Postęp można mierzyć nie liczbą niskoemisyjnych samolotów i elektrycznych samochodów, ale jakością usług publicznych, dostępnością ochrony zdrowia, poczuciem bezpieczeństwa, solidarnością społeczną, szacunkiem dla samych siebie i innych, poziomem edukacji, stanem praworządności i pewnością jutra. Dawid Juraszek polemizuje z Kamilem Fejferem.
Felieton Jasia Kapeli pod prowokującym tytułem Już czas na obowiązkowy weganizm, mniejsze mieszkania i zakaz latania podziałał na wielu nie tyle jak płachta na byka, ile jak człowiek w maseczce na ludzi, którzy o pandemii nie chcą już pamiętać. Stąd kontratak, a zarazem ucieczka ku innym rozwiązaniom, czego przykładem jest polemiczny artykuł Kamila Fejfera Przeciw lewicy ascetycznej.
Tym innym niż asceza rozwiązaniem miałby być postęp. Fejfer podkreśla, że w niego wierzy i że objawia się on „polepszaniem, a nie pogarszaniem warunków życia ludzi”. Konkretnie ta poprawa jakości życia ma polegać, wedle ludzi rozsądnych, na „większej powierzchni mieszkaniowej, bardziej dostępnych wakacjach, wyposażeniu mieszkań w sprzęty AGD, wygodzie podróżowania, upowszechnianiu możliwości dokonywania wyborów stylów życia”.
Już czas na obowiązkowy weganizm, mniejsze mieszkania i zakaz latania
czytaj także
I faktycznie, są to dość powszechnie akceptowane wyznaczniki postępu, tylko czy większość z nich nie zanadto aby trąci materializmem? Przecież postęp można nie mniej (a może i bardziej) rozsądnie mierzyć jakością usług publicznych, dostępnością ochrony zdrowia, poczuciem bezpieczeństwa, solidarnością społeczną, szacunkiem dla samych siebie i innych, poziomem edukacji, stanem praworządności czy pewnością jutra.
Fejfer zarzuca Kapeli neoliberalizm ze względu na „odwoływanie się do prywatnych decyzji konsumentów jako do skutecznego sposobu walki ze zmianami klimatu”. A przecież Kapela pisze, że „niezbędne są dalekosiężne zmiany systemowe i całkowite odejście od spalania paliw kopalnych”, dodając przy tym, że ponieważ „tylko niewielu z nas jest właścicielami kopalni, pól roponośnych czy elektrowni węglowych”, pojedynczy człowiek w tych akurat kwestiach nie może wiele zdziałać. Kapela postuluje więc zmiany zarówno w indywidualnych zachowaniach, jak i transformację miksu energetycznego, wychwytywanie CO2 i tak dalej. Wspomina też o potrzebnych ustawach i nawet mandatach za niewłaściwe zachowania. Gdzie tu więc indywidualistyczny neoliberalizm?
czytaj także
Podczas gdy Kapela łączy podejście systemowe z indywidualnym, Fejfer zdecydowanie odrzuca to drugie. Niestety, takie umniejszanie roli prywatnych decyzji jest problematyczne nie tylko etycznie, ale i praktycznie, przywodzi bowiem na myśl negowanie roli jednostki w demokracji. Jak można wymagać od obywatelki czy obywatela, by czynili jakiekolwiek wysiłki (choćby wrzucenie kartki do urny czy udział w proteście), twierdząc równocześnie, że jeden głos nic nie waży? A jednak to właśnie takie pojedyncze głosy, decyzje, postawy potrafią wszystko zmienić.
W książce Klimat to my (książka wkrótce ukaże się nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej) Jonathan Safran Foer przywołuje badania Nicholasa A. Christakisa i Jamesa H. Fowlera pokazujące, jak szeroko nasze własne, indywidualne decyzje mogą rezonować w otoczeniu, jak skutecznie potrafią inspirować innych ludzi. Wbrew Fejferowi, twierdzącemu, że „świata nie ratuje się dobrymi chęciami”, naprawdę ma znaczenie, „co będzie robić wycinek europejskiej klasy średniej” (czy jakakolwiek inna grupa o dużym śladzie ekologicznym). Liczy się także świadomość naszej osobistej roli jako podmiotów debaty i działania. Społeczeństwo obywatelskie, gdzie jednostka ma poczucie sprawczości, gdzie każda i każdy z nas czuje, że nasze indywidualne wybory i przekonania robią różnicę, współtworzy rzeczywistość – tę polityczną i gospodarczą, ale także tę klimatyczną. Dopiero wtedy mamy szansę „przemyśleć i wdrożyć sieć połączonych ze sobą tysięcy akceptowalnych społecznie rozwiązań”, do czego przecież słusznie nawołuje sam Fejfer.
