Podejrzewam, że gdyby były dalej pola makowe, kompot dalej by istniał. W zasadzie w Gdańsku kompot był popularny do początku lat 90., kiedy bajzel został opanowany przez grupy kryminogenne - o historii kompotu i uzależnianiu.
Przemek Hirniak: Kiedy dowiedzieliście się, że istnieje coś takiego jak kompot? Gdański wynalazek, który dobrze odurza.
Marek: Wynalazek krakowsko-gdański. Jeden chłopak był z Gdańska, drugi z Krakowa – student chemii, bardzo inteligentny, uprościł metodę. Wystarczyło do tego parę odczynników ogólnie dostępnych. I oczywiście wywar ze słomy makowej. Latem zbieraliśmy mleko makowe, to się zasuszało, potem zakwaszaliśmy, odparowywaliśmy bardzo dokładnie, zalewaliśmy wodą, filtrowaliśmy i w tym momencie był gotowy produkt do wstrzyknięcia.
Władek: Ja zacząłem w ‘81 roku ćpać, parę lat po wymyśleniu kompotu. Była też druga metoda bez acetylacji, takiej reakcji chemicznej. Narkotyku było mało, ale za to był kop niesamowity, bo tam poza morfiną była kodeina i inne związki.
A wy poznaliście wynalazców kompotu?
M: Ja ich nie poznałem, nie wiem kto to był. Wcześniej już była narkomania, bo chodziło się na tzw. tratwy, z szalup ratunkowych kradło się morfinę. I to już w latach ’70.
Skąd braliście składniki do kompotu?
W: W zwykłych sklepach amoniak można było kupić, a jak nie, to można było pójść do każdej mleczarni, fabryki bombek, miejsc, gdzie produkowano pastę do zębów.
M: W Gdańsku robiło się kompot na zwykłym rozpuszczalniku, później też na wtalowo-karboidowym. Ja dodawałem soli zamiast kwasu. Towarek był taki leciuteńko cytrynowy, a nie brązowy jak po kwasie. Używasz bezwodnika, żeby zacetylować morfinę, która przemienia się w heroinę. W Warszawie cały czas robi się na acetonie. Można było pić też tzw. zupę, która była cudowna w działaniu. Ale jak było się w ciągu na zupie, to tego się już nie czuło.
W: Jest jeszcze ruski sposób. Suchym, wymłóconym makówkom obcinało się tylko końcówkę, wkładało się do młynka do kawy, mieliło na proszek. Pięć płaskich łyżeczek wystarczyło połknąć, zapić herbatą, po prostu zupa robiła się w żołądku sama. Działanie było niesamowite.
Jesteście po jakichś studiach chemicznych?
W: Jesteśmy tylko praktykami. To wszystko wiem z doświadczenia, trochę z tego, co widziałem
Od kogo mieliście słomę?
M: Od rolników.
W: Naprzeciwko dworca PKS-u u mnie pod Gdańskiem były chyba dwa hektary maku. Wystarczyło, że wyszedłem z pracy na 10 minut. Latem pięć worków sobie nazrywałem i starczyło na zimę.
Kompot szybko się rozpowszechnił?
M: Niesamowicie szybko. Na początku trzeba było zapłacić za patent. Ktoś tam żądał od ciebie na przykład części towaru, a później jeden od drugiego się uczył. Z Gdańska do Warszawy dotarło w 3 lata.
W: Pamiętam, przywiozłem swoją słomę do takich jednych chłopaków, oni mieli robić towar. Wziąłem notatnik i zapisałem wszystko, co oni robili. Wzięli za to pięć centów towaru. Moc zależała od jego stężenia. Jeżeli chciałeś większą ilość, to dolewałeś wody, ale wtedy był słabszy.
To musiało być ostro zanieczyszczone.
M: Dużo bardziej zanieczyszczona jest teraz brązowa heroina, którą się pali. Jak ktoś weźmie raz iniekcyjnie, to już nigdy nie będzie heroiny palił. Po zrobieniu zastrzyku jest tak kolosalna różnica w mocy działania, że przestaje się palić i zaczyna brać dożylnie.
W jakich środowiskach kompot był najbardziej rozpowszechniony?
