Sztuki wizualne

Wreszcie we własnym domu?

Nie robimy Warszawy w Budowie, bo lubimy narzekać, ale dlatego, że nie istnieje u nas żadna edukacja w kwestii architektury.

Jakub Majmurek: Tegoroczną edycję Warszawy w Budowie, poświęconą polityce mieszkaniowej, zorganizowaliście w sąsiedztwie głównej siedziby PiS na Nowogrodzkiej. Trudno nie zapytać przy tej okazji o program Mieszkanie+. Czy to jest w końcu sensowna polityka mieszkaniowa dla Polski?

Tomasz Fudala: Na pewno ten program ma kilka dobrych cech. Przede wszystkim mieszkania mają być bardziej dostępne cenowo dla wynajmujących. Ostatni rządowy program wspierania budowy mieszkań czynszowych z 2015 roku realizowany przez Bank Gospodarstwa Krajowego, był pod tym względem pomyłką. Gdy go ogłaszano, deweloperzy otwierali szampany, ponieważ był dla nich bardzo korzystny, ale mniej opłacalny był dla Kowalskich. Wynajem mieszkania kosztował tam niewiele mniej niż na rynku. Projekt PiS jest trochę na zbyt wczesnym etapie, by kompleksowo i ostatecznie go ocenić. Na pewno powinien być silniej ukierunkowany na wynajem niż na posiadanie mieszkania.

Jak myślicie, na ile to kwestia mieszkaniowa doprowadziła do klęski liberałów w zeszłym roku?

TF: Przygotowując wystawę, kierowaliśmy się uwagą niemieckiego kuratora Petera Cachola Schmala, który powiedział, że nie mamy kryzysu uchodźczego na świecie, tylko mieszkaniowy. To właśnie nierozwiązana kwestia mieszkaniowa napędza na całym świecie ruchy populistyczne i niepokoje społeczne.

Szymon Maliborski: Cały kryzys finansowy z 2008 roku wziął się stąd, że globalnie nie mamy pomysłu, jak kwestię mieszkaniową można by rozwiązać. Nie inaczej jest w Polsce. Na wystawie możemy zobaczyć fragment reportażu Ulice polskie, przygotowanego przez telewizję w Mińsku Mazowieckim w 1990 roku. Widzimy tam, jak źle niedaleko od stolicy mieszkają ludzie. Problemy tych ludzi były odkładane przez 27 lat. Oni nie znaleźli się we „wspólnym domu” nowej Polski. To nie może nie przekładać się na ich polityczne wybory.

O wszystkich tych tematach coraz częściej mówi się w sferze publicznej, sporą popularnością w zeszłym roku cieszyła się książka 13 pięter Filipa Springera. Na ile ten kontekst był dla was ważny przy wyborze tematu wystawy?

TF: Pomysł tegorocznej edycji zgłosił Instytut Architektury z Krakowa. Inspirowaliśmy się istniejącymi debatami, ale uznaliśmy, że jest tu jeszcze wiele do powiedzenia. Jako pierwsi pokazujemy filmy Michała Januszańca i Ewy Hevelke o rozlewaniu się miast, czy też opowiadamy historię architektury i polityki mieszkaniowej wraz z chronologią terapii szokowej Balcerowicza i rozwoju wolnego rynku. Jest to animacja Tryptyk o polskiej transformacji. Analizujemy, wspólnie z architektem Kacprem Kępiński, jak wygląda obchodzenie prawa budowlanego oraz prawa o zagospodarowaniu przestrzennym przez inwestorów. Instytut Architektury przygotował w formie zbliżonej do książki dla dzieci listę kilkudziesięciu najczęściej występujących patologii budowlanych. Tuż po otwarciu wystawy zgłosiła się do nas Politechnika Warszawska z prośbą o udostępnienie tego materiału dla celów dydaktycznych. Nie robimy tego wszystkiego, bo lubimy narzekać, ale dlatego, że nie istnieje u nas żadna edukacja w kwestii architektury. W innych krajach są specjalne instytucje i galerie, które taki program robią przez cały rok. My mamy jedno muzeum architektoniczne we Wrocławiu.

