi zmianami prawa pracy i większymi składkami na ubezpieczanie społeczne, uderzy w ich model biznesowy, zmuszając albo do redukcji zatrudnienia, albo podwyżek cen oferowanych produktów i usług. Wielką niewiadomą jest polityka handlowa Trumpa i to, czy nie uderzy ona w brytyjską gospodarkę. Wszystko to niekoniecznie tworzy dobry klimat dla wzrostu.

Największy problem nowego rządu polega na tym, że obejmuje on władzę w momencie, gdy wydają się kumulować negatywne skutki strategicznych decyzji, jakie brytyjskie elity podejmowały w ciągu ostatnich 40 lat: od dezindustrializacji i finansjalizacji gospodarki z czasów Thatcher, przez oparcie wzrostu na taniej pracy migrantów w czasach Blaira oraz austerity rządów Camerona i May, po gospodarczy absurd brexitu.

Ostatnie 15 lat rządów torysów było dla brytyjskiej gospodarki okresem w dużej mierze straconym. Jak wylicza Tom Hazeldine, między 2007 a 2022 rokiem produktywność brytyjskiej gospodarki rosła w tempie zaledwie 4 proc. rocznie, prawie dwukrotnie wolniej niż niemieckiej (11 proc.) i kanadyjskiej (12 proc.), ponad czterokrotnie wolniej niż australijskiej (18 proc.). Poziom inwestycji należy do najniższych w krajach OECD. Płace realne, dostosowane do poziomu inflacji, nigdy nie wróciły do poziomu z 2008 roku. Co oznacza, że kolejne roczniki, które wchodziły na rynek pracy od drugiej połowy pierwszej dekady XXI wieku, statystycznie rzecz biorąc, nigdy nie doświadczyły realnego wzrostu płac.

Radykalizacja wieku średniego: brytyjscy 40- i 50-latkowie walczą z policją

Stagnacji towarzyszy wzrost nierówności regionalnych, objawiający się skupieniem najbardziej produktywnych sektorów gospodarki w kilku centrach, na czele z Londynem, i zwijaniem się pozostałych. W latach 80. produktywność gospodarki Londynu wynosiła 120 proc. brytyjskiej średniej. W 2024 już 170 proc. Losy rządu Starmera zależą w dużej mierze od tego, czy będzie tylko zarządzał tym kryzysem, czy znajdzie na niego strategiczną odpowiedź, czy będzie w stanie znaleźć nowy model rozwoju, zdolny zapewnić dobrze płatne miejsca pracy dla szerokiej populacji.

Starmer i Reeves wydają się liczyć na to, że takim silnikiem rozwoju stanie się zielona transformacja, wspierana przez wzorowaną na bidenomice politykę przemysłową. Kłopot w tym, że rząd ma wyraźny problem z komunikowaniem tej wizji. Jak w październiku pisał „New Statesman”: nawet jeśli polityka rządu Starmera bywa w dobrym tego słowa znaczeniu odważna i radykalna, to towarzyszący jej vibe z pewnością taki nie jest. Starmer, starając się unikać kontrowersji i zadowolić wszystkich, często nie zadowala nikogo i sprawia wrażenie, jakby jego gabinet dryfował bez strategicznej wizji. Po drugie, prognozy OBR pokazują, że polityki rządu faktycznie mogą przynieść pozytywne efekty dla gospodarczego rozwoju, ale staną się one widoczne tak naprawdę dopiero około 2032/2033 roku – mogłyby więc pomóc Partii Pracy wygrać trzecią kadencję, ale nie drugą, bo następne wybory muszą odbyć się najpóźniej w 2029 roku.

Pierwsza i ostatnia kadencja?

W kraju, zwłaszcza wśród młodych wyborców, od dawna narasta poczucie, że coś jest głęboko nie tak z całą brytyjską umową społeczną. Jak na łamach portalu UnHerd pisze Aris Roussinos: „Wielka Brytania jest dziś po prostu biednym państwem. […] Im bardziej brytyjska gospodarka obumiera, tym bardziej koszty utrzymania państwa spadają na kurczącą się klasę średnią, której młodsza część jest już i tak przytłoczona kosztem długów studenckich i cenami nieruchomości. Jej rosnąca desperacja krystalizuje się więc nagle we wściekłość na brytyjskie państwo”. Na początku dekady te emocje przesunęły młodych absolwentów na lewo, tworząc społeczne zaplecze dla sukcesów Corbyna. Dziś zdaniem Roussinosa mogą skutkować zwrotem ku mniej lub bardziej trumpowskiej prawicowości.

Nie pytajcie torysów, czy kiedyś byli biedni

Większość 174 głosów w Izbie Gmin wydaje się żelaznym kapitałem Partii Pracy, nie do roztrwonienia w ciągu jednej kadencji. Ale to samo mówiono o większości, jaką konserwatystom zapewnił w 2019 roku Boris Johnson. Po pięciu latach niewiele zostało ze zbudowanej przez niego koalicji. Według raportu How Labour Won, przygotowanego przez bliski Starmerowi think tank Labour Together, w 2024 roku na torysów głosowało tylko 45 proc. ich wyborców sprzed pięciu lat. Ten sam raport stwierdza też, że „rząd Partii Pracy został z ostrożnością zatrudniony przez wyborców na okres próbny i dostanie natychmiast wypowiedzenie, gdy tylko wyborcy uznają, że oddala się od ich priorytetów”.

Autorzy opracowania zwracają uwagę, że czas, gdy na głosowanie wyborców kluczowy wpływ miała ich klasowa identyfikacja, dawno się skończył. Elektoraty są coraz mniej lojalne, a coraz bardziej transakcyjne. Tylko 10 proc. brytyjskich wyborców silnie popiera jakąkolwiek partię. Choć system większościowy minimalizuje skutki tego procesu, to brytyjska scena polityczna ulega coraz większej fragmentaryzacji: w 2024 roku na dwie główne partie oddano tylko 54 proc. głosów, co jest najniższym wynikiem w historii.

Wybory w lipcu były też wyjątkowo nieproporcjonalne. Partia Pracy zapewniła sobie gigantyczną przewagę w Izbie Gmin, z poparciem niewiele więcej niż jednej trzeciej głosujących (33,7 proc.), przy niskiej jak na brytyjskie standardy frekwencji, nieprzekraczającej 60 proc. W sumie na nowy rząd zagłosowało około 20 proc. uprawnionych do głosowania. W liczbach bezwzględnych Partia Pracy straciła ponad 560 tys. głosów, w porównaniu z uznawanymi za katastrofalne dla niej wyborami z 2019 roku.

Aż w 51 okręgach wyborczych większość Partii Pracy była mniejsza niż 5 punktów proc. W kolejnych wyborach partia może tracić okręgi zarówno w wyniku przesunięcia na lewo – na rzecz Zielonych, kandydatów niezależnych, liberalnych demokratów – jak i na prawo, na rzecz Reform Nigela Farage’a. Jeśli dodamy do tego korzystną koniunkturę dla populistycznej prawicy, jaką tworzy zwycięstwo Trumpa, gigantyczna większość może nie wystarczyć, by zapewnić laburzystom więcej niż jedną kadencję.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij