Okazało się, że podobnie jak Michael Corleone nie może uwolnić się od swojej przeszłości, tak Ameryka jest skazana na powrót na Bliski Wschód i ponowną próbę grania roli gwaranta stabilności i impulsu do zmiany.
Sytuację USA na Bliskim Wschodzie najlepiej zobrazować sceną z Ojca Chrzestnego, w której Michael Corleone zaciska zęby i z rozpaczą mówi o swych próbach wyjścia na porządnego obywatela: „Myślałem, że już mi się udało wydostać… a oni wciągają mnie z powrotem”. Barack Obama próbował zrzucić z USA odpowiedzialność za sytuację w tym zapalnym regionie poprzez negocjacje i porozumienie nuklearne z Iranem. Chciał zająć się ważniejszymi w swoim przekonaniu wyzwaniami dla USA w obszarze Pacyfiku i rywalizacją z Chinami. Takiemu myśleniu sprzyjała rewolucja łupkowa w Stanach, zmniejszająca zależność od ropy i przekonanie, że europejscy partnerzy w negocjacjach z Iranem dorastają do prowadzenia bardziej odważnej niż dotychczas unijnej polityki zagranicznej.
Wszystkie strony porozumienia dotychczas wykonywały swoją pracę i dobrze pilnowały ustaleń. Wydawało się, że porozumienie działa, Iran przekazał swoje zasoby paliwa nuklearnego, a organizacje ds. monitorowania programów nuklearnych raportowały zaprzestanie prac nad stworzeniem broni atomowej.
Niestety, zawiodła kluczowa strona porozumienia – administracja Baracka Obamy. Nie zdołała zapewnić, że będzie to porozumienie z państwem amerykańskim, a nie tylko porozumienie z jego prezydentem. Donaldowi Trumpowi niestety zbyt łatwo przyszło jego podważenie, byśmy wciąż mogli zachwycać się umiejętnościami dyplomatycznymi Obamy. Poprzedni prezydent nie zdołał zapewnić porozumieniu akceptacji Kongresu, co sprawiło, że nie nabrało ono cech traktatu, trudnego do podważenia. Obamie nie udało się również przekonać amerykańskiej opinii publicznej, że porozumienie jest czymś więcej niż wyrazem jego bezsilności w polityce bliskowschodniej. Zawarto je w sytuacji, kiedy Baszar Al Assad wykpił Obamę z jego czerwonymi liniami i atakował swoich przeciwników bronią chemiczną. Również niepowodzenia amerykańskiej polityki wobec arabskiej wiosny nie skłaniały do zachwytów nad irańskim porozumieniem.
Trumpowi niestety zbyt łatwo przyszło podważenie porozumienia z Iranem, byśmy wciąż mogli zachwycać się umiejętnościami dyplomatycznymi Obamy.
Było to dokument na tyle słaby, że podważenie go po stronie amerykańskiej nie wymagało nawet specjalnych zabiegów ze strony Trumpa. Wystarczyło, że nie złożył podpisu w wymaganym terminie, aby przestało działać. Losy tego porozumienia mogą być przyczynkiem do dłuższej opowieści, a raczej lamentu nad amerykańską kulturą polityczną i niezdolnością amerykańskich elit do prowadzenia składnej polityki międzynarodowej w ostatnich kilkunastu latach.
Ponadto porozumienie dało Iranowi przestrzeń do działania w innych niż atomowe aspiracje obszarach. Co prawda pozwoliło na uniknięcie spirali zbrojeń nuklearnych z udziałem regionalnych graczy, zwłaszcza Arabii Saudyjskiej, ale pozwoliło zarazem Iranowi na ruchy, które okazały się nie mniej destabilizujące. Irańskie wsparcie dla Baszara Al Assada zaowocowało największymi zbrodniami ludobójstwa od wielu lat i dało asumpt wzrostu znaczenia Rosji. Iran mógł sobie również pozwolić na podsycanie mniejszych konfliktów w Jemenie, w Gazie, czy zwiększenie wsparcia dla części afgańskich talibów. Mało realne starcie nuklearne w regionie zostało zastąpione serią inicjowanych lub choćby wspieranych przez Iran konfliktów wpływających na Turcję, Rosję, wzrost terroryzmu oraz kryzys uchodźczy w Europie. Iran wykorzystał również pauzę w strategicznym konflikcie ze Stanami Zjednoczonymi do skrytego budowania zdolności wojskowych na terenie Syrii przeciwko Izraelowi.
