Wyniki wyborów w Kanadzie i Australii sugerują, że poparcie Trumpa to gwarancja porażki – w obu krajach długo faworyzowanych konserwatystów zmiotła fala niechęci do amerykańskiego prezydenta.
Pierwszego maja, zamiast obchodzić Święto Pracy prawicowy kandydat na prezydenta Polski przebywał w Waszyngtonie, gdzie miały miejsce uroczystości związane z amerykańskim National Prayer Day. Po części publicznej Karol Nawrocki został przyjęty przez Donalda Trumpa w Gabinecie Owalnym, co przez media powiązane z PiS-em szybko zostało okrzyknięte ogromnym sukcesem.
Nawrocki zyskał bowiem w ten sposób błogosławieństwo amerykańskiego prezydenta w trwającym wyścigu prezydenckim, a mowa przecież o przywódcy światowego supermocarstwa i jednego z głównych sojuszników Polski. Tylko czy aby na pewno poparcie Donalda Trumpa stanowi atut wyborczy? Ostatnie głosowania w Kanadzie i Australii wskazywałyby na coś zupełnie odwrotnego.
Klęska trumpistowskiej międzynarodówki w krajach anglosaskich…
U północnego sąsiada USA zwycięstwo tamtejszej Partii Konserwatywnej jeszcze pół roku temu wydawało się pewne. W sondażach miała ona ponad dwukrotnie większe poparcie niż jej liberalni rywale (ok. 45 proc. do 20 proc.), co w realiach ordynacji większościowej oznaczałoby całkowitą dominację w nowym parlamencie. Ostatecznie konserwatyści skończyli jednak za rządzącą Partią Liberalną, która wręcz poprawiła swój rezultat w stosunku do poprzednich wyborów. Jakim cudem?
Na pewno pomogła zmiana lidera – niepopularnego już Justina Trudeau zastąpił Mark Carney, były szef banków centralnych Kanady i Wielkiej Brytanii. To jednak nie wystarczyłoby, gdyby nie ofensywa dyplomatyczna Trumpa, który w ostatnich miesiącach wszczął wojnę celną, a do tego wielokrotnie mówił o uczynieniu Kanady 51. stanem USA. Takie deklaracje sprawiły, że sympatia Kanadyjczyków do południowych sąsiadów osiągnęła rekordowo niskie poziomy, czyniąc Stany Zjednoczone krajem bardziej nielubianym niż Chiny. Konserwatystów pogrążyło więc postrzeganie ich jako partii bliższej Trumpowi i mniej zdolnej do postawienia się jego żądaniom.
Majmurek: A jeśli wybiorą papieża spod znaku Make Church Great Again?
czytaj także
Podobna historia spotkała prawicę w Australii. Jej lider Peter Dutton otwarcie podziwiał i naśladował Donalda Trumpa, co w początkach maja pozbawiło go nie tylko szans na zostanie premierem, ale również miejsca w parlamencie. Dutton został pierwszym liderem opozycji w dziejach kraju, który nie wygrał starcia we własnym okręgu, dopełniając wyborczego upokorzenia konserwatystów.
Tymczasem rządzący laburzyści, mimo do niedawna niekorzystnych sondaży, zdobyli więcej mandatów poselskich niż kiedykolwiek wcześniej (przy czym ogólna liczba parlamentarzystów była wyraźnie mniejsza przed 1984 r.). Znowu okazało się, że sympatia Waszyngtonu może być pocałunkiem śmierci, chociaż nie wszędzie zachodzi taka prawidłowość.
…ale sukces w Rumunii
Nowa amerykańska administracja lubi mieszać się również do polityki europejskiej. Ze Stanów Zjednoczonych płynęły wyrazy sympatii chociażby dla niemieckiej AfD, raczej nie pomagając jej w ostatnich wyborach, ale także dla rumuńskiej skrajnej prawicy. Ta odniosła niespodziewany sukces w wyborach prezydenckich pod koniec zeszłego roku, później anulowanych ze względu na liczne nieprawidłowości i rosyjskie próby wpłynięcia na wynik głosowania.
Politycy z otoczenia Trumpa najpierw stawali w obronie Călina Georgescu, którego ostatecznie wykluczono ze startu w ponownie zorganizowanych wyborach, aby następnie przenieść swoje poparcie na George’a Simiona, kolejnego radykalnego nacjonalistę. Po intensywnej kampanii zdobył on aż 40 proc. głosów, a być może nieprzypadkowo najlepszy wynik Simion uzyskał u diaspory – ponad 60 proc. Rumunów mieszkających poza granicami kraju zagłosowało na nacjonalistę.
czytaj także
Na ile była to zasługa licznych wyrazów wsparcia płynących z Waszyngtonu? Trudno powiedzieć, ale mogły one pomóc w normalizacji kandydata skrajnej prawicy, osłabiając mobilizację przeciwko niemu. W przypadku prawdopodobnego zwycięstwa Simiona w drugiej turze Stany Zjednoczone zyskają ważnego sojusznika na wschodniej flance UE i NATO, co z kolei osłabi europejską jedność w polityce międzynarodowej. Pytanie, czy dołączy do niego jeszcze jeden prezydent bliski amerykańskiej administracji.
Polacy kochają USA, ale czy dotyczy to również Trumpa?
Na korzyść Nawrockiego przemawia fakt, że Polacy należą do najbardziej proamerykańskich narodów na świecie – w sondażach z ostatnich lat pozytywną opinię o USA deklarowało często ponad 90 proc. ankietowanych. Sympatia do Donalda Trumpa i jego rządów tak duża jednak nie jest. Na skutek działań nowej administracji relacje polsko-amerykańskie ocenia dobrze tylko 31 proc. badanych, a zaledwie co piąty respondent uważa wpływ USA na świat za pozytywny. Takiego dystansu wobec globalnego hegemona nie było w Polsce od dawna.
czytaj także
Tradycyjnie uległość wobec Waszyngtonu łączyła wszystkie główne siły polityczne III RP, przy dosyć powszechnej akceptacji społecznej, tylko sporadycznie zakłócanej przez afery z udziałem amerykańskich sojuszników. Polityka Trumpa może jednak spowodować nie tylko chwilowy kryzys dyplomatyczny oraz medialne potyczki szefów dyplomacji, lecz skłonić wielu Polaków do trwałego przewartościowania swojego spojrzenia na relacje zagraniczne. Tym bardziej, jeśli niepopularny prezydent USA próbuje wybierać nowego prezydenta Polski.
Toksyczność Trumpa na arenie międzynarodowej sprawia, że kojarzeni z nim politycy na ogół tylko na tym tracą. Czy Karol Nawrocki powinien obawiać się tego samego? Na pewno nie w takim stopniu jak prawica kanadyjska lub australijska, a więc z państw mocniej powiązanych ze Stanami Zjednoczonymi i wyraźniej odczuwających negatywne efekty działań Trumpa. Trudno jednak oczekiwać pozytywnego efektu jak u Simiona, który jako polityk antyestablishmentowy potrzebował legitymizacji, choćby w formie amerykańskiego poparcia.
Kandydat PiS-u może chwalić się zdjęciem z prezydentem USA, ale już teraz widać, że wizyta w Białym Domu przeszła bez większego echa i raczej nie wpłynie istotnie na wynik polskich wyborów. Koniec końców decydujące będą sprawy wewnętrzne, a Nawrocki ma na tym polu poważne problemy, którym poparcie Donalda Trumpa nie zaradzi.