Tegoroczna Warszawa w Budowie jeszcze mocniej niż poprzednie edycje festiwalu wydaje się wystawą o transformacji. Próbą podsumowania tego, jak ćwierć wieku III RP poradziło sobie z problemem mieszkaniowym. Czy raczej, jak sobie z nim nie poradziło. Bo obraz, jaki wyłania się z waszej wystawy. jest chyba mocno krytyczny?

TF: Wystawę otwierają pokazywane w telewizji po utworzeniu rządu Mazowieckiego w 1989 roku spoty Artyści dla Rzeczypospolitej. W jednym z nich Krystyna Janda, wypowiadając słowa Ernesta Brylla, mówi: „Jesteśmy wreszcie we wspólnym domu” i zaraz poprawia się na „we własnym domu”. To przejęzyczenie jest znaczące i pokazuje, jak wyglądało myślenie o polskim domu w ciągu ostatnich 27 lat. Wspólnota, o której tak wiele mówiono w trakcie wyborów czerwcowych, szybko została zastąpiona przez inne wartości. Przynajmniej tak to wygląda w mieszkalnictwie – zaczyna w nim panować bezkonkurencyjnie własność prywatna, a inne formy, jak mieszkalnictwo społeczne stanowią niecałe 2% ogólnej liczby mieszkań.

Nie jest też jednak tak, że w tej dziedzinie wszystko się po 1989 roku nie udało. Liczba mieszkań rośnie. Można by ten wzrost przedstawić jako historię sukcesu.

Jakie to są liczby?

Szymon Maliborski: Dziś w Polsce na tysiąc mieszkańców przypada 366 mieszkań. Do 2020 w optymistycznej prognozie będzie to 380. Europejska średnia to około 100 mieszkań więcej. Ta statystyka i tak nie oddaje jednak do końca prawdy.

TF: Tempo budowy mieszkań jest mniej więcej takie jak w 1958 roku, tuż przed wielką eksplozją budowy mieszkań w PRL. Przy tym 43% Polaków mieszka w przeludnionych mieszkaniach, poziom deprywacji mieszkaniowej jest wysoki, zwija się mieszkalnictwo komunalne, socjalne w kilkudziesięciu gminach zostało zepchnięte do kontenerów. Mamy w Polsce jedynie 8,7% mieszkań komunalnych.

SM: Żaden rząd i partia polityczna nie zaprojektowała alternatywy dla własności prywatnej, odbieranej jako najbardziej naturalna droga do rozwiązania kwestii mieszkańowej.

Może po 1989 roku wielu Polaków uwierzyło, że w sprawie mieszkań wystarczy, że państwo nie będzie po prostu przeszkadzać?

SM: Problem, w tym, że własność prywatna nie jest w stanie zaspokoić potrzeb mieszkaniowych całego społeczeństwa. Około połowy społeczeństwa nie jest w stanie pozwolić sobie na kredyt hipoteczny, a jednocześnie ma zbyt wysokie dochody, by liczyć na pomoc samorządu w postaci mieszkania komunalnego. Kredytu nie dostają, bo pracują na śmieciówkach, ale zarabiają za dużo, by łapać się na pomoc państwa – nie są więc w stanie zaspokoić swoich potrzeb mieszkaniowych.

TF: Wiele nowo powstających inwestycji jest po prostu cenowo niedostępnych dla Polaków. Aktywiści miejscy twierdzą się, że w Warszawie 25 tysięcy mieszkań stoi pustych. Służą jako lokata kapitału, nie zaspokajają niczyich potrzeb mieszkaniowych, bo są za drogie. Jest wiele tysięcy pustostanów, a więc moglibyśmy powiedzieć, że polityka mieszkaniowa nie powinna dotyczyć tylko nowych mieszkań, ale też innego zarządzania tym, co mamy. Może zasadny jest podatek od pustostanów?

Wiarę, że rynek dostarczy mieszkania taniej i sprawniej niż państwo, należy więc włożyć między bajki?

