Interesujących kompozytorek i producentek jest obecnie bardzo wiele i są one doceniane. Bardzo bym chciała, byśmy już w ogóle nie musiały myśleć o swojej płci, to jest ograniczające – mówi FOQL, autorka jednej z najlepszych elektronicznych płyt ostatnich miesięcy.
Dla ludzi o otwartych uszach każdy muzyczny rocznik przynosi dobre wydawnictwa, szczególnie w czasach po przetoczeniu się cyfrowej rewolucji. Odnoszę jednak wrażenie, że 2022 mocno się wyróżniał, może przez otwarcie pandemicznych szuflad artystycznych, może przez ustabilizowanie w nowej, niekoniecznie lepszej rzeczywistości.
Tradycyjnie sporo kapitalnych płyt wyszło z polskiego podziemia, szczególnie tego poruszającego się po obrzeżach muzyki elektronicznej czy szukającego unikalnej symbiozy między brzmieniem organicznym a mechanicznym. Wyróżniłbym trzy albumy, które, choć bardzo od siebie różne, znakomicie oddają ducha współczesności. To A Vibrant Touch Aleksandry Słyż, Languoria Antoniny Nowackiej i Sofie Birch i Wehikuł FOQL. Łączy je nie tylko to, że nagrały je kobiety, ale przede wszystkim unikatowy splot brzmieniowych poszukiwań, eskapistycznych pejzaży i tworzenia nowych typów relacji z rzeczywistością.
Świat po języku
– Rozmawiałyśmy z Sofie na temat kobiecej energii, co to w ogóle znaczy. Kiedy przejdzie się ponad stereotypami i się w to wgłębi, nie wiadomo tak naprawdę, co jest męskie, a co kobiece – mówi mi Antonina Nowacka. Jej podejście do sztuki jest holistyczne, szukające połączeń, a nie podziałów.
Masłowska: Duży talent u kobiety ściąga na nią rytualną przemoc
czytaj także
Nowacką pytam m.in. o relację jej muzyki z rzeczywistością – czy za sprawą pierwszej chce uciekać od tej drugiej, tworzyć własną rzeczywistość, a może przerysowywać ją własną wrażliwością?
– Moim zdaniem to jest jedno i to samo, nie widzę tutaj sprzeczności. Dla mnie rzeczywistość jest w dużej mierze czymś takim niesamowitym. Często się zachwycam tym, co słyszę czy widzę. To jest naturalne, to część mojej rzeczywistości. Dla kogoś, kto ma inne spojrzenie, to może być eskapizm, ale dla mnie to nieodłączna część mojego doświadczenia – mówi.
Album nagrany przez artystkę razem z Sofie Birch, ambientową twórczynią z Danii, był zainspirowany przez festiwal Unsound, który gościł je wcześniej na wspólnym występie. – Dzięki Unsoundowi miałyśmy przez tydzień dostęp do świetnie wyposażonego studia w Kopenhadze. Ja też tam mieszkałam, bo to było mieszkanie ze studiem, czułam się trochę jak w hobbickim domu, wszystko było takie słodkie. Było tam dużo syntezatorów, instrumentów klawiszowych i strunowych. Po prostu codziennie wyciągałyśmy to, co przyszło nam do głowy czy poczułyśmy, że chcemy na czymś zagrać, i to się tak budowało – komentuje proces powstawania płyty.
Birch tworzy dźwiękowe kolaże nieziemskich krajobrazów, zatrzymanych w połowie drogi między krainą łagodności a niepokojącymi wizjami rodem z dziwacznego snu. Głos Nowackiej wchodzi między te dźwięki z rozwagą, stając się przewodnikiem, który częstuje nas tylko najpotrzebniejszymi informacjami. Artystka nie śpiewa w żadnym języku, to raczej postjęzyk, znajomy sygnał w osobliwym, nieznanym otoczeniu.
