Chappell Roan wystąpi w tym roku w Polsce. Kim jest? To bezczelna dziewucha. Wykorzystuje sławę do uprawiania polityczno-tożsamościowych aktów i nie chce za to przepraszać. Równie bezpardonowo narzeka na patologie przemysłu muzycznego i kultury fanowskiej, czyli rąk, które teoretycznie ją karmią.
Mieliście kiedyś tak, że zablokowaliście jakiś niekoniecznie przypadający wam do gustu utwór, gdy streamingowy algorytm uparcie podsuwał go wam do słuchania? Ja zrobiłam tak z Good Luck, Babe, czyli jednym z największych hitów Chappell Roan.
Nigdy wcześniej ani później nie zdecydowałam się na podobny ruch, choć znam znacznie bardziej irytujące piosenki, a nawet wcale nie uważam Powodzenia, kochanie za kompletny chłam, zwłaszcza że gdy Roan teatralnie wchodzi w refrenie na wysokie tony, wzbudza raczej przyjemne konotacje z legendarną Kate Bush.
No to o co chodzi? Cały kawałek po prostu mi nie leży, ale przecież nie musi. Ku mojemu zaskoczeniu wydarzyło się natomiast coś innego – okazało się, że można zostać sympatyczką czy też nienachalną kibicką (bo fanka to zdecydowanie za duże słowo) kogoś, czyjej muzyki ani trochę się nie lubi.
Albo inaczej: pozostaję pod ogromnym, choć niebezkrytycznym wrażeniem stworzonej przez Roan persony medialno-scenicznej, którą otwarcie queerowa i inspirująca się estetyką drag queen artystka drażni wszystkich, włącznie z jej własnym fandomem. Słowem: Chappell Roan to bezczelna dziewucha. Ta bezczelna dziewucha wystąpi w Warszawie pod koniec maja.
Co Chappell Roan wyprawia w branży
Jak już się pewnie domyślacie – to niekoniecznie będzie recenzja głośnej i docenianej przez recenzentów pierwszej płyty Chappell Roan pt. The Rise and Fall of Midwest Princess, której należy oddać to, że w swojej barokowości, przegięciu i bardzo skrupulatnie zamierzonej komediowości (w Red Wine Supernova śpiewa: „Słyszałam, że lubisz magię?/Mam różdżkę i królika!”) nie czyni nikogo obojętnym i ma wiele warsztatowo naprawdę mocnych momentów.
Bardziej interesuje mnie czy to, co pozamuzycznie pochodząca z Missouri wokalistka wyprawia w branży, może jakoś zmienić reguły panujące w show-biznesie i nie tylko w nim. Spoiler alert: jako jednostka – niekoniecznie, ale chociaż próbuje inspirować tłumy i torpedować establishment. Jeśli jesteście w grupie „dupa jest od srania, a artysta od grania”, nie czytajcie dalej.
Chappell Roan wykorzystuje sławę do uprawiania polityczno-tożsamościowych aktów i nie wygląda na to, by chciała przestać ani tym bardziej za to przepraszać. Równie bezpardonowo narzeka na patologie przemysłu muzycznego i kultury fanowskiej, czyli rąk, które teoretycznie ją karmią. Potrafi odwołać trasę, gdy szwankuje jej zdrowie psychiczne, i publicznie opowiada o swojej dwubiegunówce i depresji, co dla jednych wpisuje się w nieznośną kulturę terapii, a dla drugich jest po prostu detabuizacją zdrowia psychicznego.
Roan to w dodatku dumna, wyoutowana lesbijka, która śpiewa countrypopowe piosenki o dowożeniu lub niedowożeniu kobiecych orgazmów i wyraźnie stawia na afirmację przyjemności bardzo często możliwej do osiągnięcia jedynie w safickim układzie. Pod wpływem jej muzyki słuchaczki ogłaszają koniec randkowania z mężczyznami, bynajmniej nie ze względu na nienawiść do tej płci, lecz jej arogancki i przedmiotowy stosunek do kobiet. A sama Chappell Roan w swojej zuchwałości nigdy nie bierze jeńców, za co potem mniej lub bardziej słusznie obrywa w internecie, jednocześnie porywając szeroką publikę i zdobywając najważniejsze branżowe statuetki.