TF: Mieszkania budowane przez deweloperów są po prostu drogie. Standardowo branża nakłada około 23% marży, ale nieoficjalnie deweloperzy przyznają, że czasem jest to 30, a nawet 40%. Za granicą państwowe polityki mieszkaniowe często zakładają regulację marż. Są miejsca, gdzie nie mogą one przekraczać 12% na metrze. Jednak u nas eksperci twierdzą, że próba takiej regulacji skończyłaby się porośniętymi trawą działkami, które przez lata stałyby puste jako manifestacja niezadowolenia deweloperów. Oczywiście nikt nie próbował wprowadzić żadnych regulacji, trudno więc nam wyrokować, jak by to naprawdę wyglądało. Rynek nigdy nie otrzymał żadnej zachęty od państwa dla tworzenia dostępnych cenowo mieszkań. Programy skierowane do branży, takie jak Rodzina na swoim czy Mieszkanie dla młodych, były po prostu naiwne.

Co było z nimi nie tak?

SM: Umacniały filozofię przesuwania problemów mieszkaniowych do sfery prywatnej, do relacji między bankiem, deweloperem a ich klientem.

TF: Łapała się na nie dość wąska grupa osób i programy te wspierały przede wszystkim banki. Nie łączyły się też z żadnym sensownym planowaniem przestrzennym, przez co wzmacniały procesy suburbanizacji.

Rynek mieszkaniowy nie dostarcza dobrze zaplanowanej architektury?

TF: W wielu wypadkach nie. Architektów i inwestorów budujących deweloperkę niskiej jakości nazywa się złośliwie „pumizatorami” albo „wyciskaczami PUM-u”, czyli powierzchni użytkowo-mieszkalnej. Wielu inwestorów nie zamawia u architektów dobrych apartamentowców, takich, jakie ci chcieliby projektować, ale takie, które wyciskają z działki jak najwięcej mieszkań. Przekłada się to na złe projekty, złe rozkłady mieszkań, mieszkania niedoświetlone jak w kamienicach-studniach z XIX wieku. Na mieszkania, wokół których nie ma powierzchni biologicznie czynnej ani przestrzeni publicznej. Pozbawione przedszkoli, szkół, punktów usługowych.

Regulacje na to pozwalają?

TF: Inwestorzy wykorzystują luki prawne i interpretują przepisy na granicy prawa. Prawo mówi np., że przez dwa dni równonocy światło do mieszkania musi padać przez co najmniej 3 godziny, co oni interpretują, jako jedno oświetlone okno. Prawo nakłada obowiązek zapewnienia powierzchni biologicznie czynnej, co deweloperzy interpretują jako zieleń na dachach garaży, parkingów, w donicach – a to nie jest zieleń pełnowartościowa.

Mieszkańcy nie mają narzędzi, by wymusić lepszą jakość?

SM: Nikt nas nie nauczył zadawania pytań o jakość architektury. Widać to w filmie na temat efektywności energetycznej budynków, który pokazujemy na wystawie. Pada w nim sformułowanie, że większości ludzi za fajny ruch ze strony dewelopera uzna wyłożenie holu marmurem, a nie zapewnienie dobrego ogrzewania. To bardzo wygodne dla deweloperów – marmury są tańsze. Klienci nie myślą o swoich mieszkaniach w perspektywie czasowej. Zakładają, że muszą wyłożyć na mieszkanie pewną sumę kapitału, ale nie biorą pod uwagę kosztów eksploatacji takiego budynku w kolejnych latach. Dlatego gotowi są płacić w Warszawie po 10, 12 tysięcy za metr kwadratowy – a to naprawdę sporo – za budynek, który ma standard energetyczny „D”, choć za taką cenę moglibyśmy oczekiwać standardu „A”. Deweloperzy nie komunikują jednak przejrzyście, jaki właściwie standard ma budynek, a marmur na klatce od razu rzuca się w oczy.

