O skuteczności ziół i innych roślin w medycynie dyskusja toczy się od dawna.
Szamani, bioenergoterapeuci, naciągacze – tak najczęściej określa się osoby poszukujące alternatywnych sposobów na pomoc chorym i cierpiącym. Innowacyjność ta, nawiązująca do czasów, kiedy nie było jeszcze rozwiniętego superprzemysłu farmakologicznego, poruszyła ostatnio w swoim reportażu w „Gazecie Wyborczej” Bożena Aksamit.
Poznajemy historię chłopaka, który kiedyś nieopatrznie skoczył do wody i od tego czasu jest sparaliżowany. Następnie przeszedł gehennę, ponieważ niezaleczone odleżyny zostały zakażone bakterią gronkowca. Trzeba było wycinać mu części kończyn i mięśni, żeby uchronić jego ciało przed gniciem. Niepełnosprawnym chłopakiem opiekowała się siostra, teraz przebywa on w domu pomocy społecznej. Coraz mniej cierpi, odzyskuje sprawność fizyczną (wcześniej nie mógł na siedząco wytrzymać dłużej niż 2 godziny), a rany się goją. Wszystko dzięki jego koledze. Kiedyś zapalił z nim skręta z marihuany i poczuł się lepiej – ból ustał. Teraz otrzymuje od niego ciastka z dodatkiem konopi indyjskich. Bo w otoczeniu innych pacjentów i opiekunów ciężko byłoby mu przyjmować terapeutycznie marihuanę w zwyczajowej formie. Skutek jest taki, że …
Mimo pozytywnego oddziaływania na proces leczenia, zarówno chłopak i jego kolega-piekarz łamią polskie prawo. Łamią następująco: chłopak – artykuł 62. ustawy o przeciwdziałaniu narkomanii, według którego karane więzieniem jest posiadanie jakiejkolwiek ilości substancji psychoaktywnych, kolega – artykuł 58., ponieważ dostarcza te substancje.
W Czechach, Niemczech, Holandii, Kanadzie, czy USA superprzemysł farmakologiczny wrócił do poszukiwania leków, które produkowane byłyby z niedocenionych bądź zabronionych dotąd roślin, zawierających zakazane substancje. Dopuszczone do stosowania w leczeniu są syntetyczne leki wziewne powstałe na bazie THC (związku zawartego w konopiach indyjskich). Taki lek bardzo ułatwiłby życie chłopakowi, którego historia została opisana w artykule „GW”. Istnieje nawet na to szansa, ponieważ polskie ustawodawstwo dopuszcza sprowadzenie takiego leku za zgodą Ministerstwa Zdrowia, gdy ma on ratować zdrowie pacjenta, jest dopuszczony do stosowania w kraju, z którego ma być sprowadzony, a wniosek o taką kurację złoży lekarz prowadzący i potwierdzi go konsultant w tej dziedzinie. Tu właśnie rodzi się problem, bo zarówno chłopakowi, jak i wielu innym pacjentom pozostaje korzystanie z usług zaprzyjaźnionego dilera i konsekwentne łamanie prawa i narażanie się na trafienie do więzienia. Lekarze nie chcą sprzeciwiać się polskiej obyczajowości i prawu.
Pacjenci zazwyczaj też nie zabiegają o stosowanie terapii opartej ona substancjach uznawanych powszechnie za narkotyki, które mogłyby być stosowane choćby w chorobach nowotworowych, AIDS, anoreksji. Ulegają temu samemu stereotypowi, co lekarze, że takie środki są „złe”, bo zakazane. Utwierdzają ich w przekonaniu takie artykuły z popularnej prasy jak Narkotyki: nie lekceważ zagrożenia, który ukazał się w tygodniku „Naj”. Z zawartych w nim porad dla rodziców, jak uchronić dziecko przed narkomanią, wynika tylko jedno – rozmawiaj z dzieckiem dużo (racja!) o narkotykach i opowiadaj mu, jak bardzo są złe. Oczywiście należy też sprawdzić, czy dziecko nie uległo przypadkiem modzie, bądź nie należy do ruchu Legalize it! (Zalegalizujcie!), wtedy nosi jakieś nadruki z liściem maryśki i na 100 procent już ją paliło.
[źródło: „Naj” z 1 marca i „Gazeta Wyborcza” z 2 marca 2010]