Zamachowcy potwierdzili, że prawdziwa władza przesuwa się do mediów.
„Corriera della Sera”: Przeżył pan największe tragedie XX wieku. Na czym polega specyfika zagrożenia islamskim ekstremizmem, z który mierzyć musimy się dzisiaj?
Zygmunt Bauman: Zabójstwa polityczne są tak stare jak sama ludzkość, a szanse na to, że znikną, zanim zniknie ludzkość, wydają się raczej mgliste. Przemoc jest nieodłącznym towarzyszem antagonizmów i konfliktów między ludźmi – a te z kolei są częścią ludzkiej kondycji. Polityczne morderstwa w różnych epokach wycelowane bywały jednak w różne typy ofiar.
Mniej więcej sto lat temu wymierzone były głównie przeciwko politykom – postaciom takim jak Jean Jaurès, Aristide Briand, Abraham Lincoln, arcyksiążę Ferdynand i mnóstwo innych. Choć różniący się ideologicznie i usytuowani w różnych punktach politycznego spektrum, wszyscy zasadniczo należeli do kategorii obecnych bądź potencjalnych ludzi władzy. Często wierzono, że wraz z ich śmiercią świat (albo ich kraj) odejdzie od tego, co traktowano jako przyczynę zła, i zwróci się ku czemuś lepszemu – bardziej przyjaznym i wygodnym warunkom życia. 11 września 2001 roku polityczny zamach nie był wymierzony w konkretne, identyfikowalne i nazwane „osobowości” polityczne ze świecznika albo przeciw ludziom uważanym za osobiście odpowiedzialnych za zło, które zamachowcy chcieliby ukarać, lecz przeciwko instytucjom symbolizującym władzę gospodarczą (jak World Trade Center) i wojskową (jak Pentagon). Co charakterystyczne, w tej połączonej operacji politycznej wciąż brakowało centrum duchowego.
Mord w redakcji „Charlie Hebdo” ma dwa aspekty, które odróżniają go od dwóch poprzednich przypadków: po pierwsze, 7 stycznia 2015 roku zamachowcy skupili się na bardzo widocznej, efektownej odmianie mediów masowych. Chcąc nie chcąc, rozmyślnie bądź przypadkiem, mordercy potwierdzili – wprost bądź pośrednio – szeroko rozpowszechnione i szybko zyskujące publiczne uznanie poczucie, że efektywna władza przesuwa się od rządzących polityków w stronę ośrodków postrzeganych jako odpowiedzialne za kształtowanie poglądów i opinii publicznej.
To właśnie na ludzi zaangażowanych w tego typu działalność zamach miał wskazać jako zasługujących na ukaranie sprawców goryczy, nienawiści i żądzy zemsty po stronie zamachowców.
A po drugie, obok przeniesienia celu do innej sfery instytucjonalnej, tzn. opinii publicznej, atak zbrojny przeciw „Charlie Hebdo” był również aktem osobistej wendety (nawiązującej do modelu ustanowionego przez ajatollaha Chomeiniego jego fatwą nałożoną na Salmana Rushdiego).
O ile bestialstwo 11 września wpisywało się w ówczesną tendencję do „depersonalizacji” politycznej przemocy (skutek „demokratyzacji” przemocy przez media masowe, które poświęcały jej uwagę w zależności od ilości – najczęściej anonimowych i przypadkowych – ofiar i skali przelanej krwi), o tyle barbarzyństwo z 7 stycznia stanowi ukoronowanie długiego procesu deregulacji – a tak naprawdę „deinstytucjonalizacji”, indywidualizacji i prywatyzacji kondycji ludzkiej, jak również takiej percepcji spraw publicznych, która odchodzi od zarządzania ustanowionymi ciałami zbiorowymi w sferę indywidualnej „polityki życia”. A także od odpowiedzialności społecznej do indywidualnej.
W naszym zdominowanym przez media społeczeństwie informacyjnym ludzie zatrudnieni do tworzenia i rozpowszechniania informacji przesunęli się, względnie zostali przesunięci, na środek sceny, na której dramat ludzkiego współżycia jest wystawiany i oglądany.
Na temat zamachu powiedziano już wiele: że to wyraz świętej wojny między chrześcijanami a muzułmanami, że to atak na wolność słowa, symboliczne wyzwanie rzucone Paryżowi jako kolebce zachodnich wartości. Jak pan to widzi?