Przy okazji odbierania tych ostatnich nigdy nie odmawia sobie prawa do wygłaszania niosących się potem trudnym do przegapienia echem przemów. Nie inaczej było na tegorocznej gali rozdania Grammy, na której ewidentnie królowały queerowe kobiety.
27-letnia Chappell Roan (a w akcie urodzenia: Kayleigh Rose Amstutz) otrzymany laur dla najlepszej debiutującej artystki opatrzyła następującym komentarzem: „Powiedziałam sobie, że jeśli kiedykolwiek wygram Grammy i będę mogła stanąć tutaj przed najbardziej wpływowymi ludźmi w muzyce, zażądam, aby wytwórnie i branża, czerpiąca zyski z artystów w wysokości milionów dolarów, zaoferowały godziwą płacę i opiekę zdrowotną, zwłaszcza początkującym artystom”.
Roan tę sytuację zna z autopsji. W czasie pandemii – w kwietniu 2020 roku – straciła kontrakt, który podpisała jeszcze jako nastolatka, z wytwórnią Atlantic Records. Nie mogła znaleźć pracy, nie miała ubezpieczenia zdrowotnego i – jak sama przyznała – jako młodziutka i niezbyt doświadczona na rynku muzycznym i pracowym wokalistka czuła się „zdradzona przez system i odczłowieczona”.
Artyści i artystki pracują
Tymi słowami zwróciła uwagę na patologie przemysłu (nie tylko amerykańskiego), w którym artysta nie ma de facto statusu pracownika i zanim odniesie spektakularny sukces, tworzy w warunkach ryzyka bez podstawowego zaplecza socjalnego i gwarancji, że nawet duża otrzymywana na wejściu zaliczka się zwróci, a umowa z wytwórnią – utrzyma. W efekcie część osób zostaje z długami, a sprawa tantiem i praw autorskich też nie wygląda zbyt różowo, co już nie raz wyszło przy aferach z udziałem znacznie większych gwiazd.
Okazało się, że przykładowo i w dużym skrócie Taylor Swift nie była właścicielką własnych utworów, więc – chcąc dalej ich używać – nagrała płyty od nowa. Większość muzyków nie ma jednak zasobów do samodzielnego wyprodukowania materiału po raz drugi, jak uprzywilejowana Tay, więc dyskusja o tym, jak walczyć z Goliatem w postaci często bezwzględnych wytwórni – pozostaje otwarta, a Chappell Roan ją podejmuje.
czytaj także
Oczywiście można powiedzieć: widziały gały, co na kapitalistycznym rynku brały. Po taką, zresztą, argumentację sięgnął, mówiąc niejako w imieniu wytwórni, związany z tą branżą Jeff Rabhan. W ostrym artykule opublikowanym na łamach „The Hollywood Reporter” pouczył piosenkarkę w reakcji na jej występ podczas rozdania Grammy, że woda jest mokra… znaczy, że „wytwórnie płytowe to biznes, nie organizacje charytatywne” i nie są artystom winne niczego poza wypłatą zaliczek i tantiem.
A tak w ogóle to Roan – zdaniem jej krytyka – jest „zbyt zielona i niedoinformowana, żeby być wektorem zmiany, chociaż do tego aspiruje”. Na dokładkę Rabhan „zaorał” wokalistkę klasycznym zdroworozsądkowym fatality pt. „nie tak się robi aktywizm”, którego przecież wielu już przed nią próbowało. Z jakim skutkiem? Nadal mamy kapitalizm.
To prawda, Chappell Roan nie jest ani pierwszą, ani ostatnią artystką punktującą systemowe problemy, ale tak się jakoś składa, że podejmowany przez nią temat wciąż trudno umieścić w topce publicznie dyskutowanych przez popowych idoli. Można się też spierać, na ile dobrze dobrała swoje słowa, bo – jak słusznie przypomina magazyn „Variety” – „artyści, którzy podpisują kontrakty z dużymi wytwórniami, faktycznie mają prawo do ubezpieczenia zdrowotnego na mocy umowy zawartej z SAG-AFTRA, która istnieje od 1952 roku, a w ostatnich latach wytwórnie udzielały wskazówek dotyczących innych możliwości uzyskania ubezpieczenia”.