TF: Na każdej pralce musi być napisane, jaki ma standard energetyczny, na budynku już nie. Sprzedaż urządzeń AGD jest bardziej uregulowana pod tym względem niż rynek nieruchomości. Innym problemem jest trwałość nowego budownictwa, na co też wiele kupujących nie zwraca uwagi. W ramach wystawy oprowadzamy widzów po Kabatach i pokazujemy im, jak osiedla i budynki, kiedyś reklamowane jako najnowocześniejsze w Warszawie, wyglądają po dwóch dekadach. Budynkom, które miały być nową Polską, często bardzo szybko minął termin ważności.

Dużo uwagi na wystawie poświęcacie różnym nieudanym projektom.

TF: Przed ostatnim biennale architektury w Wenecji Alejandro Aravena powiedział, że gdy patrzymy z góry na architekturę, to w dostatecznie szerokim ujęciu zawsze widzimy śmietnik. Współczesna architektura często powoduje klimatyczne ubóstwo, a jej wytwarzanie zostawia olbrzymi ślad węglowy. Zadaniem architekta jest zajęcie się tymi najbardziej zaniedbanymi obszarami. Nasza wystawa po prostu podejmuje to wyzwanie. Spróbujmy spojrzeć na krajobraz transformacji z empatią – potraktujmy go jako listę problemów do przepracowania, przeprojektowania, poprawienia.

Spróbujmy spojrzeć na krajobraz transformacji z empatią – potraktujmy go jako listę problemów do przepracowania, przeprojektowania, poprawienia.

Szczególnym wypadkiem takiego źle zagospodarowanego obszaru jest dla was warszawska Białołęka, której poświęciliście całą sekcję.

TF: To idealny przykład na to, jak takie programy jak Rodzina na swoim promowały gwałtowną suburbanizację i rozlewanie się miasta. Dostępność mieszkań w cenie za metr kwadratowy mieszczącej się w widełkach rządowych programów spowodowała gwałtowny wzrost liczby mieszkań w tej dzielnicy. Zupełnie nie poszła za tym jednak infrastruktura. Na ulicy Głębockiej ciągle nie ma porządnych chodników, asfalt położono na polnej drodze, z czego zrobiło się coś w rodzaju „kocich łbów”. W podstawówce jest 17 klas pierwszych, w mieszkaniach nie ma właściwego ciśnienia wody w kranie. Taka „urbanizacja narolna” powoduje, że potem całe społeczeństwo ponosić musi koszty dostarczania usług w miejsca, gdzie miasta nie powinno być. Miasto powinno być zaplanowane, może nie w sposób totalny, ale z zachowaniem przynajmniej podstaw zdrowego rozsądku.

SM: Źle zaplanowana polityka mieszkaniowa zostawia nas z kosztami, które nawarstwiają się przez kolejne lata. Nie jest to jedynie przykład Białołęki, ale powszechne wyzwanie. To jak będziemy mieszkać i jaki styl życia obierzemy, bezpośrednio wpłynie na wiele procesów w skali globalnej. Na kończącym się właśnie 15 Biennale Architektury przy okazji wystawy Conflict of an Urban Age zaprezentowano statystyki dotyczące przestrzeni niezbędnej do zurbanizowania, by pomieścić populację, która pojawi się na świecie do 2030 roku. Gdyby wszyscy ci ludzie chcieli mieszkać w domu na przedmieściu, potrzebowalibyśmy dla nich powierzchni równiej połowie obszaru UE. Rzecz raczej niewykonalna.

Żadna ekipa rządowa nie zauważyła, że ta polityka wymaga zmiany?

TF: Planowanie przestrzenne od lat 90. kolejnymi ustawami cedowane było na samorządy, które nie były w stanie z nim sobie na początku poradzić. Wychodziły z założenia, że z planowaniem poradzi sobie sam rynek. Ustawa z 2003 roku dopuściła ekstensywną zabudowę przedmieść i intensywną w centrum miast. Planowanie nieskoordynowane z regionem spowodowało przestrzenny dramat.

A gdzie w tych wszystkich procesach, o których rozmawiamy było środowisko architektów i urbanistów? Przestrzegało opinię publiczną, jak to się wszystko skończy? Szukało alternatyw? Czy też zachłysnęło się rynkiem?