Każdy ze wskazywanych powodów, jakie miały odegrać rolę w rozpaleniu antagonizmu chrześcijan i muzułmanów, zawiera jakieś ziarno prawdy, ale żaden nie stanowi o jej całości. Na to głęboko złożone zjawisko składa się wiele czynników. Jeden z nich, być może najbardziej decydujący, to trwająca diasporyzacja świata, która w efekcie przekształca obcego nam dalekiego, względnie składającego krótką wizytę czy przejeżdżającego obcego w sąsiada zza rogu – z którym dzielimy ulicę, miejsca publiczne, miejsce pracy i szkołę. Przestrzenna bliskość obcego zawsze sprzyja pewnemu niepokojowi. Nie wiemy, czego się po obcym spodziewać, jakie są jego czy jej intencje, jak zareaguje na nasze zachowanie. Co więcej, nie można – chyba że poruszamy się bezpiecznie w świecie „wyłącznie online” – przejść do porządku dziennego nad jak najbardziej realnymi różnicami, często irytującymi bądź wręcz odpychającymi, a z bliska objawiającymi swą nieprzystawalność do naszych zwyczajowych, a tym samym familiarnych, przyjaznych i bezpiecznych sposobów bycia.
Jak zareagować na taką sytuację? Sęk w tym, że jak dotąd nie udało nam się sformułować, nie mówiąc o upowszechnieniu, satysfakcjonującej odpowiedzi. Strategią szeroko uznawaną za progresywną jest polityka zwana „multikulturalizmem”. W swej książce pt. Trouble with Principle (Harvard University Press 1999) Stanley Fish rozróżnił dwie odmiany tej strategii: multikulturalizm „mocny” oraz „butikowy”. Ten „butikowy”, jak definiuje go Fish, to powierzchowna fascynacja Innym: etnicznym jedzeniem, weekendowymi festiwalami, wyrafinowanym flirtem z Innością. Butikowy multikulturalizm znaczy dokładnie tyle, co globalistyczna, konsumpcyjna gadanina statusów na Facebooku. Dostarczyciele tego powierzchownego brandu doceniają kultury odmienne od własnej – cieszą się nimi, sympatyzują i „uznają ich prawomocność”. Zawsze jednak powstrzymują się przed ich radykalną akceptacją. „Butikowy multikulturalista”, jak wskazuje Fish, „nie bierze i nie może brać na poważnie zasadniczych wartości kultury, którą toleruje”. Tym samym, jak sądzę, dodaje obrazę do krzywdy i upokorzenie do rany. Obrazę lekceważenia bądź stanowczego odrzucenia tego, co „obcy” z naprzeciwka uważa za świętość. I upokorzenie przez jowialne i dobroduszne zanegowanie tego w stylu: „przecież to nie na serio, nie mówicie tego poważnie”. Jak pisał Fish: „Problem z określeniem tolerancji jako twej pierwszej zasady (…) polega na tym, że nie można jej dotrzymać, gdyż prędzej czy później kultura, której istotowe wartości tolerujemy, okaże się właśnie w tej istocie nietolerancyjna. Jej poszczególne cechy, które wyznaczają jej odrębność i autonomię, oprą się nawoływaniom o umiarkowanie bądź kooptację do jakiejś większej całości. Zderzona z żądaniem zrzeczenia się własnego światopoglądu, względnie takiego jego poszerzenia, aby dopuszczał praktyki jego naturalnych wrogów – innych religii, ras, płci czy klas – osaczona kultura odpowie wszelkimi środkami, od dyskryminujących regulacji prawnych aż po przemoc”.
W naturze obrazy i poniżenia jest szukanie ujścia, przez które mogą one zostać rozbrojone – oraz celu. A skoro dzieje się i tak – jak ma to miejsce wszędzie w coraz bardziej zdiasporyzowanej Europie – że granice między poniżającymi i poniżanymi nakładają się na granice między społecznie uprzywilejowanymi i społecznie upośledzonymi, byłoby naiwnością nie spodziewać się, że zarówno te ujścia, jak i cele będą gorączkowo poszukiwane i jednoznacznie określane. Żyjemy obecnie na polu minowym, o którym wiemy (a przynajmniej powinniśmy wiedzieć), że jest zasłane materiałami wybuchowymi. Eksplozje zatem nastąpią, choć nie ma sposobu przewidzieć, kiedy i gdzie.
Radykalna ideologia islamistyczna czy „strukturalne” nierówności ekonomiczne: który komponent determinuje zjawiska radykalizacji i terroryzmu w Europie i na świecie?
Ale dlaczego redukować problem „radykalizacji i terroryzmu w Europie” do zjawiska „radykalnej ideologii islamistycznej”? W Sousmission, drugiej wielkiej dystopii Michela Houllebecqa, zarysowującej alternatywną (wobec triumfu zindywidualizowanego konsumenta) ścieżkę do katastrofy, francuskie wybory w 2022 roku wygrywa Mohammed Ben Abbes, z którym łeb w łeb ściga się Marine Le Pen. Ten tandem z pewnością nie jest przypadkowy. Czy to proroctwo? Może tak być, jeśli okażemy się niezdolni bądź niechętni do zmiany kursu.