czytaj także
Okazało się, że podobnie jak Michael Corleone nie może uwolnić się od swojej przeszłości, tak Ameryka jest skazana na powrót na Bliski Wschód i ponowną próbę grania roli gwaranta stabilności i impulsu do zmiany. Donald Trump w swoim oświadczeniu o zerwaniu porozumienia brzmiał niemalże jak George Bush Jr. snujący marzenia o przebudowie Iranu poprzez zasianie „nasion demokracji” w Iraku. Trump dość bezceremonialnie wezwał „dumny lud irański” do zmiany reżimu mułłów, co wcale nie jest niemożliwe, zważywszy na zrewoltowanie tamtejszej młodzieży i stagnację ekonomiczną.
Dobrze przy tym skalkulował możliwą odpowiedź Iranu. Nie może on przecież podjąć nagle swojego programu nuklearnego, bo nie ma na to ani środków finansowych ani materiału rozszczepialnego. Nie może również antagonizować tych stron porozumienia, które wciąż je podtrzymują – Europy, Rosji i Chin. Iran stąpa również po cienkim lodzie (a raczej grząskim piasku), ponieważ ponownie zostały otwarte opcje militarne przeciwko temu państwu ze strony Ameryki oraz Izraela. Sformułowanie „wojna konwencjonalna” wróciło do dyskursu publicznego, przy czym szanse dla Iranu nie są zachęcające, zważywszy na siłę koalicji chętnych do podważenia jego pozycji w regionie. Dotychczasowa stonowana odpowiedź Irańczyków zdaje się potwierdzać ich marną pozycję naprzeciw działań USA.
czytaj także
Powyższe zdania brzmią jak pochwała kolejnego sukcesu międzynarodowego Donalda Trumpa… Jeśli weźmie się pod uwagę, że Trump w swoich egotycznych marzeniach aspiruje do pokojowego Nobla za zakończenie konfliktu na Półwyspie Koreańskim (właśnie udało mu się uwolnić trzech amerykańskich więźniów Kim Dzong Una!) oraz, że pokonał ISIS (cokolwiek byśmy myśleli o źródłach i autorach klęski dżihadystów), to łatwo można uznać, że spełniła się Trumpowa zapowiedź z czasów kampanii wyborczej…
…Trump mianowicie wygrywa tak często, że możemy już czuć się zmęczeni jego zwycięstwami.
Powyższa apologia działania prezydenta USA jest tylko w części ironiczna. Faktycznie bowiem Donald Trump zaczyna prowadzić politykę międzynarodową, cokolwiek byśmy powiedzieli o jej wyrafinowaniu. Wyśmiewana kiedyś wizja polityki prowadzonej w oparciu o niepoparte analizą i doświadczeniem mityczne „instynkty” nowojorskiego celebryty, nagle staje się polityką aktywną i polityką stwarzania faktów międzynarodowych. Trump przestał zapowiadać swoje działania, a zaczął je realizować. Nie poddaje się emocjom, nawet jeśli jego Twitter nimi kipi, czego najlepszym przykładem jest kontynuacja obecności w Afganistanie wbrew powierzchownemu przeczuciu, że trzeba wreszcie stamtąd wyjść. Czeka go niedługo trudny szczyt NATO w Brukseli, gdzie wbijał chyba będzie klin między Niemców, Brytyjczyków i Francuzów. Odbędzie niepopularną wizytę w Wielkiej Brytanii, której może się obawiać ze względów prestiżowych i z której jednak nie zrezygnował. Planowane spotkanie z Kim Dzon Unem być może nie przyniesie przełomu… ale może go przynieść, jeśli koreański dyktator zechce na przykład pokazać Chinom, że niekoniecznie są jedynym patronem jego ponurego reżimu. Niemożliwe?