TF: Głosy krytyczne były słabe, ale zawsze istniały. Architekci przypominali o kwestii ładu przestrzennego, proponowali jego definicje, udało się im nawet wprowadzić to pojęcie do kilku ustaw. Nie rozwiązało to jednak problemu – przepisy o ładzie przestrzennym nie były realizowane, planowaniem zajmowały się gminy, które robiły to źle. Architekci mają poczucie, że przegrali. To od architektów, krytyków i teoretyków architektury pochodzi najwięcej krytycznych głosów na temat tego, jak budowano w Polsce po roku 1989.

Architekci mają poczucie, że przegrali. To od architektów, krytyków i teoretyków architektury pochodzi najwięcej krytycznych głosów na temat tego, jak budowano w Polsce po roku 1989.

SM: To nie stowarzyszenia architektów były główną siłą kształtującą masowe budownictwo po roku 1989. Na wystawie mamy na przykład zestawienie wzorcowych domów jednorodzinnych, proponowanych przez architektów i domów najczęściej budowanych. To pokazuje, jak nikłe przełożenie mają propozycje architektów na to, co chcemy budować jako społeczeństwo.

Władza też nie słuchała architektów?

TF: Nie bardzo. Być może jakąś szansą dla architektów, by odzyskać wpływ jest współpraca z ruchami miejskimi. To już się zaczyna po mału dziać. Wspólnymi siłami tych dwóch środowisk wydano kilka lat temu w Poznaniu Antybezradnik przestrzenny. Zawiera on konkretne porady, jak walczyć z dzikim zawłaszczaniem wspólnej przestrzeni. Co robić, gdy na przykład ktoś stawia nam przed oknem nielegalny billboard.

SM: Trzeba też mieć świadomość, że lobby architektów nie załatwi nam kwestii mieszkaniowej. Ma na nią wpływ zbyt wiele czynników, np. kwestia reprywatyzacji. Wpływa ona na sytuację mieszkaniową nie tylko przez to, że za jej sprawą część osób traci mieszkania, ale też w formie pośredniej. Zmusza miasto np. do tego, by podnosiło czynsze w swoim zasobie komunalnym po to, by załatać w budżecie dziurą spowodowaną przez odszkodowania, jakie musiało wypłacić posiadaczom roszczeń.

TF: Reprywatyzacja blokuje też często planowanie, uniemożliwia uwolnienie działek, na których by można budować, bo są np. objęte roszczeniami. Najbardziej jednak uderzyła w mieszkalnictwo komunalne – czyściciele kamienic stali się de facto jego likwidatorami.

Na wystawie dość mocno krytykujecie też budownictwo jednorodzinne.

TF: Wielu architektów – na przykład Zbigniew Maćków – mówi, że architekci powinni natychmiast przestać promować budownictwo jednorodzinne jako szkodliwe, nieodpowiadające potrzebom i możliwościom społecznym. Wiąże się z nim zbyt wiele ryzyk, jakie pojawiają się po realizacji inwestycji, w związku z kredytem, ukrytymi kosztami itd. Chcieliśmy się przyjrzeć temu, czy może jako społeczeństwo nie padliśmy – zwłaszcza klasa średnia – ofiarą mitu o „małym, własnym domku na przedmieściach”.

Domku, czy dworku? Na wystawie sporo zajmujecie się powrotem fantazji o polskim dworze w wyobraźni społecznej.

TF: Tak, dwór z pewnością wraca, a początek tego procesu można umieścić już w latach 70. Jednak dopiero po przełomie 1989 roku następuje prawdziwy boom na sarmackie korzenie. Wśród klasy średniej pojawia się przekonanie, że ideałem jest ucieczka z bloku i przeniesienie się do pobielonego dworku z kolumienkami na ganku. Projektując tę część wystawy, odwoływaliśmy się do zasłyszanych słów Andrzeja Wajdy, że jego Pan Tadeusz jest próbą ofiarowania klasie średniej korzeni. Pokazujemy też pełne materiałów o polskim dworze pisma wnętrzarskie z lat 90. Badania historyka sztuki Piotra Korduby wykazały, że w pewnym momencie właściwie w każdym numerze pisma wnętrzarskiego pojawiało się coś o dworze.