M: W latach 80. to były środowiska hipisów, intelektualistów takich, wiesz, artystów. Fajne towarzycho, bohema. Byli też tacy ludzie, którzy sympatyzowali z tym towarzystwem. Nie byli specjalnie uzdolnieni artystycznie. Natomiast dogadywali się z tym środowiskiem. Miałem 15 lat, a rozumiałem się świetnie z nimi, byłem przez nich akceptowany. Dużo czytałem, także miałem o czym z nimi rozmawiać. Najgorsza była końcówka lat 80., kiedy coraz więcej środowisk kryminogennych zaczęło przesiąkać do otoczenia. Wtedy zrobił się totalny syf.
W: Ja obracałem się w takim środowisku, które nie za bardzo pasowało do mnie – malarzy, rzeźbiarzy, trochę buddystów. Przede wszystkim nie chciałem pójść do wojska. Wcześniej w areszcie poznałem gościa, który próbował jakichś narkotyków. Przyjechałem do niego z biletem i on do mnie mówi, że zrobimy tak, że nie pójdziesz do tego wojska. I tak zrobił! Po prostu dał mi zagrzać kompot. Kila razy wodę, potem dopiero dobry towar. Potem jeszcze kilka razy wziąłem i wylądowałem w szpitalu psychiatrycznym na Srebrzysku. Miałem wypis ze szpitala, chociaż nie byłem jeszcze narkomanem. Chodziło o to, żeby mieć dowód, że byłem na detoksie i jestem narkomanem i nie mogę pójść do wojska. W pewnym momencie wszyscy się wypisali ze szpitala, wyobraź sobie, i poszli grzać. Pielęgniarka zapytała, czemu ja nie idę. Odpowiedziałem, że chcę się leczyć. Stwierdziła, że to niemożliwe. Wszyscy wychodzą, to wszyscy. Potem poznałem pewnych ludzi… Po prostu poleciało jak woda. Narkotyk jest piękną rzeczą. Tylko niestety też potrafi zabijać.
Gdzie był bajzel w Gdańsku?
M: Na ulicy Długiej. W samym środku Starówki. Wcześniej pod Cristalem we Wrzeszczu, jeszcze wcześniej w Sopocie – taki namiot stał, przysłuchiwałem się jak grali muzykę bigbitową. Tam często Nalepa grał.
Jaki jest kop po kompocie?
W: Mój pierwszy raz z kompotem – babka miała igłę piątkę aluminiową, którą trzymała w spoconej dłoni. Trudno było o sprzęt. Kolega miał pompkę, czyli strzykawkę, taką używaną już wiele razy, w papierze toaletowym zawiniętą. Jak to zobaczyłem, to się przeraziłem. Wtedy HIV nie było, o takich chorobach się nie mówiło. Nabrali, pamiętam, 3 kreski, Dziewczyna podała mi w żyłę w dłoni. Trochę czasu minęło… I myślę, wodę mi dali. Od razu nie działa?
M: Jakbyś w grubszą żyłę walnął, to wiesz, od razu miałbyś ciarki.
W: Wstałem i w tym momencie uderzenie w plecy i w pierś. Kumpel mówi, siadaj. Było tak, jakby ktoś mi zasłonił wszystko firanką brązową, nie różową, tylko brązową. Czułem jakbym dym zaczął jakiś wdychać i prawie się dusił. On do mnie mówi, masz papierosa pociągnij, zobacz jaki smak. Pociągnąłem i takie fiołki…
M: To niezwykle euforycznie działało. W maku jest masę tych opiatów. Czasami aż puchły ręce, twarz.
Mieliście kłopoty ze zdrowiem związane z kompotem?
M: Spaliłem żyły po trzech latach, ale to była kwestia tego, że bezwodnik z tego zasuszonego mleka nigdy nie był dobrze odparowany. Do tego brałem difergan. Sam kompot mi już nie wystarczał, musiałem go wzmacniać.
W: Difergan to taki środek przeciw uczuleniom. Można dostać w tabletkach albo ampułkach. Zdarzały się czasem różnego rodzaju ropnie, jakieś takie zapalenia.
