Ktoś najwyraźniej chce nas zachęcić: „Przecież wyniki badań są takie obiecujące! Pacjencie, weź zdrowie w swoje ręce i zacznij zażywać kapsułki z tym obiecującym składnikiem! Lekarz nie powie ci wszystkiego – odwiedź najbliższy gabinet kwantowej naturopatii!”
Z zawodu jestem aptekarzem i często stykam się z pytaniami o medyczne „wynalazki”: cudowne suplementy diety, najnowsze egzotyczne zioła, niezwykłe urządzenia robiące „pip” i drukujące „holistyczne” diagnozy. W swojej karierze spotkałem sporo „alternatywnych” preparatów i terapii – to codzienne doświadczenie w praktyce farmaceuty.
Kiedyś w aptece odwiedził mnie pacjent z „diagnozą”. Zrobiono mu badanie metodą biorezonansu – niepotwierdzoną naukowo od lat 70. ubiegłego wieku. Pacjent przyniósł wydruk z maszyny, wraz z listą suplementów, jakie uzdrowiciel zalecił jemu i rodzinie. Gdyby wierzyć wydrukowi, pacjent miał grzybicę, robaki, początki marskości wątroby i niewydolność tarczycy. Wykupić z tego agonalnego stanu miały go suplementy za jedyne 2 tysiące złotych miesięcznie na osobę. Naturalne, że przyszedł do apteki spytać, czy nie dałoby się taniej – w końcu „Polak potrafi”.
Zjawisko jest wyraźnie widoczne w statystykach. Weźmy choćby sprzedaż suplementów diety, której wartość od lat rośnie w szybkim tempie, a w samym roku 2016 wyniosła w Polsce 3,5 miliarda zł. To olbrzymi rynek. W parze z zalewem produktów idzie zalew informacji – bloki reklamowe w radiu i telewizji wypełnione niemal wyłącznie tabletkami na wszystko; reklamy w gazetach i całe tytuły poświęcone tematyce zdrowia, wypełnione w połowie reklamą farmaceutyczną. Jednym z takich czasopism jest „O czym lekarze ci nie powiedzą” – okręt flagowy reklamy suplementów diety i dziwnie brzmiących „alternatywnych” pomysłów.
czytaj także
Bywam konfrontowany w aptece z treścią takich reklam i czasopism – i to zaufanie mnie, jako farmaceutę, cieszy. Lubię pomagać pytającym; sprawdzać, czy najmodniejsze w sezonie panaceum jest rzeczywiście „wielkim wow”, czy też dowody na jego skuteczność są nikłe i warto jednak powstrzymać rękę już sięgającą po portfel.
Postanowiłem więc przyjrzeć się bliżej zawartości „O czym lekarze ci nie powiedzą”. Jedna z maksym aptekarzy to w końcu: ku chwale farmacji.
„Oto, co odkryto w badaniach na szczurach” (obok reklama suplementu diety w kapsułkach z tym, czym szczury karmiono).
Podszedłem do lektury z nastawieniem, że znajdę tam otwartą promocję pseudonauki. Ale tu czekało zaskoczenie, bo ta funkcja periodyku jest dość nieźle zamaskowana. Pismo jest wypełnione artykułami prezentującymi różne schorzenia, proponuje też wiele rozwiązań. Na pierwszy rzut oka wygląda na solidną popularnonaukową gazetę. Każdy artykuł jest opatrzony bibliografią – często to kilkanaście pozycji z recenzowanych pism naukowych, opisy schorzeń z podręczników medycyny. Właściwie wszystko się zgadza – trudno zarzucić pismu prostą nierzetelność. Tu jednak czeka pierwsza pułapka: „O czym lekarze ci nie powiedzą” nie jest recenzowanym żurnalem naukowym, a zatem może prezentować arbitralnie dobrany zestaw publikacji na poparcie tez artykułu. Korzysta z tego wybiegu systematycznie: trudno doszukać się w bibliografiach publikacji podważających przedstawiane w artykułach tezy.
Jakość dowodów też nie imponuje. Prezentowane są małe, wstępne badania na niewielkich grupach pacjentów i na zwierzętach oraz próby in vitro – badania prowadzone w laboratorium, poza żywym organizmem. Etap badań? Zazwyczaj wstępny. Autorzy takich publikacji słusznie zastrzegają: „wyniki są obiecujące, ale potrzeba dalszych i szerzej zakrojonych badań, by je potwierdzić lub obalić”.
Tu dochodzimy do najpoważniejszego zarzutu wobec pism w rodzaju „O czym lekarze ci nie powiedzą”: obok artykułów niemal zawsze znajdziemy reklamy suplementów diety i gabinetów oferujących biorezonans, akupunkturę, „oczyszczanie z toksyn” i wiele innych praktyk, które mają bardzo luźny związek z medycyną opartą na dowodach naukowych.
czytaj także
Zupełnie, jak gdyby wydawca chciał nas zachęcić, byśmy zawiesili wątpliwości na kołku i pomyśleli: „Przecież wyniki badań w artykule są takie obiecujące! Pacjencie, weź zdrowie w swoje ręce i zacznij zażywać kapsułki z tym obiecującym składnikiem! Lekarz nie powie ci wszystkiego – odwiedź najbliższy gabinet kwantowej naturopatii!”
