Sprawdź, czy to zawód dla ciebie. Rozmowa z Tomem Wainwrightem, autorem książki „Narkonomia”.
– Najważniejsze to chyba zrozumieć, że baronom narkotykowym chodzi tylko o zysk. Nie różnią się w tym wiele od innych przedsiębiorców – Tom Wainwright snuje swoje rozważania o narkobiznesie, siedząc w londyńskiej redakcji magazynu „The Economist”. Jest redaktorem działu brytyjskiego i pracuje w zaskakująco małym biurze z widokiem na królewski St James’ Park. Na półkach ustawił kilka egzemplarzy swojej najnowszej książki Narkonomia, w której przyrównuje kartele narkotykowe do restauracji McDonald’s i sieci sklepów Walmart.
Na razie w biurze stoi wydanie amerykańskie, brytyjskie i niemieckie. Wkrótce dołączy do nich również polski egzemplarz. I chociaż trudno było mi uwierzyć, że ten sam gość, który odbiera telefony od autorów proponujących kolejny fascynujący tekst o sharing economy i AirBnb, kilka lat temu z nadajnikiem GPS ukrytym w skarpetce latał po spływającym krwią Ciudad Juarez w Meksyku, to poprosiłem go o kilka porad zawodowych dla początkujących narkobaronów.
***
Dawid Krawczyk: Twoja książka jest reklamowana jako poradnik biznesowy dla narkobaronów.
Tom Wainwright: To prawda, ale jest też próbą nakreślenia tego, jak z nimi walczyć.
Ale przyznasz, że zdanie „Pół wieku po wypowiedzeniu wojny narkotykom, to, niestety, wymarzony moment na prowadzenie kartelu narkotykowego” brzmi dość zachęcająco. Powiesz mi, jak zostać opływającym w bogactwa bossem narkotykowym?
Po pierwsze, to nie takie łatwe. Poprzeczka dla wchodzących do tego biznesu jest ustawiona stosunkowo wysoko. Najważniejsza kwestia to stosunek do przemocy. Musisz się na nią przygotować, bo jest nieodłącznym elementem handlu narkotykami. I ma to nawet swoje ekonomiczne wytłumaczenie.
Ze względu na to, że ten biznes jest nielegalny, jedynym sposobem na egzekwowanie umów jest właśnie przemoc. Umowa jest podstawą robienia jakichkolwiek interesów. Umawiasz się z kimś, że napiszesz dla niego artykuł za 500 złotych. I później jedna ze stron nie dotrzymuje umowy. Możesz domagać się jej wyegzekwowania na drodze sądowej. A jeśli chodzi o narkotyki, to nie ma żadnych sądów, bo mówimy przecież o nielegalnym biznesie. W takim przemyśle jak narkotyki pozostaje ci przemoc, albo przynajmniej groźba jej użycia.
Czyli jakbym chciał być takim miłym, pacyfistycznym narkobaronem sprzedającym fairtrade’ową kokainę, to raczej nie zrobiłbym imponującej kariery?
Przykro mi, ale raczej nie. Cała ta fairtrade’owa kokaina, o której można usłyszeć od czasu do czasu, to też jest jakiś żart. Bądźmy poważni, całość światowej produkcji kokainy pochodzi tak naprawdę z trzech krajów: Kolumbii, Boliwii i Peru. I w każdym z tych miejsc kontrolują je organizacje posługujące się niezwykle skrajnymi formami przemocy.
Nie chodzi o to, że ludzie zaangażowani w handel narkotykami są jakimiś potworami, chociaż niektórzy z nich na pewno tak. Rzecz w tym, że nie mają innego sposobu na egzekwowanie zawieranych przez siebie umów. Żeby było jasne, nie twierdzę, że to jest coś dobrego, albo właściwego. Nie. Po prostu staram się znaleźć ekonomiczne wyjaśnienie dla tego, że przestępczym biznesom zawsze towarzyszy przemoc.
Czego jeszcze potrzebuję oprócz gotowości do stosowania przemocy?
Przydałaby ci się nieźle rozbudowana sieć kontaktów, żeby móc wystartować w tym fachu.
Ale to chyba dotyczy do pewnego stopnia każdego zawodu, nie?