M: Ja raz umierałem. Miałem ostatnie namaszczenie nawet. Koleś pożyczył mi sprzęt, drugi poczęstował mnie swoim towarem. Wtedy już brałem domięśniowo. Wstrzyknąłem. A koleś mi mówi, że sprzęt przepłukał śliną. Po prostu za głowę się złapałem. Bym poszedł gdzieś, poprosił o wodę i przepłukał ten sprzęt. W ślinie są bakterie beztlenowe, które wywołały totalne zakażenie. W szpitalach nie chcieli przyjmować. E narkoman, odwodniony, już umiera, proszę go zabierać do domu, mówili. W końcu mój ojczym zmusił lekarza, żeby mnie przyjął w nocy. Matka w ciągu dwóch tygodni osiwiała. Po prostu widziała, że umieram. Temperaturę miałem cały czas powyżej 40 stopni. W końcu babcia księdza sprowadziła na ostatnie namaszczenie. Ordynatorka wezwała karetkę, bo okazało się, że respirator jest zepsuty, nie mogli mnie podłączyć. Zawieźli mnie do innego szpitala. I uratowali. Jak sam dla siebie robiłem, nigdy nie miałem ropni, dbałem o higienę, mój towar był czyściutki.
Czyli higiena i uważne przygotowanie kompotu były kluczowe.
W: Można było zrobić na odpierdziel. Jeżeli robiło się dla siebie, robiło się jak najlepiej, jak najczyściej, jak najfajniej. Robiło się na dobrym rozpuszczalniku.
M: Nacina się makówki, zbiera mleczko, jak to mleczko fermentuje powstaje opium. Potem to się gotuje, odparowuje, żeby pozbyć się zarazków i pirogenów, wywołujących na przykład gorączkę. Lekarze nie wierzyli, że to można przeżyć, a my braliśmy po dwie, cztery aspiryny i przechodziło. Niejednokrotnie, będąc już na głodzie, szedłem na pole, zbierałem mleko. Ono bardzo szybko gęstnieje. Robiłem taką kulkę, którą oblepiałem świeżą bułką czy czymkolwiek i połykałem. I po takiej kulce był taki haj…. Wtedy spokojnie mogłem sobie zbierać…
W: Przez cały czas pracowałem i wtedy musiałem jakoś funkcjonować. Nie chciałem kłuć się. Robiłem jak Marek, mleczko rozsmarowywałem na papierze toaletowym, zwijałem w kulkę, brałem to na język i popijałem jakąś herbatą. Jeżeli jesteś w ciągu to tak naprawdę dopiero po zażyciu tych opiatów jesteś w normalnym stanie. Możesz myśleć, normalnie funkcjonować. To tak, jak insulina dla cukrzyka. Szybciej po tobie by poznali, że jesteś narkomanem, jakbyś nie wziął, niż jakbyś wziął.
A teraz ktoś to jeszcze grzeje?
M: Nie, teraz się wchodzi na heroinę, która jest takim śmieciem, że… Są dalej pola makowe na południu, gdzie można dostać opiatowy mak. Jak jeździłem do Warszawy w ciągu ostatnich lat, znałem wiele osób, które cały czas produkowały kompot.
W: Podejrzewam, że gdyby były dalej pola makowe, kompot dalej by istniał. W zasadzie w Gdańsku kompot był popularny do początku lat 90., kiedy bajzel został opanowany przez grupy kryminogenne. Rozprawiały się z takimi jak my w taki sposób, że dostałem butelką w ryj i posypały mi się zęby, zabrali mi wszystko, co miałem, rękawiczki, kurtkę, wszystkie pieniądze i towar.
M: Oni sami zaczynali ćpać. A później przychodzili do nas i, błagając, ze łzami w oczach, prosili o działkę.
Czyli w latach 90. kompot miał się jeszcze dobrze?
W: Ja już po prostu nie przyjeżdżałem więcej do Gdańska. Tam, gdzie mieszkałem sobie siedziałem. Albo gotowałem zupę albo brałem szuwaks, czyli mielone suche makówki. Miałem spokój, nie musiałem nigdzie jeździć, nikogo prosić, żadnych odczynników, żadnego smrodu.
M: Ja miałem garstkę znajomych dosłownie, między którymi się wymienialiśmy tak zwanym klimatem, czyli miejscem, w którym można kupić słomę.
M: W Gdańsku był holokauscik kompociarzy, to co nam tutaj zgotowali. Przez to, że później nie chcieli terapii substytucyjnej wprowadzić, wielu naszych znajomych zmarło. My mogliśmy jeszcze walczyć o ten metadon.
W: Chcieliśmy założyć stowarzyszenie, które powołałoby terapię w Gdańsku. Trzeba było mieć 15 podpisów. Rok później z tych 15 osób nie żyły już 3. A ile jeszcze innych osób… Pod koniec lat 90. byliśmy już z tym tematem w trójmiejskich gazetach.