Jednocześnie ten wyobrażony dwór dość mocno odbiega od faktycznego doświadczenia mieszkaniowego nawet wyższej klasy średniej.

TF : Tak, na wystawie dobrze to pokazują nagrania telewizyjnych występów bardzo warszawskiego inteligenta Jerzego Waldorfa. On sam w dworze żył bardzo krótko, ale przez całe lata 90. opowiadał w TVP Polakom ze swojego miejskiego mieszkania, jak tradycja ziemiańska wygląda i przekonywał, że to jedyna polska tradycja, do której warto się odwoływać.

Ta wszechobecność kultury ziemiańskiej w latach 90. przełożyła się nie tylko na marzenia klasy średniej o życiu w dworze, ale o ekstensywnej zabudowie podmiejskiej na wielkiej działce, o wielkich przestrzeniach. O budowaniu rozrzutnym, bez liczenia się z własnymi możliwościami finansowymi i ekologią.

Druga fantazja obecna na wystawie jest modernistyczna. Pokazujecie makiety supernowoczesnych, przestrzennych, minimalistycznych willi, przeznaczonych już nawet nie dla klasy średniej, ale wyższej.

TF : Na pewno taka architektura jest skierowana do jednego procenta najlepiej sytuowanych. Ale jej obecność w debacie publicznej, związany z nią kult szwajcarskiego minimalizmu, stali, betonu przekłada się na to, jak wygląda architektura budowana przez deweloperów. W najgorszym budownictwie deweloperskim obecne są te neomodernistyczne wzorce, z tym, że realizowane po kosztach. W modernizmie materiały takie jak kamień miały być najwyższej jakości. U nas imituje je malowany na biało najtańszy tynk.

Istotną częścią polskiego „zasobu mieszkaniowego” są pozostałe po PRL bloki. Na początku transformacji blokowiska były tym, z czego klasa średnia chciała uciekać. Jak dziś na nie patrzymy? Po ponad 25 latach potrafimy spojrzeć na nie trochę cieplejszym okiem?

TF: Na rynku wynajmu już tak. Mieszkania na wynajem w blokach PRL-owskich to rozwiązanie dla tej grupy 60% Polaków, którzy nie mogą pozwolić sobie na kredyt, a nie łapią się na mieszkanie komunalne. W Warszawie studenci wynajmują mieszkania głównie na blokowiskach.

Blokowiska z czasów PRL to w zasadzie jedyny zrealizowany projekt mieszkaniowy w historii Polski. To jest bardzo ważny zasób mieszkaniowy, który trzeba brać pod uwagę, planując politykę mieszkaniową w przyszłości. Bloki miały być budowane na kilkadziesiąt lat, jako rozwiązanie prowizoryczne, tymczasowe. Teraz mają być przeprowadzane kolejne badania, które odpowiedzą nam na pytanie: jak długo one jeszcze postoją?

Zaczynamy też zauważać, że normy dotyczące nasłonecznienia, zieleni, jakie były stosowane na osiedlach z czasów PRL wyróżniają się na plus. Często dopiero niedawno te osiedla naprawdę się zazieleniły, pojawiły się na nich punkty usługowe, z którymi w PRL nie zawsze było najlepiej. Zwłaszcza warszawski Ursynów wymienia się dziś, jako osiedle pod tym względem wzorcowe, a zaraz po wybudowaniu było przecież bardzo powszechnie krytykowane

A co działo się z wnętrzem polskiego domu po roku ’89?

TF : Na wystawie pokazujemy, jak mieszkańcy poddani presji nowych oczekiwań kulturowych próbują do nich dostosować zamieszkiwane wnętrza. Mamy np. pracę o mieszkaniach w gdańskim falowcu. Po 1989 roku ściana między „duży, pokojem” a kuchnią wylatuje. Nowa całość staje się „salonem”. W nim wersalka zostaje zastąpiona przez wielką, „serialową” sofę, choć dla metrażu dużego pokoju w bloku jest ona zupełnie nieodpowiednia. Pojawia się minikuchnia wyspa – wzorzec skopiowany z produkcji TVN.