Dobra, powiedzmy, że zaczynasz handlować książkami w sieci, albo czymkolwiek, co możesz normalnie reklamować. Twoi klienci mogą porównać jakość i ceny z innymi dostępnymi na rynku produktami. I jeśli oferujesz lepszy produkt, za niższą ceną, albo zapewniasz wyższy poziom obsługi klienta, powinieneś odnieść sukces.
Handel narkotykami to zupełnie inny rynek, bo ukryty, niejawny. Jeśli zaczynasz dilowanie kokainą, nie masz zbyt dużej możliwości zareklamowania swojego produktu, a klienci mogą nawet nie wiedzieć o twoim istnieniu. Ważny dealer, którego znają wszyscy i który sam zna wszystkich, zawsze będzie miał niewyobrażalną przewagę nad nowym zawodnikiem.
Rozumiem, nie jest łatwo zacząć dilować dragami. Ale pytałem, jak zostać narkobaronem, poważnym graczem, a nie jakimś tam chłystkiem. Największe kartele nie zajmują się przecież tylko dilowaniem, prawda?
Różnie z tym bywa. W tej chwili w Stanach, gdzie dramatycznie rośnie ostatnio użycie heroiny, mamy do czynienia z całkiem interesującym przypadkiem. Jednym z powodów tego wzrostu jest epidemia uzależnień od leków opioidowych, między innymi od oksykodonu (OxyContin). Ale jest też inny powód. Meksykańskie kartele starają się dość agresywnie zwiększyć sprzedaż heroiny na amerykańskim rynku. Robią to czasem w taki sposób, że wysyłają swoich własnych ludzi z Meksyku do Stanów, żeby ci zaczęli tam handlować. To coś wcześniej raczej niespotykanego.
Zazwyczaj działa to tak, że meksykański kartel przerzuca towar przez granicę, a po drugiej stronie dystrybucją zajmują się już lokalni, amerykańscy dilerzy. Z heroiną jest inaczej. Rozmawiałem z funkcjonariuszami DEA (Drug Enforcement Administration) w Kolorado. I to oni opowiedzieli mi o tej nowej strategii kartelu Sinaloa. Wysyłanie ludzi z towarem zawsze niesie ryzyko dla kartelu. W końcu ludzie, którym nie do końca można ufać, wiozą ze sobą bardzo drogi produkt. Ale kiedy kartel posługuje się swoimi ludźmi z Meksyku, ma nad nimi większą kontrolę – wie, gdzie mieszkają, kim są ich rodziny. Łatwiej wywrzeć na nich presję. Takich wysłanników wymienia się, co dwa, trzy miesiące, żeby ograniczyć ryzyko rozpracowania przez DEA.
Tak to robi kartel Sinaloa. Kontrolują wszystko od uprawy maku, z którego robi się heroinę, po dystrybucję w Stanach.
Brzmi to dość dwudziestowiecznie. Myślałem, że dzisiaj każdy globalny biznes działa podobnie do Apple’a – każdą część składową ostatecznego produktu przygotowuje w innym miejscu na świecie.
Masz racje, że narkobiznes pod pewnymi względami jest mniej rozwinięty niż inne gałęzie przemysłu. Ale musisz pamiętać, że za każdym razem, kiedy transportujesz towar, wzrasta ryzyko. Szmuglowanie przez granicę to dodatkowe koszty, za coś musisz przekupić strażników. Więc to, że kartel z Sinaloa próbuje utrzymać cały proces handlu i produkcji wewnątrz jednej organizacji, ma sens. Zmniejsza się w ten sposób ryzyko bycia wykrytym i koszty transportu.
Wszystkie kartele działają podobnie?
Los Zetas z Meksyku robią interesy zupełnie inaczej. Mają swoją franczyzę.
Franczyzę? Tak jak McDonald’s?
Dokładnie tak, albo jak hotele Hilton. I wszystko wskazuje na to, że całkiem nieźle sobie radzą. W ostatnim czasie rozwinęli się podobno na imponującą skalę.
Zamiast wysyłać swoich ludzi, tak jak to robi Sinaloa w Stanach, Los Zetas wizytują miasto i rekrutują miejscowych przestępców.
Proponują im założenie franczyzy. Oferują markę, broń, czasem przeszkolenie.