O Polsce Fejfer pisze, że „przez ostatnie 20 lat nasz PKB na głowę (a ten jest skorelowany z jakością życia) wzrósł o około 100 procent. Wydarzyło się to prawie bez wzrostu emisji dwutlenku węgla”, o całym świecie zaś, że od kilku lat „globalne emisje ustabilizowały się na poziomie około 36 mld ton”. Abstrahując od szczegółów tych wyliczeń, zwróćmy uwagę, że takie stawianie sprawy może (ma?) sprawiać wrażenie, że sytuacja jest bardziej stabilna i pozytywna, niż jest w istocie. Emisje stoją w miejscu, a ludziom żyje się coraz dostatniej? No proszę! Ale przecież fakt, że emisje nie rosną, nie oznacza, że ich nie ma: po prostu w stałym tempie zatruwają atmosferę dwutlenkiem węgla, którego stężenie wciąż rośnie. Ceną, jaką płacimy za wzrost materialnego dobrobytu przy „ustabilizowanych” emisjach (a nawet przy emisjach zmniejszających się nie dość szybko), jest nadciągająca katastrofa klimatyczna, która zdobycze całego tego wzrostu brutalnie zaneguje.
Czym będzie „dobre życie”?
Skoro indywidualne decyzje nie robią ponoć większej różnicy, to czego potrzebujemy w zamian, by do tego nie doszło, tzn. by katastrofa nie odebrała nam szansy cieszenia się owocami wzrostu? Według Fejfera „potrzebujemy niskoemisyjnych samolotów. Albo zmian w miksie energetycznym. Albo wychwytu dwutlenku węgla. Albo superszybkich kolei. Albo wszystkiego naraz”. Innymi słowy, zorientowanych na pewne określone potrzeby rozwiązań technologicznych, które pozwolą nam utrzymać dotychczasowy styl życia, a także zmniejszą ilość gazów cieplarnianych w atmosferze. Popularna to wizja, skrząca się nowoczesnością i efektywnością, lecz niestety skutecznie odwracająca uwagę od faktu, że już dziś nie brakuje na świecie ludzi, którzy z powodu zmian klimatycznych i degradacji środowiska nie mają co jeść ani gdzie się schronić. Ofiarom gazów cieplarnianych i kopalni odkrywkowych, zapewniających uprzywilejowanym wszelakie wygody, opowieści o samolotach niskoemisyjnych i wychwycie CO2 serc nie pokrzepią ani losu nie poprawią.
Bińczyk: Ludzkość jest dziś jednocześnie supersprawcza i bezradna!
czytaj także
Fejfer przypomina, że „w kolejce po dobre życie stoi 3–4 mld ludzi”, przez owo „dobre życie” rozumiejąc najprawdopodobniej zacytowane wyżej materialne akcesoria postępu. Niestety taki model „dobrego życia” (czy też może raczej życia „fajnego”) jest rezultatem agresywnej ekspansji cywilizacyjnej monokultury, która wypiera alternatywne wartości, sposoby życia i tradycje współistnienia z innymi istotami zamieszkującymi Ziemię. Choćbyśmy nie wiem jak niskoemisyjne samoloty produkowali i jak atrakcyjne elektryczne samochody, to wypalając i karczując kulturową różnorodność ludzkich stylów życia pod jednorodny zasiew cywilizacji materialnej, dewastujemy dziedzictwo ludzkości i zmniejszamy możliwości przetrwania wszystkich.
Tu dochodzimy do kwestii fundamentalizmu węglowego. Nie można otóż wyzwań klimatycznych i środowiskowych sprowadzać do samej emisji CO2, na czym wydaje się koncentrować Fejfer. Musimy też przecież zachować w dobrej kondycji ekosystemy, które pozostają z klimatem w złożonej i żywotnej zależności. Skupianie się na rozwiązaniach technologicznych zmniejszających emisje ignoruje fakt, że aby pozyskać na te rozwiązania surowce, trzeba będzie splądrować i zanieczyścić kolejne lądy i morza, co tylko przyspieszy postępującą zapaść bioróżnorodności. Dzieje się to już teraz w ramach choćby eksploatacji złóż litu, kobaltu czy metali ziem rzadkich na wszelkiego typu zaawansowane technologie. Każdy nowy gadżet to kolejna toksyczna dziura w ziemi.
