Stany Zjednoczone wycofały się z Rady Praw Człowieka ONZ – kompletnie i w trybie natychmiastowym.
Interesujący jest tu przede wszystkim tzw. timing, który w pełni obrazuje dziecinną impulsywność amerykańskiego prezydenta. Administracja Trumpa od samego początku odgrażała się, że albo rada się zreformuje albo USA zrezygnuje z uczestnictwa, lecz trudno nie odnotować, że decyzję o wycofaniu ogłoszono na krótko po tym, gdy Wysoki Komisarz Narodów Zjednoczonych Zeid Ra’ad Al Hussein potępił rozdzielanie rodzin próbujących nielegalnie przedostać się do USA przez południową granicę. Praktyka ta wywołała kilkudniowe medialne piekło w Stanach Zjednoczonych, tak intensywne, że mało kto zauważył, co właśnie zakomunikowała amerykańska ambasador w ONZ, Nikki Haley – USA opuszcza Radę, która stanowi polityczne szambo i prowadzi wieczną nagonkę na Izrael.
czytaj także
Być czy nie być w Radzie Praw Człowieka to pytanie, które Ameryka zadaje sobie od czasu jej powołania w 2006 roku (gdy zastąpiła ona działającą według zimnowojennych reguł Komisję Praw Człowieka ONZ). Bush (syn) odniósł się do nowej rady bardzo sceptycznie i odmówił udziału, słusznie skądinąd zauważając, że nie da się mówić o prawach człowieka przy jednym stole z Chinami i Kubą. Niewątpliwie jest coś na rzeczy, ale w takim razie Stany Zjednoczone też nie powinny w niej zasiadać – może prezentują się lepiej niż Sudan Południowy, ale też mają swoje za uszami. Warto podkreślić – bo to kluczowe dla decyzji i argumentacji Trumpa, że od początku swojego istnienia rada poświęcała nieproporcjonalnie dużo czasu kwestii palestyńskich terenów okupowanych przez Izrael, być może w naiwnej wierze, że z Izraelem (niby rozwinięta Zachodnia demokracja, cokolwiek to znaczy) da się coś wynegocjować. Faktycznie, ilość rezolucji wymierzonych w Izrael jest imponująca i w kontekście zbrodni popełnianych przez inne kraje, jak można argumentować, nieuzasadniona.
Stany weszły do Rady Praw Człowieka za czasów administracji Obamy, który stwierdził, że rada jest, jaka jest, a nie jest idealna, ale lepiej ją modyfikować od wewnątrz. Rada składa się z 47 członków, rekrutowanych co trzy lata z grupy wszystkich państw należących do ONZ. Ze względu na to, że przy wyborach każdy kraj próbuje rozgrywać swoje regionalne interesy, jakaś ćwierć członków (Brookings, 2015) to szemrane typu w stylu Burundi lub jednego z najlepszych przyjaciół królika – Arabii Saudyjskiej.
czytaj także
Tutaj może akapit o prawie międzynarodowym w ogóle. Ze względu na fakt, że państwa rozpoznają je dobrowolnie, wybiórczo przystępując do tych czy innych traktatów i umów, jest to prawo miękkie. Tak naprawdę w wielu wypadkach nie stanowi niczego więcej niż dyskusji na forum, gdzie głównym źródłem nacisku jest… wstyd i ciągłe oglądanie się na innych. Taka to trochę moralność pani Dulskiej. Pani Dulska nie będzie wystawiać resztek obiadowych na klatkę schodową, bo pani Kowalska tego nie robi od dwóch lat, a jak pani Nowicka się dowie, to dopiero będzie miała używanie, będą trąbić o Dulskiej przez twa tygodnie na lokalnym ryneczku. Tak właśnie działa Rada Praw Człowieka ONZ. Progres przez wstyd. Brzmi chujowo? Niestety, na dzień dzisiejszy (ze względu na poszanowanie suwerenności państw) nie mamy nic innego.
czytaj także
Symboliczny rydz, który tutaj dostajemy, to przede wszystkim nieustawanie w dyskusji i weryfikacja faktów przez niezależnych ekspertów, którzy zajmują się również wynajdywaniem, proponowaniem i pomocą we wdrażaniem rozwiązań. Rada werbuje coraz więcej niezależnych ekspertów i pomaga utworzyć komisje śledcze, które zajmują się badaniem naruszeń praw człowieka na całym świecie. Relatywnie nowym mechanizmem rady jest tzw. universal periodic review, które raportuje o stanie praw człowieka w każdym z krajów członkowskich. Nierzadko, pragnąc znaleźć uznanie w gronie innych państw, administracje poszczególnych administracji tudzież dyktatur deklarują to i owo, rzucając smakowity ochłap w stronę rady – i w ten sposób w ślimaczym tempie windujemy się, podciągając się nawzajem w żmudnym pochodzie ku lepszej, bardziej humanitarnej przyszłości.
Jak wiadomo, elektorat Trumpa ma organizacje międzynarodowe w głębokiej pogardzie. Nieufność wobec ONZ, postanowień paryskich czy innych podejrzanych „Illuminati” jest podstawą trumpowskiego programu America First. I generalnie spoko, ja też nie chcę, żeby Ameryka odgrywała rolę policjanta świata (tu się zgadzam i z Barackiem, i z Donaldem), ale co zrobić z wielką luką po policjancie? Wycofywanie się Trumpa z międzynarodowych układów zyskuje mu poklask na amerykańskiej prowincji, ale wywraca do góry nogami całą geopolitykę. Rosja czuje się bardziej komfortowo niż kiedykolwiek i mości się w regionie, nie wątpię, że Bibi Netanyahu jest w siódmym niebie, ale Bliski Wschód znowu wrze, a Państwo Islamskie może i straciło większość terytorium, ale wciąż werbuje nowych członków w Jemenie, Egipcie i Libii.
Trump wycofał się z Rady Praw Człowieka po 18 miesiącach pogróżek, na krótko po tym, jak Izrael zabił 125 Palestyńczyków w czasie zamieszek na granicy z Gazą (wywołanych nota bene idiotycznym przeniesieniem ambasady USA do Jerozolimy), co sprowokowało radę do zainicjowania śledztwa w tej sprawie (inicjatywa nie poparta tylko przez USA i Australię).
Organizacje pozarządowe – Amnesty International, Human Rigts Watch i Freedom House potępiły ruch Trumpa. Wycofanie się USA z rady zachęca do nieprzestrzegania praw człowieka na świecie i… w Ameryce. Trump może teraz spokojnie kontynuować wojnę z mediami, przymykać dzieci na granicy i torturować jeńców w tajnym więzieniu w Jemenie.