Markę?
No tak. W końcu marka ma znaczenie w każdym biznesie, więc dlaczego miałaby go nie mieć w handlu narkotykami? Najbardziej przydatna jest chyba przy takich przestępstwach jak porwania dla okupu. W Meksyku to potężny biznes. Ludzie stosunkowo często odbierają telefony od rzekomych porywaczy żądających okupu. Moja znajoma dostała taką wiadomość na Facebooku. Większość ignoruje te wiadomości, bo one działają na zasadzie tych maili z informacją, że odziedziczyłeś właśnie fortunę po królu Nigerii. Spam, który powinien wylądować w koszu. Ale jest malutki procent, który się na to nabiera i płaci.
Ale co do tego ma marka?
Żeby taki biznes był opłacalny, musisz podnieść współczynnik osób odpowiadających na wiadomości. I jeżeli groźba wychodzi od znanej przestępczej marki o budzącej postrach reputacji, takiej jak na przykład Los Zetas, to zwiększa to prawdopodobieństwo potraktowania jej poważnie. Mechanizm działa w dwie strony, bo jak ludzie czytają tekst o tym, że Los Zetas poobcinali głowy komuś na drugim końcu świata, to automatycznie wzrasta znaczenie marki. Branding to naprawdę potężne narzędzie, dlatego lokalne gangi są gotowe płacić centrali działkę od swoich dochodów za możliwość powoływania się na markę Los Zetas.
Obcinanie głów, tortury, przemoc – to wszystko składa się na ten przerażający brand, który można później kapitalizować na różne sposoby. Ale wielu narkobaronów włożyło też wiele pieniędzy w to, żeby uchodzić za wielkich dobrodziei. Taki Pablo Escobar na przykład. Budował te wszystkie szkoły i place zabaw w Medellín, prawda?
To się nazywa społeczna odpowiedzialność biznesu. I ze strony bossów narkotykowych, takich jak Pablo Escobar, jest stosowana całkowicie cynicznie. Rzeczywiście wielu z nich wydało masę pieniędzy na pomoc kolumbijskiemu ludowi. W Meksyku są nawet kościoły z tablicami sławiącymi hojnych dobroczyńców, którzy okazują się jakimiś lokalnymi watażkami z Los Zetas.
Narkobaroni potrzebują wsparcia lokalnych społeczności, w których funkcjonują. A żeby je uzyskać, finansują różne społeczne projekty.
Bo inaczej ludzie wydaliby ich policji?
Na tym to polega. Obejrzyj sobie Narcos i zwróć uwagę, że Kolumbijczycy wiedzą mniej więcej, gdzie ukrywa się Pablo Escobar. Nie można wiecznie pozostawać w ukryciu. To samo tyczy się El Chapo z Meksyku.
Nawet Sean Penn wiedział, gdzie ukrywa się El Chapo.
I jak przeczytasz wywiad Penna z meksykańskim narkobaronem w „The Rolling Stone”, to staje się całkiem oczywiste, że miejscowi też wiedzieli, koło kogo mieszkają. Kiedy ludzie nie mają wrogiego nastawienia, ale gotowi są tolerować bossów narkotykowych, zdecydowanie ułatwia to tym drugim pracę. Nie jest to znowu takie trudne, bo zazwyczaj działają w państwach, w których rząd nie zapewnia ludziom minimalnych standardów życia. Narkobiznes wypełnia tę lukę, a mechanizmy społecznej odpowiedzialności biznesu świetnie się do tego nadają.
Spójrz na firmy z innych branż. Dlaczego tak zwane brudne przemysły, jak na przykład paliwowy, są najbardziej entuzjastyczne wobec „społecznej odpowiedzialności”? Bo dobrze wiedzą, że mają poważne problemy z reputacją. Myślą sobie: „Dobra, jak wydamy tyle i tyle pieniędzy na jakiś społeczny projekt w tym kraju, w którym wiercimy, to ludzie będą mniej narzekać na to, jak zanieczyszczamy środowisko”.
Zanieczyszczaniem środowiska w przypadku karteli jest przemoc, rozlewająca się na całe społeczności.