Suplementy to nie leki
Wprowadzanie obiecującej substancji do lecznictwa to wieloetapowy proces. Należy na coraz większych grupach pacjentów wykazać, że proponowany lek działa, a korzyść z jego stosowania przewyższa ryzyko. By w pełni zdać sobie sprawę z tego, dlaczego od wstępnych badań klinicznych daleko jeszcze do triumfu, musimy pokrótce prześledzić, jak działa „maszyna do robienia odkryć” w medycynie.
Z początku badania medyczne nie wymagają silnych korelacji statystycznych. Pomijając szczegóły, poprzeczkę ustawia się dość nisko, co skutkuje dużą liczbą „fałszywych tropów”. Jest to mechanizm ustawiony tak z rozmysłem, by nie „zgubić” żadnych obiecujących kierunków badań. W końcu zdrowie jest najważniejsze. Po wstępnym etapie badań zostajemy z wynikami, które mogą w dokładniejszych badaniach przełożyć się na odkrycie, ale często okazują się tylko szumem statystycznym.
Zanim lek lub terapia dojdzie do etapu wdrożenia, przechodzi jeszcze kilka coraz bardziej rygorystycznych prób klinicznych. Po drodze mamy więc badania laboratoryjne, badania na zwierzętach, a w końcu na ludziach: najpierw na zdrowych ochotnikach, później na stopniowo zwiększanych grupach chorych. Substancje i terapie, które pomyślnie przejdą ten długi i złożony proces, trafiają wreszcie do praktyki medycyny. Jeśli zaś na którymkolwiek etapie leki lub metody leczenia okażą się nieskuteczne lub szkodliwe, nie kontynuuje się nad nimi badań.
Rejestracja suplementu jest natomiast dość prosta. W dużym skrócie, powinien to być jadalny preparat, nietrujący dla ludzi. Niestety, do suplementów diety często trafiają substancje równie nieszkodliwe co nieskuteczne.
Pisma w rodzaju „O czym lekarze ci nie powiedzą” są częścią coraz popularniejszego w przemyśle farmaceutycznym modelu biznesowego – produkcji lekopodobnych produktów bez większej wartości dla zdrowia pacjenta i bez kosztownego procesu badawczo-wdrożeniowego po drodze. Powstaje towar o wysokiej wartości dodanej. Teraz trzeba tylko przekonać klienta, by wykonał „skok wiary” i kupił produkt. A jak lepiej do tego zachęcić, niż wydając profesjonalnie wyglądające pismo, które już w tytule obiecuje tajemną, skrywaną przez lekarzy wiedzę?
Jak żyć?
Nie jesteśmy zdani w ocenie na siebie. W odpowiedzi na zalew suplementów z różnymi składnikami Unia Europejska wydaje przez swoją agencję ds. bezpieczeństwa żywności EFSA opinie na temat twierdzeń producentów suplementów diety. Zepsuję Wam zabawę, większość opinii brzmi mniej-więcej tak: „Po analizie doniesień naukowych stwierdzamy, że twierdzenie X o składniku Y, które odnosi się do pozytywnych efektów dla zdrowia, jest nieuprawnione”.
Inspekcja Sanitarna także prowadzi akcje społeczne uświadamiające: swego czasu Główny Inspektor Sanitarny śpiewał: „Suplementy to nie leki, to uzupełnienie diety”.
Co to oznacza? Dokładnie to: suplementy nie są lekami. Nie mają działania leczniczego. Ich przyjmowanie rzadko na cokolwiek pomaga, a w nadmiarze bywa nawet ryzykowne.
Jednak na łamach czasopisma różnica między lekami a suplementami się zaciera. W każdym artykule czytamy o wspaniałych właściwościach leczniczych składników suplementów. Dlaczego zatem, skoro ten czy inny składnik ma tak dobroczynne działanie, preparaty te nie są lekami? Być może (o zgrozo!) nie są aż tak cudowne, jak się je nam przedstawia?
Mamy więc w piśmie dokładnie to, co zawsze znajdujemy wokół „alternatywnej” medycyny i suplementów: wstępne badania naukowe o niskiej jakości, podlane sosem strachu przed chorobą i podane w towarzystwie „leków” i „metod” za grube pieniądze. Można poczuć się jak na obwoźnym show z wełnianymi kołdrami na kredyt. Mam nadzieję, że to nie tylko moje skojarzenie.
czytaj także
W trakcie studiów i po nich uczy się nas doradzać w zgodzie z najwyższymi standardami medycyny opartej na dowodach (Evidence Based Medicine). Pacjenci i pacjentki mają prawo do rzetelnej informacji o metodach leczenia. W powodzi lekopodobnych i medycynopodobnych produktów jest to bardzo wymagające zadanie, szczególnie biorąc pod uwagę tempo pracy, jakie wymusza współczesna apteka. Jednemu pacjentowi możemy poświęcić nie więcej niż 5-10 minut. W tak krótkim czasie zmieścić trzeba wiele – poinformować, jak należy stosować preparat, sprawdzić, czy nie ma przeciwwskazań i czy osoby przy okienku nie należy odesłać do lekarza (apteka jest często miejscem pierwszego kontaktu z profesjonalistą medycznym). To wszystko oczywiście w zwięzły, zrozumiały i delikatny sposób, z szacunkiem dla pacjenta.
Życzę sobie i lekarzom, byśmy jednak mieli siłę i czas o tym wszystkim pacjentkom i pacjentom mówić.
**
Jerzy Przystajko – aptekarz z Opola, pracownik aptek w małych miasteczkach. Członek Stowarzyszenia na rzecz Polityki Zdrowotnej Opartej na Nauce i Rady Krajowej Partii Razem.