Ważne jest zatem nie tylko samo obniżenie emisji, ale także to, jaką drogą się ono dokona. Co wybrać: ograniczanie emisji za pomocą zmiany formy produkcji energii, tempa pozyskiwania surowców i rodzaju wytwarzanych odpadów po to, by zachować konkretny styl życia? Czy też zmianę tego stylu życia zmniejszającą już na otwarciu ilość potrzebnej energii, wymaganych surowców i generowanych odpadów? To kwestia, której nie można zbyć machnięciem ręki. Problem zaradzenia katastrofie klimatycznej i zapaści ekologicznej to nie wyłącznie problem techniczny – to problem polityczny, społeczny, filozoficzny. To problem wartości definiujących „dobre życie” i odróżniających je od życia „fajnego”. To problem roli i miejsca naszego gatunku na jedynej znanej nam żywej planecie.
Wygód nie stracić
Widać to świetnie na przykładzie wychwytu CO2 z atmosfery. Fejfer postuluje sadzenie drzew jako sposób najprostszy (choć, jak sam przyznaje, niewystarczający). Zdaje się w ten sposób równoważyć technologiczny aspekt swojej wizji podejściem ekosystemowym. Niestety, sadzenie drzew jako sposób na redukcję poziomu CO2 w atmosferze to tylko przykład traktowania przyrody jako zasobu, który trzeba pozyskać dla ludzkiej korzyści, i procesu naturalnego, który trzeba nagiąć do ludzkiej woli. Czyli eksploatacjonizm. Co prawda, zalesianie na pierwszy rzut oka wydaje się postulatem niekontrowersyjnym, ale poza nielicznymi wyjątkami programy masowego sadzenia drzew czynią jak dotąd więcej złego niż dobrego. Dlaczego? Bo ignorują aspekt ekosystemowy, skupiając się na wąsko rozumianej technicznej wydajności roślin jako pochłaniaczy CO2. Tymczasem lasu, który jest żywym organizmem o milionach współistniejących elementów, nie da się posadzić: sadzić można tylko plantacje.
czytaj także
A te często są bezużytecznymi ekologicznie monokulturami, rosnącymi w nieodpowiednich miejscach, niszczącymi lokalne ekosystemy, piętrzącymi ryzyko pożarów, zubażającymi zasoby wodne i podwyższającymi temperatury poprzez wzmożone pochłanianie promieniowania słonecznego – przy jednoczesnym daleko niewystarczającym potencjale sekwestracji CO2. W ten sposób się kończy traktowanie Ziemi jako zasobu, którym można inżynieryjnie zarządzać.
Zamiast stawiać sobie za cel uratowanie klimatu, a potem szukać sposobu jego realizacji, wizja zaprezentowana przez Fejfera ma inny cel: zachowanie naszego (czyli tzw. zachodniego) stylu życia tak, aby konfrontacja z klimatyczną rzeczywistością za bardzo nam nie dokuczyła. Innymi słowy, wygód nie stracić, a świat ocalić – w tej kolejności. O tej bardzo ludzkiej niechęci do poświęcenia komfortu pisze we wspomnianej już książce Klimat to my Foer – i nawołuje, byśmy nie czekając na rozwiązania systemowe, każda i każdy z nas, już tu i teraz, od razu, włączyli się w działania klimatyczne. Jak? Na przykład zmniejszając ilość spożywanego przez nas mięsa. Ziarnko do ziarnka, czyn do czynu, głos do głosu.
Tekst Fejfera jest pewną formą negacjonizmu. Oczywiście nie tego, który on sam odrzuca, a więc zaprzeczania, że w ogóle wpakowaliśmy się w klimatyczne tarapaty. Dalej jednak odsuwamy od siebie jakąkolwiek współodpowiedzialność za stan rzeczy (Fejfer zamiast o współodpowiedzialności błędnie mówi o „poczuciu winy”). Jednostka jest niczym, system jest wszystkim – w ten sposób można usprawiedliwić dalsze osobiste czerpanie z wygód zmierzającego ku przepaści świata, ba, można te wygody stawiać na piedestale, a priorytetem czynić utrzymanie do nich dostępu.
Nowe rozwiązania, nowe surowce, nowe źródła energii muszą się znaleźć, byle tylko jak najwięcej zostało po staremu – by wybrani nadal mogli żyć „fajnym życiem”. W skrajnej formie może to doprowadzić do monopolizowania pozostałości zasobów tak, by zachować styl życia „europejskiej klasy średniej” dla kurczącej się garstki ludzi, gdy tymczasem za pancernymi szybami i zasiekami granicznymi rozgrywać się będzie ekologiczny i humanitarny kataklizm.