Z tego, co mówisz, rozpoczęcie kariery w tradycyjnym narkobiznesie jest cholernie trudne. Nie tylko musiałbym być socjopatycznym kryminalistą i obcinać ludziom głowy, ale musiałbym jeszcze być rzutkim biznesmenem. Nie ma łatwiejsze opcji? Na przykład handel w internecie?
Znasz taką stronę Etsy?
Można tam kupić ręcznie robioną biżuterię i ciuchy od innych ludzi, tak?
Narkotykami możesz w sieci handlować bardzo podobnie, tylko w tzw. Dark Webie. Internet znacznie ułatwił życie różnym start-upom. Nowym podmiotom dużo łatwiej dziś wejść na rynek handlu, nie dotyczy to tylko dragów. Wyobraź sobie, że szyjesz ubrania i robisz biżuterię. Normalnie, żeby otworzyć sklep, taki na ulicy z witryną, musiałbyś wydać kupę pieniędzy. Kupić towar, wynająć miejsce. Byłaby to naprawdę poważna inwestycja. Dzięki internetowi możesz zacząć praktycznie za darmo. To obniżenie poprzeczki dla nowych graczy jest wyjątkowo istotne w przypadku handlu narkotykami, bo mówimy ciągle o czarnym rynku.
Kiedy odpalisz sobie jedną ze stron handlujących narkotykami w Dark Webie, przekonasz się, że przypominają wiele innych sklepów internetowych. Sprzedawcy reklamują swoje produkty, konkurują cenami. A klienci wystawiają oceny za jakość produktu, czystość, poziom obsługi klienta. Możesz przebierać między różnymi firmami.
Największy kawałek tortu w tym internetowym handlu przypada osobie, która oferuje najlepszy produkt w stosunku do ceny. Tradycyjny rynek handlu narkotykami rządzi się innymi prawami. Najczęściej kontrolują go ludzie, którzy działają na nim po prostu najdłużej. Więc jeśli naprawdę rozważasz karierę w narkobiznesie, myślę, że powinieneś rozważyć internet – dla kogoś nowego to najlepsza opcja.
Skoro internetowy rynek narkotyków działa tak sprawnie, zarówno dla klientów, jak i sprzedawców, to kartele narkotykowe nie boją się, że stracą klientów?
Nieszczególnie. Na chwilę obecną internet wypełnił lukę pomiędzy tymi, co kupują na skalę hurtową, a indywidualnymi klientami. Ludzie, którzy handlują dragami w internecie, najprawdopodobniej kupują je na kilogramy gdzieś na przykład w porcie w Southampton. Nie produkują narkotyków, to wciąż pozostaje w gestii karteli.
Co jednak interesujące, nie widziałem w Meksyku, żeby kartele same prowadziły sprzedaż online. Ciekawe, czy kiedyś zaczną. Ale z kolei przesyłki międzynarodowe są mało bezpieczne. Zauważ, że w internecie sprzedawcy często piszą, że wysyłają produkt tylko w obrębie danego kraju, najwyżej w ramach Unii Europejskiej.
Może być też inny powód tej ich niechęci wobec internetu. Ludzie, którzy odnoszą sukces w nielegalnym handlu narkotykami, to ci, którzy są dobrze ustawieni w przemycie. Na tym głównie polega ich przewaga nad innymi. Nie chcą stracić tej przewagi, dlatego nie wchodzą w międzynarodową sprzedaż wysyłkową. Albo może chodzi po prostu o to, że meksykańska poczta jest taka beznadziejna. Kiedy tam mieszkałem, moi bliscy wysyłali mi kartki świąteczne w lipcu, bo tak długo szły.
Jakbyś zamówił teraz kokainę z Meksyku, dostałbyś ją za kilka miesięcy.
A ludzie nie chcą czekać na kokainę, tylko wciągać ją już następnego dnia, co swoją drogą za odpowiednią opłatą oferują sprzedawcy internetowi. Bardzo profesjonalnie.
W sieci można kupić zarówno nielegalne narkotyki, jak i te zdekryminalizowane (niektóre dopalacze). I wielu użytkowników wybiera te drugie, bo nie ryzykują wtedy konsekwencji przy zatrzymaniu przez policję. Meksykańscy narkobaronowie nie obawiają się utraty dochodu z powodu dopalaczy?