Ten sam magazyn zauważa jednak, że nie jest jasne, „jak często te możliwości są wspominane w trakcie podpisywania umowy lub wykorzystywane przez muzyków (lub jak konkurencyjne są plany ubezpieczeniowe)”. Zamiast skwitować ów problem konstatacją, że nieznajomość prawa szkodzi, warto zauważyć, że w interesie koncernów płytowych bynajmniej nie leży uświadamianie pozostawionych samym sobie młodych debiutantów o tym, co im się należy.
Niewiedza zarówno w obszarze opieki zdrowotnej, jak i wielu innych przysługujących artystom narzędzi działa na korzyść muzycznych fabryk i jest przez nie konsekwentnie podtrzymywana.
Artyści nie są akcją charytatywną
O tym opowiadały mi w podcaście Nie ma przyszłości bez równości wokalistka i kompozytorka, Misia Furtak, prawniczka Anna Misiewicz i propagatorka ruchu MusicTech Aga Samitowska. Wszystkie są zaangażowane w projekt ZAiKS, czyli „inicjatywę edukacyjną skierowaną do młodych kreatywnych ludzi i dostarczającą rzetelną, merytoryczną i niezbędną wiedzę z zakresu prawa autorskiego”. Wszystkie przekonywały mnie, że praca artystyczna to po prostu praca, że początkujący twórcy są w szczególnie fatalnej sytuacji i że bez zrozumienia tych prostych prawideł będzie gorzej, a żerujące na artystach platformy streamingowe tylko zacierają ręce.
Słuchaj podcastu Nie ma przyszłości bez równości:
Jeśli brakuje wam materiału dowodzącego powyższym tezom, polecam na przykład raport organizacji Help Musicians, która policzyła, że brak stałego dochodu stanowi barierę w robieniu kariery u 44 proc. badanych artystów, a 23 proc. z nich nie pozwala utrzymać siebie ani swojej rodziny.
Jeff Rabhan ma na to jednak receptę. Proponuje, żeby zamiast płomiennych przemów takie artystki jak Chappell Roan zainwestowały swój czas (i pieniądze) na przykład w stworzenie fundacji. Powszechnie wiadomo przecież, że filantropijno-zrzutkowy plasterek to najlepszy sposób na zatamowanie krwotoku w postaci wyzysku czy niesprawiedliwości.
Księżniczka Midwestu podjęła jednak tę rękawicę i wpłaciła na rzecz twórców zmagających się z trudnościami finansowymi 25 tys. dolarów, a samego Rabhana wezwała do dorzucenia dwukrotnie większej sumy. Z Roan przykład wzięły póki co inne artystki, m.in. Charli XCX oraz Sabrina Carpenter, ale – jak mówiły moje podcastowe rozmówczynie – „ciągłe powtarzanie, że artystów trzeba wspierać, brzmi tak, jakby artyści byli akcją charytatywną, a nie ludźmi wykonującymi pracę”. Chciałabym wierzyć, że na samej darowiźnie odezwa wokalistki się nie skończy.
Lato Charli XCX w erze Taylor Swift, czyli wakacje, jakich potrzebowaliśmy
czytaj także
Na pewno na Rabhanie nie kończy się lista osób pomstujących na Roan. Tak się składa, że nie brakuje tam mężczyzn w średnim wieku, którzy z ochotą przypominają gwiazdce, gdzie jej miejsce. Jeszcze w czasie amerykańskiej kampanii prezydenckiej znany komik z własnym late night show Bill Maher wyśmiał sprzeciw piosenkarki wobec ludobójstwa w Gazie. Stwierdził przy tym, że Chappell Roan narzeka na dorastanie jako queerowa dziewczyna ze Środkowego Zachodu USA, podczas gdy na Bliskim Wschodzie, w którego obronie staje, na to samo nie miałaby żadnych szans, bo prędzej straciłaby życie.
Nie pojechała do Białego Domu
Opinią publiczną wstrząsnął także brak poparcia dla Kamali Harris, co próbowano nazywać (wedle dobrze znanego także w naszym nadwiślańskim duopolu mechanizmu) symetryzmem/pożytecznym idiotyzmem działającym na korzyść Trumpa. Chodziło m.in. o słowa, w których Chappell Roan przyznała, że nie zagłosuje na kandydata republikanów, tylko jego rywalkę, ale jednocześnie i ku wściekłości liberałów nie dołączy do głośnego chóru apologetów Harris.