Nie jest też jednak tak, że po 1989 roku wszyscy wyrzucili stare meble. W mieszkaniach na wynajem często zostały stare meble po PRL. Według ostatnich badań GUS o ubóstwie Polaków 23% badanych zadeklarowało, że w najbliższej przyszłości nie planuje wymienić żadnego mebla. Zmiany dokonywały się stopniowo i obok tej wielkiej serialowej sofy często stała jakaś pozostałość meblościanki.

Na wystawie pokazujemy montaż obrazów wnętrz z kilkudziesięciu seriali nakręconych po roku 1989. W legendarnym serialu transformacji W labiryncie wyrazem nowych aspiracji jest na przykład kominek, ale jest on umieszczony ciągle w ciasnym wnętrzu wyłożonym boazerią. W nowych produkcjach TVN wnętrza są już obszerniejsze. Króluje kuchnia-wyspa i thermomix. Są to meble i przedmioty globalne w żaden sposób niezwiązane już z polskim imaginarium. Wyobraźnia wnętrzarska klasy średniej została podpięta całkowicie pod globalny obieg.

SM : Zgodziłbym się z Olgą Drendą, że „widmowa dekada” początków transformacji to jest jeszcze nasz, swojski kapitalizm nie do końca dopasowany pod globalne wzorce i marki. Zostało to uchwycone w projekcie Rastra Dom polski. Jego twórcy robili zdjęcia sklepom meblowym, które jeszcze nie były sklepami Ikea. Tam dobrze widać okres przejściowy nieglobalnego kapitalizmu, który dziś jest w defensywie, ale do tej pory ciągle mebluje mieszkania niższej klasie średniej.

Na wystawie możemy zobaczyć makiety przedstawiające różne miejsca zamieszkiwania: od kontenera socjalnego, przez mieszkanie w kamienicy, po willę pod miastem. Układają się one zgodnie z porządkiem stratyfikacji społecznej. Po ponad 25 latach gospodarki rynkowej rynek mieszkaniowy podzielił się wyraźnie klasowo?

SM: Na wystawie staraliśmy się zasygnalizować pojęcie „klasy mieszkaniowej”, która nie do końca pokrywa się z klasą społeczną. Transformacja bardzo silnie wpłynęła na różnicowanie się klas mieszkaniowych. Weźmy sytuację dwóch robotnic z Woli, pracujących w 1989 roku w państwowych zakładach. Jeśli jedna z nich mogła wykupić po 1989 roku mieszkanie za ułamek wartości, a druga nie, to ich dzieci znajdą się w zupełnie innych klasach mieszkaniowych, mimo że mają podobne pochodzenie klasowe. Takich historii było wiele.

Różnicowaniu się klas mieszkaniowych towarzyszył proces homogenizacji sposobów zamieszkiwania na całych obszarach: w regionie, na przedmieściu, w dzielnicy. Efektem tego jest wyrzucanie całych grup osób z pewnych części miasta. Na wystawie pokazuje to praca Cecylii Malik i Justyny Koeke Ulica Smoleńsk 22/8. Tytuł to adres dziewiętnastowiecznej kamienicy z XIX wieku w centrum Krakowa, gdzie rodzina Cecylii Malik od pokoleń wynajmowała mieszkanie. W momencie, gdy Kraków przeżywa gwałtowny rozwój turystyki, a jego centrum staje się czymś w rodzaju makiety dla zwiedzających, ktoś kto decyduje się na kupno takiego budynku, widzi w nim możliwości zwrotu kapitału. Przebudowuje kamienicę na apartamentowiec i próbuje wyrzucić zamieszkujące ją wcześniej rodziny.