M: Ludzie mieli wyniszczone organizmy. Jak ktoś brał przez tyle lat polską heroinę, do tego jakieś dodatki przed strzałem, bardzo modne, czyli prochy – relanium, difergan. Po prostu układ oddechowy siadał. Problem polegał na tym, że nigdy nie można było określić zawartości heroiny w centymetrach sześciennych.
Co was ciągnęło do polskiej heroiny?
M: Mnie pociągnęło coś, co nazywam bólem, który sprawiało mi życie odkąd się narodziłem. To było coś, co uśmierzyło mi ten ból.
W: Te pierwsze moje doświadczenia, jak zacząłem grzać, to było tak, że … wziąłem raz, drugi, piaty, dziesiąty i to spowodowało, że w momencie, kiedy podawałem sobie narkotyk, otwierały się drzwi i wchodziłem do innego świata, w którym nie było głodu, zimna, nerwów…
M: To dawało power niesamowity…
W: Każdy odbiera to inaczej, ja akurat odbierałem to w ten sposób, ze to był taki świat, który mi pasował, a kiedy przestawało działać, musiałem wrócić z powrotem do normalnego świata. Z czasem rzeczywistość za tymi drzwiami była moją prawdziwą rzeczywistością, a reszta czymś zupełnie obcym. I robiłem wszystko, żeby za tymi drzwiami być non stop.
Teraz jesteście po stronie realnego, mniej miłego świata, jak sobie radzicie?
M: Substytut pozwala mi funkcjonować. Przyjmuję metadon jako lek. Dla mnie to jest coś porównywalnego do środka dopingującego. Swego czasu, jak miałem odwykać, to zrobiłem sobie serie zastrzyków z testosteronu i chodziłem na siłownię. Hormon był podobny w działaniu do metadonu, który daje mi więcej siły, wytrzymałości i lepsze samopoczucie. Do leczenia skłoniły mnie głównie konflikty z prawem, zmęczenie w pogoni za narkotykiem, rożne przykre historie, których nie zapomnę, które były moim dziełem. Byłem cztery razy w ośrodku stacjonarnym. Mówię o czterech razach, kiedy ukończyłem terapię. Wracałem jednak do brania.
W: Przeczytałem w „Dzienniku Bałtyckim” o metadonie, o środku, który jakiemuś facetowi pomógł. Może nie brać już narkotyków, czuje się normalnie… Zacząłem w internecie intensywnie szukać. Już miałem dość. Dzieci dorastały. Wcześniej byłem na terapiach, 20 lat wcześniej. Na terapii i na detoksie przeżyłem taką traumę, że powiedziałem, nigdy więcej nie pójdę na coś takiego. Pojechałem do Krakowa, gdzie przeszedłem z heroiny na buprenorfinę i po trzech dniach wróciłem do domu. Normalnie zacząłem funkcjonować. Ten substytut spowodował coś takiego, że czułem, jakbym wypił lekką zupę i to działanie po jakimś czasie opadało. Czułem się dobrze. Po prostu to pozwalało funkcjonować w miarę normalnie, pracować.
Brakuje wam teraz narkotyku?
M: Substytut nigdy nie zastąpi narkotyku. Tylko przy pomocy samozaparcia można żyć. Trzeba ganiać, żeby socjalnie jakoś wyrobić w tym kraju, żeby przeżyć po prostu kolejny dzień. Położyć się spać z w miarę pełnym żołądkiem i mieć jutro co zjeść na śniadanie.
W: Brakuje jak jasna cholera. Co tu dużo mówić? Świat jest paskudny i ohydny, wredny, brudny i pełen przemocy i syfu. Narkotyki zawsze będą we mnie. Mogą pozamykać wszystkich narkomanów dzisiaj, a za parę tygodni będzie następna fala.
Macie jakieś pasje?
M: Żeglarstwo. Jak tylko mogę, pływam. Ostatnio, niestety, dwa lata temu.
W: Zacząłem się zastanawiać nad tym ostatnio u terapeuty. Po tych 24 latach brania już nie pamiętam, jakie pasje miałem. Nie miałem innej pasji niż narkotyk. Lubię oglądać filmy, lubię wziąć wykrywacz metali i pójść poszukać jakichś dupereli, lubię archeologię. Tych pasji mam tak mało.
–
Czytaj też:
Uzależnieni starzeją się i umierają, Władek z Gdańska w rozmowie z Przemkiem Hirniakiem
Marcin Chałupka, Emilia Walczak, Niespodziewanie metadon na Pomorzu