„Wiecie, co jest dobre, a co złe, ja też wiem. Pieprzyć Trumpa, kurwa, serio, ale pieprzyć część gówna, które wydarzyło się w Partii Demokratycznej, która zawiodła ludzi takich jak ja i ty – a tym bardziej Palestynę i każdą zmarginalizowaną społeczność na świecie”. W czerwcu ubiegłego roku artystka nie wzięła udziału w obchodach Dnia Dumy w Białym Domu, choć dostała zaproszenie od administracji Bidena i Harris.
Roan w ten sposób nie tylko oprotestowała rolę USA we wsparciu Izraela, ale także nieścisłości w pseudoprogresywnej polityce demokratów, którzy w swoich szeregach mieli m.in. urzędnika opowiadającego się za ustawodawstwem godzącym w prawa i zdrowie transpłciowych dzieci.
Teraz w kraju, którego prezydent Donald Trump dekretem ogłosił istnienie jedynie dwóch niezmiennych od poczęcia płci, Chappell Roan mówi ze scen „nie byłoby mnie tu bez transpłciowych dziewczyn” oraz „osoby trans zawsze istniały i zawsze będą istnieć”. Pokazuje też środkowy palec altprawicy, przypominając, że sama wywodzi się z bardzo konserwatywnej społeczności, ale nie wybiera drogi ugrzecznionej, ostrożnej liberałki. Jest radykalna, do bólu szczera i mocno oddaje lęki swojej epoki i pokolenia latami obserwującego hipokryzję strony demokratycznej, dążącej do umiarkowania kosztem całych, marginalizowanych grup społecznych.
Bardzo ważnym punktem w biografii Roan jest wspomniany 2020 rok. To wtedy tworzy we współpracy z odpowiedzialnym m.in. za sukces Olivii Rodrigo, Danielem Nigro Pink Pony Club – utwór, w którym dotychczas raczej grzeczna i śpiewająca o rozstaniu z chłopakiem Kayleigh zmienia się w zbuntowaną queerową ikonę i opowiada historię striptizerki. Właśnie dlatego Atlantic Records podziękowało jej za dalszą współpracę. Metamorfoza piosenkarki nie wpisywała się w wymyślony dla niej image (hetero) dziewczyny z sąsiedztwa, co ostatecznie jej samej – nie od razu, ale po kilku latach się opłaciło.
W polskiej prasie przeczytacie sensację, że Roan kiedyś chodziła trzy razy do kościoła, a dziś śpiewa o tancerce go-go. Cóż, to nie jest specjalnie wyjątkowe, że osoba wychowana w religijnym domu długo wierzyła, że związki jednopłciowe to grzech, że nieprędko zaczęła eksperymentować ze swoją seksualnością i wizerunkiem, a do tego miała za sobą mniej lub bardziej nieudane relacje z chłopcami.
Na pewno jednak niepopularne jest to, z jak bardzo wyglądającą na autentyczną odwagą mówi o swoich doświadczeniach, orientacji i tożsamości, odpowiadając na wątpliwości, ale i najśmielsze fantazje młodych i dorastających w podobnych okolicznościach ludzi. A zwłaszcza lesbijek, bo ich niewidoczność w kulturze, społeczeństwie, a nawet w obrębie samej społeczność LGBT+ to problem, który doczekał się tomiszczy naukowych opracowań.
czytaj także
Jeśli jednak śledzicie, co tam w popie piszczy, zauważycie, że epoka tzw. wysterylizowanej lesbijskości w muzyce, która charakteryzowała lata dziesiąte obecnego wieku, ustąpiła złotej erze nieskrępowanej safickiej perwersji. Obok Chappell w głównym nurcie mamy przecież takie gwiazdy jak Billie Eilish śpiewającą o tym, że mogłaby zjeść dziewczynę na lunch, biseksualną Doechii czy panseksualną i afirmującą relacje z kobietami od dawna Janelle Monae.
Sukces po porażce
Trzeba też pamiętać, że Roan pierwsze muzyczne kroki stawiała dość wcześnie, zaczynając od lokalnych talent shows, a kończąc na kontrakcie z wytwórnią, która dostrzegła jej umiejętności w internecie. To tam nastoletnia Chappell zamieszczała covery znanych utworów i zanim weszła w barokowy pop, uprawiała raczej spokojniejszą jego indiefolkową odmianę. Kariera wybuchła nagle po porażce z Atlantic Records, ale i wielu wyrzeczeniach, których dziś Roan żałuje, bo nie napisała matury i nie była na amerykańskim odpowiedniku studniówki.