– To jest rezygnacja z języka. Tak mi się bardziej podoba. Jak słucham muzyki i jest to muzyka z tekstem, to tak naprawdę nie słucham tekstu, tylko melodii i brzmienia. Tekst w muzyce mnie w ogóle nie interesuje, nie przepadam też za słowem mówionym, choćby w ambientowych czy eksperymentalnych utworach. Nawet kiedy jako nastolatka słuchałam hip-hopu, to moimi ulubionymi kawałkami były te z dobrymi melodiami.
W studiu z Birch Nowacka funkcjonowała w elektronicznym środowisku, z dala od naturalnych przestrzeni, które wcześniej nadawały kontekst jej głosowi. Jak na Lamunan, albumie nagranym w indonezyjskiej jaskini.
– Od jakiegoś czasu miałam ochotę, żeby zrobić coś więcej niż tylko pracować z głosem. Na przykład wykorzystywać inne instrumenty w muzyce czy syntetyczne dźwięki. Teraz znowu mam ochotę tworzyć coś w stylu ścieżki dźwiękowej z jakiejś krainy. Nie do końca lubię taką pracę, że siedzisz przy komputerze i dziubiesz w tych programach – nie mam do tego motywacji. W takim komponowaniu z innymi dźwiękami też jest dużo szukania na zewnątrz: fragmenty nagrań terenowych, przetwarzanie tego, co się nagra w naturze. To jest bardzo fajna droga – tłumaczy artystka.
Przy nagrywaniu Languorii artystki postawiły na spontaniczność procesu. – Z mojej strony to wszystko wychodzi bardzo organicznie. Jak się spotykam z kimś, żeby coś razem zrobić, to nie mam potrzeby, żeby coś ustalać. Jak mój świat spotkał się ze światem Sofie, wyszło właśnie coś takiego. Mówisz, że to wydawnictwo jest spójne, czyli nasze światy są jakoś podobne i jakoś się dogadują. Wyszło nam coś organicznego.
USA, Wielka Brytania i Polska polują na raperów. Zarzuty? Teksty utworów
czytaj także
Połączyć człowieka i maszynę
Aleksandra Słyż ma już na koncie jeden świetnie przyjęty album, wydany w 2020 roku Human Glory. Artystka zaproponowała na nim interesujące zderzenie człowieka i maszyny: dronowych partii z syntezatora, ludzkiego głosu i choreografii odtwarzanej dźwiękowo poprzez czujniki ruchu.
Nowa płyta, A Vibrant Touch, eksploruje to zestawienie głębiej, znowu łącząc zimno elektronicznej produkcji z ciepłem ludzkiego ruchu i dotyku. Instrumenty smyczkowe wchodzą pod skórę dronowych tekstur, a kompozycje odnajdują emocjonalne rozwiązania w nieoczekiwanych miejscach. Płyta Słyż czerpie z wielu dokonań dwudziestowiecznej eksperymentacji dźwiękowej, choćby z kompozycji spektralnej czy mikrotonalności.
A Vibrant Touch to album wszechogarniający, zamykający w swoim świecie, w którym napięcie rośnie i jest rozładowywane w pozornie płynnym, ale zaskakująco uporządkowanym rytmie, niczym fale rozbijające się o brzeg. Album, podobnie jak Languoria, nie sytuuje się po stronie materialnej rzeczywistości ani w eskapistycznych pejzażach: unieważnia te kategorie i podsuwa oryginalną wizję, wrażliwą, intrygującą awangardowym użyciem znajomych instrumentów i nowatorskich technik.
Aleksandra Słyż jest wcieleniem tych poszukiwań muzyki współczesnej, które nie pytają o to, co po człowieku, ani nie stronią od technologii. To inna, trzecia i zupełnie angażująca droga, w której symbioza między maszyną a organiczną tkanką jest nie tylko możliwa, ale także bardzo inspirująca.
Świat dogonił metal. Dziś metalowcy mogą powiedzieć „a nie mówiliśmy?”
czytaj także
Muzyka, miasto, sekwencja
Mimo drastycznych różnic między artystkami punktem stycznym między Antoniną Nowacką, Aleksandrą Słyż i FOQL jest wytwórnia Pointless Geometry, współprowadzona przez tę ostatnią twórczynię. To tu wydano Human Glory Słyż czy album duetu WIDT, w którym udziela się Nowacka.