Zadajmy sobie następujące pytanie: gdzie bylibyśmy dziś wszyscy po kryzysie pandemicznym, gdyby globalnym priorytetem w reakcji na koronawirusa było utrzymanie stylu życia, a nie zduszenie zarazy w zarodku? Kilka krajów przekonało się o tym na własnej skórze (czyli skórze własnych obywateli), zwlekając z kwarantanną, izolacją, zamykaniem miast i granic, bo to środki zbyt drastyczne, zbyt drakońskie, zbyt wielkich wymagające wyrzeczeń. A jak to się ma do walki z kryzysem klimatycznym? Za czym to argument? Za rozwiązaniami systemowymi, ale także za osobistą odpowiedzialnością: jedna chora osoba bez maseczki może zarazić wiele innych, za to każda kolejna osoba maseczkę nosząca normalizuje tę praktykę i ułatwia ją innym. Przede wszystkim jednak jest to argument za wyrzeczeniami: tymi na poziomie jednostki i tymi na poziomie społeczeństwa.
Popkiewicz: Pandemia – katastrofa zdrowotna, społeczna i gospodarcza z apokalipsą zombie w tle
czytaj także
Tragedia rozpoczynającej się właśnie trzeciej dekady XXI wieku polega na tym, że wielu z nas nadal wmawia sobie i innym, że klimatyczne wyrzeczenia nie będą konieczne, ba, że są z samej swej istoty złe, że za wszelką cenę trzeba ich uniknąć. Tragedią jest też, że nadal dyskutujemy o wyższości rozwiązań systemowych nad działaniami indywidualnymi i odwrotnie, gdy tymczasem powinno już dawno stać się dla wszystkich jasne, że liczy się wszystko. Nie mamy luksusu odrzucania tych czy innych działań jako rzekomo nieznaczących, bo w epoce punktów przełomowych, reakcji łańcuchowych i efektu domina każda kropla może okazać się tą, która przepełni czarę.
By sobie to uzmysłowić, najpierw trzeba pogodzić się z nieuniknionym. Marcin Popkiewicz, komentując dla Arkadiusza Wierzby koncepcję głębokiej adaptacji do nieuchronnej zapaści społecznej w wyniku katastrofy klimatycznej, zwraca uwagę, że „bez wątpienia idziemy na zderzenie czołowe z granicami wzrostu i czeka nas mniej lub bardziej bolesne załamanie obecnego systemu”. W obliczu takiego scenariusza tym bardziej trzeba walczyć o każdy milimetr poziomu morza, procent stężenia dwutlenku węgla, ułamek stopnia Celsjusza. Liczy się każdy przekonany człowiek, każdy zachowany skrawek starego lasu, każdy śmieć mniej w brzuchu wieloryba. Żadne działanie nie jest zbyt drobne, by się go podjąć.
czytaj także
Fejfer zdaje się nie wierzyć, że styl życia inny niż (turbo) materialistyczny na współczesną modłę jest możliwy czy nawet pożądany. Ucieka się do lekceważącej dychotomii, mówiąc o „ideologii Szymona Słupnika”. Ale ani krytykowany przez niego Kapela nie każe nam przedzierzgać się w umartwiających się pustelników, ani alternatywą dla takiej karykaturalnej wizji nie jest komfortowe podróżowanie z wielkiego mieszkania na zamorskie wakacje niskoemisyjnym samolotem.
By na trzeciej planecie od Słońca zachować warunki do życia dla nas i innych gatunków, nie trzeba odrzucać idei postępu: trzeba tylko odrzeć ją ze śmieciowych dekoracji, które tak wielu z nas wciąż uwodzą. Jeśli nie uda nam się uratować przed katastrofą klimatyczną (co jest najbardziej prawdopodobnym scenariuszem), to nie dlatego, że ludzie nawołujący do wyrzeczeń zniechęcą większość z nas do koniecznych działań, lecz dlatego, że będziemy się starali przede wszystkim ocalić pewien konkretny styl życia, z którym jest nam wygodnie – zamiast ocalić klimat i ekosystem, dzięki którym możemy w ogóle żyć. W antropocenie nie mamy dobrych wyjść, ale to postulowane przez Fejfera jest jedną z inkarnacji wyjścia najgorszego: kurczowego trzymania się tego, co jest.
***
Dawid Juraszek jest doktorantem Uniwersytetu w Maastricht (ekokrytyka poznawcza) i autorem książki Antropocen dla początkujących. Klimat, środowisko, pandemie w epoce człowieka.