Pod skrzydła wzięła ją jednak inna wytwórnia, przy której wokalistka rozkwitła po swojemu i tęczowemu. Jak słusznie zauważa James Factora na Them, „właściwa” kariera Roan wybuchła dopiero za sprawą debiutanckiego i już queerowego albumu pełnego „tekstów o wibratorach”, który jednak osiąga sukces poza społecznością LGBT+, a więc nie sprowadza piosenkarki tylko do etykietkowej kontrowersji.
„Wydawałoby się to niemożliwe zaledwie 10 lat temu – dowód nie tylko na jej gwiazdorską moc, ale także na ogólny wzrost widoczności lesbijskiej. […] to wskazówka, jak bardzo amerykańska kultura popularna zmieniła się od czasów, gdy I Kissed a Girl Katy Perry było postrzegane jako rozwiązły spektakl. (Okazuje się, że ludzie chcieli zrobić o wiele więcej niż tylko całować dziewczyny)” – pisze Factora.
Duża w tym zasługa artystki, ale być może Island Amusement Record – odpowiedzialna za The Rise and Fall of Midwest Princess najwyraźniej zrozumiała, że monetyzacja queeru może się opłacić, co oczywiście każe postawić pytanie, na ile współczesna popkultura emancypuje, a na ile wykorzystuje mniejszości.
Fani i fanatycy
Dalsze kroki Roan z pewnością pozwolą odpowiedzieć na to pytanie, ale na razie wiele wskazuje na to, że sama artystka nie jest skończoną materialistką i lesbijką na pokaz, a przynajmniej mało wykalkulowane wydają się jej wypowiedzi. Niektórzy twierdzą, że podcina gałąź, na której siedzi, nie tylko poprzez malkontenctwo wymierzone w branżę, ale także – w toksyczność własnego fandomu.
Dość ryzykownym wyborem piosenkarki okazały się publiczne wyznania dotyczące granic przekraczanych przez słuchaczy i coraz bardziej skracanych przez media społecznościowe. Fani, a raczej fanatycy, mają to do siebie, że jednocześnie przesadnie wynoszą swoje idolki na piedestał i mają wobec nich bardzo określone wymagania osadzone w przekonaniu, że gwiazdy to ich przyjaciółki. Ale czy przyjaciółce także się narzucacie i dotykacie ich wbrew ich woli? No właśnie.
„Ludziom wydaje się, że znają kogoś tylko dlatego, że widzą go w internecie i słuchają jego twórczości. Nie obchodzi mnie, że znęcanie się i nękanie uznawane jest za normalną rzecz w stosunku do osób sławnych. To nie znaczy, że jest to w porządku” – stwierdziła piosenkarka i zebrała cięgi, że jest niewdzięcznicą, która nie rozumie, na czym polega przywilej i sława, a także gardzi swoimi odbiorcami, przy okazji narzekając równie ostro lub wprost rugając paparazzich. Na domiar wszystkiego odwołuje koncerty, gdy czuje, że wszystko ją przytłacza.
Ja to widzę raczej jako podważenie tzw. stan culture, o której dramatycznych skutkach dawno temu rapował Eminem i z której Taylor Swift uczyniła groźne narzędzie władzy. Znowu – Roan nie jest pierwszą osobą zwracającą uwagę na fanów zmieniających się w roszczeniowych stalkerów, którzy istnieli w świecie od zawsze. Ale media społecznościowe umasowiły ten trend, znacząco, choć bardzo złudnie, zbliżając celebrytów i fanów do siebie.
Nie jestem specjalnie skora do współczucia bogatym popowym idolkom, ale pamiętam meltdown Britney Spears z 2008 roku i chyba wolałabym, żeby nikt nie musiał przechodzić przez to samo, a umiejętność krytycznego podejścia pozwalała ludziom myśleć na tyle samodzielnie, by przestać oddawać się kultom jednostek, które nigdy nie kończyły się dobrze. Oczekuję jednak od tych uznanych za wybitne, że będą kimś więcej niż tylko nośnikami reklam i rozrywkowego eskapizmu. Jeśli już macie tę uwagę, to wykorzystajcie ją dobrze, odważnie i szczerze, tak jak Chappell Roan.