Nadzieje na wolność samorealizacji i na okiełznanie wzrostu nierówności społecznych, jakie pokładano w demokracji, spektakularnie zawiodły. Demokratyczna polityka, a jeszcze bardziej zaufanie do demokracji jako najlepszego rozwiązania najbardziej palących problemów społecznych są w kryzysie. Jak twierdzi Pierre Rosanvallon: „Rządzą już nie ci, których wyborcy obdarzają zaufaniem, a jedynie ci, którzy mechanicznie skorzystali na nieufności do ich konkurentów lub poprzedników”.
W całej Europie jesteśmy świadkami wzmagającej się fali nastrojów antydemokratycznych – i masowej „secesji plebejuszy” (w ich obecnym wcieleniu jako prekariuszy) do obozów usytuowanych na przeciwnych ekstremach politycznego spektrum, które wszakże jednogłośnie obiecują zastąpienie skompromitowanej obecnie wzniosłości ideałów ciężką ręką autokracji.
Spektakularne akty przemocy można traktować jako wypady zwiadowcze w tym kierunku. Słowo Proroka, rzecznika Allaha, to tylko jeden ze sztandarów wydobytych po to, by zgromadzić skrzywdzonych i poniżonych, porzuconych i pozostawionych samym sobie, wyrzutków i wykluczonych, przerażonych, wściekłych i szukających zemsty desperatów.
Podkreśla pan, że etyka zawsze potrzebuje jakiegoś „ja”, a nie „my”. To przeciwieństwo fundamentalizmu. Czy to „ja”, afirmujące jednostkową tożsamości, jest drogą etyki do pokonania fundamentalizmu?
W swej pierwszej adhortacji apostolskiej papież Franciszek przywraca utracony z pola widzenia moralny wymiar naszego soumission – poddania się – rozpasanemu, nieokiełznanemu, spuszczonemu ze społecznego łańcucha kapitalizmowi, omamionego żądzą zysku i ślepego na ludzką nędzę. Nigdzie nie znajdzie pan głębszej i pełniejszej odpowiedzi na to pytanie:
„Ludzkość przeżywa w tym momencie historyczny przełom, który możemy dostrzec w postępie dokonującym się na różnych polach. Trzeba pochwalić sukcesy przyczyniające się do poprawy warunków życia, na przykład w zakresie zdrowia, edukacji i komunikacji. Nie możemy jednak zapominać, że większość mężczyzn i kobiet w naszych czasach żyje codziennie w niedostatku, rodzącym fatalne konsekwencje. Powiększają się niektóre patologie. Lęk i rozpacz opanowują serce wielu osób, nawet w tak zwanych krajach bogatych. Często gaśnie radość życia, wzrasta brak szacunku i przemoc, nierówność społeczna staje się coraz bardziej oczywista. Trzeba walczyć, aby żyć, i to często żyć bez dostatecznego poszanowania swej godności (…). Podobnie jak przykazanie «nie zabijaj» stawia jasną granicę, by chronić wartość życia ludzkiego, tak dzisiaj musimy powiedzieć «nie» dla ekonomii wykluczenia i nierówności społecznej». Ta ekonomia zabija. Nie może tak być, że nie staje się wiadomością dnia fakt, iż z wyziębienia umiera starzec zmuszony, by żyć na ulicy, natomiast staje się nią spadek na giełdzie o dwa punkty. To jest wykluczenie. Nie można dłużej tolerować faktu, że wyrzuca się żywność, podczas gdy są ludzie cierpiący głód. To jest nierówność społeczna. Dzisiaj wszystko poddane jest prawom rywalizacji i prawu silniejszego, gdzie możny pożera słabszego. W następstwie tej sytuacji wielkie masy ludności są wykluczone i marginalizowane: bez pracy, bez perspektyw, bez dróg wyjścia. Samego człowieka uważa się za dobro konsumpcyjne, które można użyć, a potem wyrzucić. Daliśmy początek kulturze «odrzucenia», którą wręcz się promuje. Nie chodzi już tylko o zjawisko wyzysku i ucisku, ale o coś nowego: przez wykluczenie zraniona jest w samej swej istocie przynależność do społeczeństwa, w którym człowiek żyje, ponieważ nie jesteśmy w nim nawet na samym dole, na peryferiach czy pozbawieni władzy, ale poza nim. Wykluczeni nie są «wyzyskiwani», ale są odrzuceni, są «niepotrzebnymi resztkami»”.
Nic dodać, nic ująć.
Angielska wersja rozmowy ukazała się na stronie Social Europe Journal.
Tłum. Michał Sutowski
Dziennik Opinii o zamachu we Francji:
Bernard Osser: Wolność słowa we Francji jest nie do zabicia
Juan Cole: Ekstremizm żywi się ekstremizmem
Patrycja Sasnal: Nie nakręcajmy błędnego koła nastrojów antymuzułmańskich
Jakub Majmurek: Obraz wolny, wolność ubezpieczający
Czytaj także:
Paul Scheffer: Muzułmanom nie potrzeba tolerancji