Brian Eno powiedział kiedyś, że ten album to przyszłość rock’n’rolla na dwóch winylowych płytach. O debiutanckiej płycie Roxy Music pisze Jakub Bożek.
„Nagrałem z radia pierwszą płytę Roxy Music – może nie powinienem tego mówić, bo to na pograniczu glam rocka, czyli obciachu, ale to zespół, który strasznie lubię” – powiedział ostatnio w Jan Lityński w rozmowie z Robertem Kowalskim.
Absolutnie nie ma czego się wstydzić. To prawda, że wdzianka Roxy Music bywały bardziej obciachowe niż Ona tańczy dla mnie, ale muzyka którą grali, była z pewnością lepsza niż ich garderoba. No i zestarzała się o wiele lepiej. Niedawno wydany boxset The Complete Studio Recordings, który zawiera wszystkie 7 albumów, jeden album koncertowy i dodatkowe 2 płyty ze stronami B singli i niewydanymi nagraniami, to doskonała okazja, żeby sobie o nich przypomnieć.
Ja najbardziej lubię wracać do debiutanckiego albumu Roxy Music. Nie dlatego, że jest najlepszy, ani dlatego, że są na nim najlepsze piosenki zespołu. Podoba mi się swoboda, z jaką muzycy traktowali rockową konwencję, żarty, jakie stroili sobie z nadętych progowców, chaos który wprowadzali do piosenek i który czasem je pochłaniał. Uwielbiam też łamiący się wokal Briana Ferry’ego – lidera Roxy, który traktował kapelę jak projekt artystyczny. Często słychać, że linie melodyczne pisał na głos, który słyszał w swojej głowie, a nie ten, którym faktycznie dysponował. Odwaga, dowcip i radość grania – jeśli tego szukacie, Roxy Music to płyta dla was.
Już sam początek zapowiada coś niezwykłego. Re-Make/Re-Model, pierwszy utwór na albumie, rozpoczyna się od odgłosów eleganckiego przyjęcia albo wernisażu, słyszymy brzęk kieliszków, rozmowy. Te 10 sekund było jak mission statement zespołu. Roxy Music nie chcieli być po prostu rockową kapelą, kierowali się do innej publiczności – marzyli o przebiciu się do świata elit, szczególnie Ferry miał arystokratyczne ciągoty, choć z początku fascynacja mieszała się u niego z odrazą, czemu dał wyraz np. w piosence In Every Home A Heartache z płyty For Your Pleasure.
Re-Make/Re-Model to też niecodzienna piosenka miłosna, Ferry aż pluje seksem, ale dziewczyna o której śpiewa, pojawia się tylko jako numer rejestracyjny samochodu, którym jeździła – CPL 593H. W Re-Make nie ma refrenu, jest za to free-jazzowy saksofon i atonalne hałasy z walizkowego syntezatora EMS VCS 3. Obsługiwał go Brian Eno, który był dźwiękowym alchemikiem Roxy. Programował syntezatory, zapętlał taśmy itd. W ten sposób wypełniał miejsce tradycyjnie zajmowała gitara rytmiczna albo klawisze. Eno był też niezwykle barwną osobowością, poza tym ubierał się trochę jak Wielki Ptak z ulicy Sezamkowej. Ostatnia minuta to seria solówek, bardzo zabawnych, bo muzycy Roxy nie byli żadnymi wirtuozami. W tej parodii rocka progresywnego najbardziej rozbawia mnie syntezatorowy odpał Eno, ale każdy znajdzie coś dla siebie.
Kolejny Ladytron to chyba najpopularniejsza piosenka z debiutu. To dość standardowa narracja o uwiedzeniu, ale opakowana w mało przewidywalną aranżację. Niepoślednią rolę odgrywa tutaj obój, są też kastaniety, kosmiczne efekty Eno i riffy gitary, które brzmią, jak eksplozje. Utwór zamiast się kończyć, rozmywa się w hałasie.