Nie sądzę. Mają na horyzoncie większy problem: legalizację marihuany. Konkurowanie na rynku z legalnymi producentami, którzy dostarczają towar dużo lepszej jakości, nie jest łatwe. Jakbyś chciał kupić marihuanę w legalnym punkcie sprzedaży w Denver, mógłbyś znaleźć towar o mocy 18-20% THC. Marihuana na czarnym rynku pochodząca z Meksyku to są liczby w granicach 6-7%. Mówimy de facto o innym produkcie.
Legalni przedsiębiorcy zajmują się również wytwarzaniem produktów spożywczych z marihuaną – czekoladek, ciasteczek, napojów. A kartele tego nie robią.
To dlaczego nie zaczną?
Bo to jest trudny proces. Na przykład produkcja napojów to technicznie dość skomplikowane przedsięwzięcie. Jeżeli coś przemycasz, to chcesz przewieźć produkt w możliwie najbardziej skondensowanej formie. Za czasów prohibicji alkoholowej w Stanach nie kupiłbyś w barze jakieś niskoalkoholowego wina, tylko mocną whisky albo gin. Mocny towar łatwiej przemycić, więc bardziej się opłaca.
Z tych samych powodów meksykańskie kartele nie zaczną przemycać mrożonej herbaty z dodatkiem konopi, mimo że w Kolorado cieszy się ona dużym wzięciem.
Jak to przeszmuglować? Jest ciężkie, nie jest mocne, mało opłacalne. Nigdy w to nie wejdą.
Kartele mają z legalizacją poważny problem. Rynek marihuanowy bardzo dynamicznie się zmienia. Pojawiło się na nim więcej klientów o wyższych aspiracjach.
Co to znaczy?
Widziałeś czekolady kanabisowe Snoop Dogga? Nazywają się Leafs by Snoop. Nie próbowałem ich, ale to produkt bardzo wysokiej jakości. A opakowania? Przepiękne. Wyglądają jak jakieś eleganckie perfumy, czy coś w tym stylu. I teraz wyobraź sobie, że jesteś gangsterem z Sinaloa. O ile mogłeś konkurować ceną w przypadku handlu narkotykami, to jak spróbujesz wygrać z takimi lajfstajlowym produktem od Snoop Dogga?
W jaki sposób w takim razie kartele adaptują się do tej nowej rzeczywistości ekonomicznej?
Sporo rolników z Meksyku, którzy uprawiali niegdyś marihuanę, przerzuca się na opium. Widać wyraźny wzrost produkcji heroiny. Czytałem też doniesienia o tym, że tunele służące do przerzucania narkotyków są wykorzystywane do przemytu ludzi. Z biznesowego punktu widzenia to dość rozpaczliwe działania – przemyt ludzi jest dużo mniej opłacalny niż szmuglowanie dragów. Ryzyko z kolei dużo większe, a utrata takiego zasobu, jakim jest tunel na granicy, byłaby ogromnym problem. Widać, że kartele naprawdę zmagają się z nową rzeczywistością, a legalizacja w kilku stanach (a niedawno w kolejnych) jest dla nich potężnym ciosem. Wyliczenia sprzed lat pokazują, że handel marihuaną stanowił nawet do połowy przychodów kartelu z Sinaloa. Więc jeżeli udałoby się przenieść marihuanę do legalnej gospodarki, świat przestępczy poważnie by na tym ucierpiał.
Może jakby udało się zalegalizować marihuanę również w Meksyku, dealerzy mogliby porzucić przestępcze życie i zostać poważanymi przedsiębiorcami?
W tych stanach, gdzie handel rekreacyjną marihuaną został zalegalizowany, raczej do tego nie doszło. Zresztą przed legalizacją ludzie obawiali się właśnie tego, że teraz kryminaliści będą prowadzić sklepy z ziołem.
A czego tu się obawiać? Kiedy marihuana jest legalizowana, masa dealerów traci regularne dochody. Praca w branży marihuanowej byłaby dla nich idealną szansą na robienie tego, na czym się znają.