Ze względu na procesy gentryfikacji centra dużych polskich miast są dziś miejscami walki. Zasób komunalny, jaki był w nich spory u progu transformacji, podlega procesom prywatyzacji i reprywatyzacji, właściciele dążą do wyparcia mniej zamożnych najemców.

Najbardziej widoczną klasą mieszkaniową na waszej wystawie jest klasa posiadaczy kredytów hipotecznych. W ostatnich latach wydaje się ona też najlepiej zorganizowaną i aktywną w przestrzeni publiczną klasą mieszkaniową. Zgodzicie się z tym?

SM: Tak, jest to mocno paradoksalne. Kredyt miał być narzędziem odpolitycznienia kwestii mieszkaniowej. „Dorobiłem się swojego domku, dlatego pokornie funkcjonuję w systemie jako jednostka i zarabiam na raty kredytu” – taka miała być podstawa kredytobiorców. I dopiero w momencie, gdy w wyniku globalnych uwarunkowań w górę poszedł frank szwajcarski, uniemożliwiając komfortowe spłacanie rat, „klasa kredytowa” zaczęła się burzyć. Dzięki temu nabyła samoświadomość. Ludzie rozpoznali, że ich sąsiedzi mają podobne problemy, że mogą wspólnie domagać się pomocy od państwa.

Być może mobilizacja tej klasy jest też zwiastunem nowego modelu konfliktów społecznych. W XIX wieku konflikt przebiegał na osi właściciele środków produkcji i sprzedający swoją siłę roboczą pracownicy. Być może w XXI wieku nie będzie się on ogniskował wokół pracy, a wokół kwestii zarządzania długiem. Będzie przebiegał między wierzycielami, a dłużnikami.

Wystawę można zobaczyć do niedzieli. Do jakiego widza ją kierujecie? Chcecie, by zobaczyli ją lokatorzy, którym da impuls do samoorganizacji, politycy, samorządowcy, architekci, warszawska widownia geleryjna?

TF: Ta wystawa interesuje zarówno seniorów, jak i studentów, a ponieważ naszymi konsultantami i autorami tekstów byli poza architektami również przedstawiciele takich dziedzin jak antropologia, etnografia, socjologia, to trafiamy w różne obszary zainteresowań naszych widzów. Mało jest wystaw o architekturze prezentowanej w kontekście społecznym, więc mieliśmy ostatnio nawet grupę studentów z Politechniki Świętokrzyskiej, jutro przyjedzie grupa z Gdańska. Bardzo się z tego cieszymy.

SM: Mam wrażenie, że zorganizowani lokatorzy, zwłaszcza w Warszawie, są grupą bardzo świadomą, na co dzień mierzącą się z konsekwencjami polityki mieszkaniowej. Chcielibyśmy, aby wystawa zainteresowała osoby, które niekoniecznie rozpatrywały swoje problemy z mieszkaniem w odniesieniu do szerszej sytuacji społecznej czy polityki państwa w tym zakresie. Nasze wybory w tym zakresie nie są jedynie sprawą gusty, kwestią estetyki. Do takiej publiczności chcemy dotrzeć szczególnie. Nasz dział edukacji bardzo intensywnie pracował, by stworzyć ofertę zajęć dla wszystkich grup wiekowych. Przełożyło się to na rekordową ilość grup młodszej publiczności.

Zapraszamy na ostatni weekend wystawy Warszawa w Budowie do budynku dawnej drukarni na ul. Nowogrodzkiej 84-86.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jakub Majmurek
Jakub Majmurek
Publicysta, krytyk filmowy
Filmoznawca, eseista, publicysta. Aktywny jako krytyk filmowy, pisuje także o literaturze i sztukach wizualnych. Absolwent krakowskiego filmoznawstwa, Instytutu Studiów Politycznych i Międzynarodowych UJ, studiował też w Szkole Nauk Społecznych przy IFiS PAN w Warszawie. Publikuje m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, Oko.press, „Aspen Review”. Współautor i redaktor wielu książek filmowych, ostatnio (wspólnie z Łukaszem Rondudą) „Kino-sztuka. Zwrot kinematograficzny w polskiej sztuce współczesnej”.
Zamknij