If There Is Something to właściwie trzy piosenki w jednej. Country-rockowy początek, awangardowy środek i melodramatyczny finał, podczas którego Ferry nie za bardzo panuje nad swoim wokalem. Podczas wibrato brzmi jakby miał się rozsypać na kawałki.
The Bob (Medley) to chyba najbardziej ekstremalne nagranie na debiucie. Piosenka jest luźno inspirowaną Bitwą o Anglię, przerywa ją dźwiękowa symulacja pola walki – Eno z pomocą Mooga odtwarza dźwięki karabinów i wybuchających bomb. Awangardowa końcówka jest grana „na setkę”.
Chance Meeting to kolejny dziwoląg, sentymentalna ballada, która jest zapowiedzią albumów Davida Sylviana z Ryūichim Sakamoto. Równocześnie Eno produkuje tu dźwięki ostre, jak tajlandzkie curry. Osobliwa mieszanka, która jednak sprawdza się doskonale.
Zamykający płytę Bitters End to z kolei czysty rockowy pastisz, muzyka wyjęta jakby z lat 50. i Ferry śpiewający o „czekoladowych bramach” i „fontannach tryskających pink ginem” – koktajlem popularnym w XIX wieku.
Mimo wszystko Ferry nie był zadowolony z debiutu. Nie podobał mu się ani wokal, ani produkcja. We wszystkich rozmowach twierdzi, że tak naprawdę Roxy Music zaczęli się od drugiego albumu. Myślę jednak, że to Eno jest bliższy prawdy w ocenie Roxy Music – powiedział kiedyś, że ten album to przyszłość rock’n’rolla na dwóch winylowych płytach. Wielu krytyków przyznało mu rację. „Rolling Stone” pisało: „To płyta, na którą nie byliśmy gotowi”. „New Musical Express” ogłosił album „najlepszym debiutem, jaki kiedykolwiek powstał”. Magazyn „FACE” w wiele lat po premierze pisał: „Ferry udowodnił, że art-rock nie musi być nadęty i pozbawiony humoru. Jego piosenki są innowacyjne, wartościowe literacko, równocześnie szczere i ironiczne”. Również publiczność dała się uwieść, w zaledwie kilka miesięcy po nagraniu albumu, stali się jednym z największych zespołów w Wielkiej Brytanii. Co prawda nie osiągnęli nigdy statusu Davida Bowiego, ale i tak udało im się spełnić rock’n’rollowy sen.
Pomimo tego, że byli nietypowi nie ustrzegli się przed najbardziej zwyczajnymi rockowymi schematami. Np. po debiucie ich pierwszy basista nawrócił się na sufizm i odszedł z zespołu. Był też niemożliwy do uniknięcia konflikt dwóch wielkich osobowości – Ferry’ego i Eno. Ponieważ to ten pierwszy wymyślił zespół, drugi musiał odejść. Eno został wyrzucony po drugim albumie i rozpoczął karierę solową. Powiedzieć, że udaną to za mało. Legenda tego producenta dorównuje chyba tylko legendzie Phila Spectora, o którym pisałem przy okazji jego albumu świątecznego. Eno pracował m.in. z Davidem Bowiem przy jego trylogii berlińskiej, z Talking Heads, U2, stworzył nowy gatunek muzyczny – ambient.
Ferry dalej przewodził Roxy Music, i jak to zazwyczaj bywa, stawał się coraz bardziej autorytarny. Wcześniej utwory były pisane przez cały zespół, na późniejszych albumach mógł równie dobrze zatrudnić muzyków sesyjnych. Wreszcie Ferry w latach 80. stał się wcieleniem thatcherowskich ideałów i nagrał perfekcyjny album dla japiszonów – Avalon (nie zrozumcie mnie źle, to doskonała popowa płyta). Zresztą Ferry od początku nie ukrywał swojej żądzy awansu w hierarchii społecznej, a dziś poluje na lisy i głosuje na konserwatystów. Ale to już inna bajka.