FOQL, czyli Justyna Banaszczyk, to od wielu lat podpora polskiej sceny niezależnej. Tworzy, wydaje innych, prowadzi klubokawiarnię Ignorantka, którą nadrabia brak łódzkiego miejsca do bardziej alternatywnego koncertowania.
– Od wielu lat powtarzam, że jestem z tej Łodzi zrobiona, ale chciałabym trochę się odciąć od kół zębatych, smutnych klimatów, fabrycznych kominów i całego tego postindustrialnego banału – mówi Banaszczyk. – Oczywiście, ta scena industrialowa mnie ukształtowała, bo to były pierwsze wydarzenia, na które chodziłam. Na pewno upadek przemysłu i robotnicze pochodzenie to jest duża część mojej tożsamości artystycznej. I o tym trochę jest ten Wehikuł. O tożsamości i braku tożsamości. To jest miasto intensywne i trudne do zdefiniowania, trochę jak ta muzyka – dodaje.
Nie ma lepszego sposobu na określenie tego, co znajdziemy na ostatnim albumie FOQL. Rytmy są oryginalne i wciągające, klimat angażujący i dość osobliwy. Obietnica zawarta w tytule płyty jest wypełniona z nawiązką, bo podróżujemy przez ziemię buzującą od elektronicznych patentów, których nie znajdziemy nigdzie indziej.
– Czasami sobie żartuję, rozmawiając na temat tego, po co się robi muzykę: to jest taki mój pojazd, którym jadę sobie przez życie, niezależnie od tego, co inni o tym myślą. To jest mój wehikuł, który pozwala mi się przenosić do innych światów. To jest moja konwersacja z samą sobą – mówi artystka.
To, co najmocniej przyciąga do Wehikułu, to bardzo nieoczywiste rytmy, które powstały w równie nietypowy sposób.
– Rzadko pracuję na samplach, wszystkie rytmy i struktury perkusyjne to jest rozwinięcie moich wcześniejszych zajawek związanych z bardziej skomplikowaną warstwą rytmiczną kompozycji. Wydaje mi się, że podczas komponowania tego albumu znalazłam nowe ulubione narzędzie, sekwencer euklidejski. Programuję na żywo młyn rytmiczny, uwalniający od dziubania w klasycznej maszynie perkusyjnej, która może troszeczkę ograniczać rytmiczną wyobraźnię – wyjaśnia Banaszczyk.
Album spotkał się ze świetnym przyjęciem, również za granicą. – Kiedy się zorientowałam, kim jest wydawca, Jon K, który napisał do mnie po raz pierwszy trzy lata temu – osobą, która zjadła zęby na manchesterskiej scenie – to dałam temu szansę. I wydaje mi się, że wiele rzeczy się nam zgodziło. To, co robi, jest spójne z tym, co robimy w Pointlessie. Z poprzednią wytwórnią rozstałam się właśnie przez to, że wydrukowała płytę z okładką, na którą się nie zgodziłam.
Wehikuł wyszedł za granicą, ale FOQL zamierza też wydać coś w swojej własnej wytwórni. – Nowa płyta w Pointless Geometry to będzie taki bardziej album wizualny – artbook i muzyka na taśmie. Fajnie będzie po ośmiu latach wrócić do wytwórni, od której wszystko się zaczęło.
Kronikarz muzyki wiejskiej [o nowej książce Andrzeja Bieńkowskiego]
czytaj także
Kierunek na człowieka
W 2023 podkreślanie tego, że za dobrymi płytami stoją kobiety, wydaje się niestosowne, ale także w muzyce patriarchalne struktury wciąż mają się świetnie. Justyna Banaszczyk ma bogatą herstorię w krzewieniu edukacji o pionierkach muzyki elektronicznej, które zostały usunięte na marginesy opowieści o rozwoju tej formy ekspresji. Dostrzega zmiany i dobry kierunek, w którym zmierza kwestia scenicznej równości.