Poniekąd masz rację. Ale nie mam na myśli byłych dealerów. Ludzie obawiali się tego, że aktywne organizacje przestępcze zyskają nagle dostęp do bardzo lukratywnego biznesu i pieniądze pochodzące z marihuany będą zasilać inne gałęzie ich przestępczej działalności. I ta obawa wydaje się całkiem uzasadniona. Ale jak dotychczas nie ma żadnych dowodów na to, żeby miało do takich sytuacji dochodzić.
Kiedy byłem w Kolorado, poznałem ludzi, którzy legalnie sprzedają marihuanę. Ciekawa to jest mieszanka. Są tacy, których nazwałbym entuzjastami – latami uprawiali swój towar gdzieś u siebie w sypialni. Ale pełno jest też biznesmenów z dyplomami MBA, którzy już prowadzą kilka różnych firm. Ale przyznam, że nie spotkałem nikogo, kto miałby kryminalną przeszłość.
Natomiast kiedy rozmawiałem z przedstawicielami lokalnej policji, to nawet ludzie, którzy zdecydowanie sprzeciwiali się legalizacji, przyznawali, że dotychczas nie widać żadnych znaków zaangażowania organizacji przestępczych w handel legalną marihuaną. Wynika to po części z tego, że sukces w legalnym biznesie narkotykowym osiąga się zupełnie innymi środkami niż w nielegalnym handlu narkotykami. Jeśli chcesz być bogatym narkobaronem, musisz zostać ekspertem w zadawaniu przemocy, międzynarodowym przemycie i korumpowaniu policji. Sprzedaż legalnej marihuany to zupełnie inny zawód, w którym pozycję na rynku zdobywa się sprawnym marketingiem i produkowaniem tych wymyślnych czekoladek i ciastek. Ale przede wszystkim trzeba bardzo dobrze znać setki nowych regulacji prawnych. Z prawnego punktu widzenia to bardzo skomplikowany biznes.
Czyli nawet kwitnący rynek legalnej marihuany nie wydaje się łatwym sposobem na zrobienie dużego hajsu. To gdzie indziej mógłbym się zatrudnić i zarabiać na narkotykach? Może zostałbym funkcjonariuszem jakiejś jednostki antynarkotykowej? Tylko czy za dziesięć, dwadzieścia lat będzie jeszcze w ogóle taki zawód?
Jeśli zależy ci na stabilności zatrudnienia, możesz być spokojny, że za dwadzieścia lat będziesz miał sporo pracy jako antynarkotykowy policjant. Głównym powodem tego, że nielegalny handel narkotykami będzie trwał na Zachodzie (m.in. w Stanach, Wielkiej Brytanii czy Polsce), jest to, że kraje obstają na pozycji, że narkotyki powinny być nielegalne, a ludzie rok rocznie importują towar wart miliony dolarów. Jak długo będzie to trwało, tak długo utrzymywać się będzie ogromny rynek przestępczy.
Są dwa wyjścia z tej sytuacji. Albo ludzie całkowicie przestaną importować narkotyki, co wiąże się z tym, że musieliby też przestać je brać. Cóż, doświadczenie sugerowałoby, że to się raczej nie wydarzy.
Albo te kraje zastanowią się poważnie nad uregulowaniem legalnego obrotu narkotykami. I coraz więcej ludzi zaczyna myśleć o takim rozwiązaniu.
Ale dopóki rządy domagać się będą kryminalizacji narkotyków, a dilerzy będą nimi handlować, nie masz się co bać o to, że zabraknie roboty dla policji. A stabilność zatrudnienia też na pewno będziesz miał dużo większą, jeśli wybierzesz karierę oficera jednostki narkotykowej, niż gdybyś chciał zostać narkobaronem.
Tom Wainwright – redaktor działu brytyjskiego magazynu „The Economist”. Pisze o przestępczości, wymiarze sprawiedliwości, migracji i problemach społecznych. W 2010 roku został szefem biura „The Economist” w Meksyku, skąd pisał o Ameryce Środkowej i Karaibach. W 2013 roku powrócił do Londynu. Publikował m.in. na łamach magazynu „Times” oraz gazet „The Guardian” i „The Daily Telegraph”. Ukończył studia na Uniwersytecie Oksfordzkim. Jego pierwsza książka „Narkonomia” została wydana w Wielkiej Brytanii, Ameryce, Niemczech i Polsce.
**Dziennik Opinii nr 331/2016 (1531)