Największą ofiarą zerwania porozumienia nie są jednak ani Amerykanie, ani Irańczycy. Jest nim Unia Europejska i jej przywódcy. Europa może tylko bezmyślnie przyglądać się działaniom Trumpa, na którego nie zdołał wywrzeć wpływu ani zjawiskowo promienny pan Macron, ani zasadnicza i uporządkowana pani Merkel. Trump wymazał jeden z najważniejszych azymutów amerykańskiej polityki zagranicznej ostatnich dekad, jakim była skłonność do działania w koalicji atlantyckiej.
Największą ofiarą zerwania porozumienia nie są jednak ani Amerykanie, ani Irańczycy. Jest nim Unia Europejska i jej przywódcy.
Testem woli Unii Europejskiej będzie nie tyle polityczne trwanie przy porozumieniu z Iranem, co zachowanie europejskich firm, nieśmiało inwestujących w Iranie po zniesieniu sankcji przez Obamę. Jeśli ulękną się one sankcji Trumpa, znaczyć to będzie, że centrala polityczna europejskiego biznesu jest w Waszyngtonie, a nie w Brukseli. Wulgarni realiści polityczni będą się cieszyć, ale zwolennicy silniejszej Unii już powinni się martwić. Najgorsze co może się w stolicach europejskich zaląc, to myślenie, że Unia Europejska nagle stanie się politycznym gigantem i będzie gwarantowała ład światowy czy choćby regionalny wbrew USA. Nie mamy na to ani jednej dywizji europejskiego wojska.
W tle tej rozgrywki antyeuropejskiej, czy raczej antyunijnej, majaczy również cień „polskiego konia trojańskiego”. Otóż już raz stanęliśmy przeciwko jedności europejskiej, kiedy w 2003 roku daliśmy się uwieść wizjom Polski jako przedstawiciela „nowej i silnej Europy” w sojuszu z USA i weszliśmy w koalicję przeciwko Saddamowi w Iraku. Teraz też możemy dać się uwieść i przyłączyć się do głosów chwalących Trumpa i krytykujących Iran, a może nawet popierających nieczynnie jakąś akcję militarną przeciwko temu państwu.
czytaj także
Zważywszy na fatalne relacje rządu PiS ze znaczącymi liderami Unii Europejskiej oraz miłosne ćwierkanie pisowskich elit władzy do Trumpa (patrz tweety prezydenta Dudy), łatwo możemy ponownie „stracić okazję, by siedzieć cicho”. Te słowa Chiraca brzmiały haniebnie w 2003 roku, dzisiaj jednak byłyby rozsądnym zaleceniem. Wypada przypominać, że wzrost amerykańskiego zaangażowania i obecności militarnej na Bliskim Wschodzie niemalże automatycznie przełoży się na zmniejszenie tego zaangażowania w naszej części Europy i oddanie pola Rosji. Wyjście amerykańskich wojsk z Polski lub ich przerzucenie na Bliski Wschód byłoby naszą strategiczną klęską i dopełniło obrazu osamotnienia.
Polska powinna raczej grać wspólnie z Unią Europejską (!) na wypracowanie jakiejś nowej formy porozumienia z Iranem i przekonywać amerykańskiego prezydenta, że możliwa jest korekta kursu i zniuansowana polityka karania Iranu za destabilizację regionu i nagradzania za odpowiedzialne zachowanie. Brać udział w zbiorowym głaskaniu jego wielkiego ego, ale nie popierać jego awantur. Naciskać na tworzenie strategii, ale nie negować faktów.