– Najbardziej widać to w dużej liczbie didżejek, co jest zajebiste, bo o to walczyłyśmy. Interesujących kompozytorek i producentek też jest obecnie bardzo wiele i są one doceniane. Bardzo bym chciała, byśmy już w ogóle nie musiały myśleć o swojej płci, to jest ograniczające – mówi. – Teraz patrzę na to z piętnastoletniej perspektywy. Tutaj, w Łodzi, ta scena punkowa, industrialna, elektroniczna była mega mocna. I historia muzyki elektronicznej w Polsce jest historią Łodzi. Wtedy czułam strukturę patriarchalną dość mocno. Kiedy chciałam zacząć grać muzykę czy organizować koncerty, można było usłyszeć nieprzyjemne słowa. Myślę, że ta ścieżka aktywistyczno-oramicsowa [Oramics to równościowy kolektyw, który współtworzyła Banaszczyk – przyp. autora] dała mi dużo siły. Eksplorowanie bogatej i nieopowiedzianej historii i wiedzy o tym, że kobiety były pionierkami. Wydaje mi się, że „zetki”, co by o nich nie mówić, mają już przepracowane pewne fazy, które dla nas nie były takie oczywiste. Mają świadomość swojej wartości, własnego głosu i kruchości. My, milenialsi, byliśmy zbyt wytresowani do niektórych rzeczy.
Trudno się z nią nie zgodzić. O ile nasze pokolenie, do którego należymy razem z Justyną, musiało przechodzić przez różne równościowe dyskusje, nie zawsze odnoszące skutek, o tyle młodsze pokolenie mniej dyskutuje, ale do kwestii płci czy seksualności podchodzi w bardziej pragmatyczny, otwarty sposób. Tę otwartość łatwo zauważyć również na gruncie muzycznym, na którym stare kategorie i gatunkowe podziały znaczą coraz mniej. Aleksandra Słyż i Antonina Nowacka to osoby urodzone już w latach 90. XX wieku, pozbawione sporej części tożsamościowego ciężaru i artystycznego gorsetu, z jakim musiały mierzyć się osoby starsze.
Te trzy różne płyty nagrane przez Polki zostały docenione i w kraju, i za granicą, co może świadczyć o tym, że udało im się dotknąć jakiejś uniwersalnej warstwy ludzkiego doświadczenia. Warto to docenić tym bardziej, że powstawały przy użyciu nowatorskich technik i przy zaangażowaniu ogromnych pokładów kreatywności. Współczesne metody nagrywania i produkowania muzyki udemokratyczniły cały proces i otworzyły go dla osób bez dostępu do profesjonalnych studiów czy drogiego sprzętu, za to z dobrymi pomysłami.
Ta technologiczna egalitaryzacja pozwoliła również ominąć całą infrastrukturę gatekeepingu, charakteryzującą starą branżę muzyczną (do pewnego stopnia wciąż dotyczy to mainstreamu) – od przekazywania wiedzy, przez dopuszczanie do studiów, aż po wytwórnie, które dzisiaj nie muszą być obciążane procesem produkowania fizycznych nośników. Na czym oczywiście najbardziej skorzystały osoby spoza patriarchalnych układów: kobiety, osoby queerowe czy reprezentujące różne punkty w genderowym spektrum.
Pytają o człowieczeństwo, o rzeczywistość, badają dźwięk i jego doświadczanie, eksplorują emocjonalny potencjał ucieczki w wyobraźnię i sprzężenie zwrotne z materialnym otoczeniem. Dlatego wciąż stosowana praktyka tworzenia sztucznego podziału na muzykę „polską” i „obcą” – szczególnie przy okazji rocznych podsumowań – ma tak mało sensu.
**
Paweł Klimczak – dziennikarz, muzyk, DJ. Od lat zajmuje się branżą muzyczną w kontekście społecznym, politycznym i ekonomicznym. Ostatnio bada nowe formy ludowości i eksploruje możliwości adaptacji muzyki ludowej do nowej rzeczywistości brzmieniowej. Bezwstydny nerd i stoner.