Ambicje Miguela nie kończą się na dośpiewaniu refrenu do kolejnego hitu o: imprezowaniu, gangsterce czy, w wariancie ambitnym, trudnym dorastaniu w getcie.
Są płyty, którym trzeba dać czas, muszą dojrzeć jak ser. Dla mnie taką płytą było Kaleidoscope Dream Miguela, o której w zeszłorocznym podsumowaniu napisałem, że właściwie to nic specjalnego a w złotej dla R&B pierwszej połowie obecnej dekady z pewnością przeszłaby bez echa. Teraz zastanawiam się, co strzeliło mi do głowy, bo płyta – jakby w akcie zemsty – wwierciła mi się do głowy, tak jak dentysta wwierca się w oporną ósemkę. Zaczęło się na trasie między Wrocławiem a Łodzią i trwało aż do końca majowego weekendu. W dodatku wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że Kaleidoscope Dream będzie mnie dręczyć jeszcze przez jakiś czas.
Dlaczego? Bo to naprawdę świetna płyta, która pokazuje, że nowoczesne, męskie R&B swojego drugiego życia powinno poszukać poza hip-hopem (tę obserwację kradnę jednemu z dziennikarzy świetnego brytyjskiego FACT-u). Najlepsze płyty tego gatunku – Voodoo D’Angelo czy Channel.orange Franka Oceana – były jak najdalejsze od hip-hopowych trendów, a gdy już pojawiali się na nich raperzy, to oni musieli się dopasować do konwencji, a nie na odwrót. Za przykład może służyć Super Rich Kids z płyty Oceana – legendarny Earl występuje tutaj na luksusowym i bardzo wolnym podkładzie, który właściwie wymusza na nim melodeklamację.
Z Kaleidoscope Dream jest podobnie. Naturalnie, hip-hop jest obecny w świecie Miguela, jest to przecież muzyka, przed którą nie ma ucieczki. A jednak ambicje artysty nie kończą się na dośpiewaniu refrenu do kolejnego hitu o: imprezowaniu, seksie, robieniu kasy, gangsterce czy, w wariancie ambitnym, trudnym dorastaniu w getcie. Dlatego też zakres dźwiękowych inspiracji jest tutaj bardzo szeroki. Otwierające płytę Adorn brzmi np. jak cytat z Sexual Healing Marvina Gaye’a – to klasyczny numer o miłości, z uwodzicielskimi harmoniami, krótkimi strzałami syntezatorowych smyków, gamoniowatymi okrzykami na drugim planie. To piosenka do śpiewania pod prysznicem i przy goleniu.
O ile Adorn mieści się jeszcze w szablonie komercyjnego, wysmakowanego R&B, kolejny utwór na płycie, Don’t Look Back, to inna para kaloszy. Jest to też najlepsze potwierdzenie tezy Simona Reynoldsa mówiącej, że cykl muzycznych inspiracji zamyka się w okresach dwudziestoletnich. Lata 70. odsyłały do lat 50., 80. do 60. i tak dalej. Don’t Look Back to perfekcyjne zszycie wysokobudżetowego popu rodem z lat 80. i rytmicznych patentów z singli Motownu w latach 60. Może na papierze nie brzmi to najlepiej, ale gwarantuję, że to pop w jakości HD. Jakby tego było mało, pod koniec piosenka przechodzi w cover Time of the Season The Zombies – hipisowskiego hołdu dla Summer of Love. Miguel robi z tego klasyka coś mroczniejszego, ale też bardziej pociągającego.
Kolejne utwory nie ustępują niczym genialnemu otwarciu. Use Me przypomina mi kawałki TV On The Radio – mroczne soulowo-rockowe granie, zmysłowe i męskie. Świetne jest tutaj wykorzystanie drugiego planu: rozmytych gitar, samplowanych plam dźwięku. Do You Do… mogłoby lecieć nawet na antenie Radia Zet, no może gdyby nie refren: „Do you like drugs? Well, me too”.
Zjawiskowe jest zaś Where’s the Fun in Forever, klasycznie soulowe, z pochodem basu tryumfalnym jak marsz Roberta Korzeniowskiego. Utwór został napisany na Jamajce podczas sesji songwriterskiej dla Alicii Keys, ale był tak dobry, że Miguel chciał go zostawić dla siebie. Keys nie robiła problemu, a nawet zaśpiewała w chórkach. Where’s the Fun in Forever pokazuje też siłę Miguela jako tekściarza. Choć to piosenka z gatunku „ciesz się życiem”, którego szczerze nie cierpię, nie mogę się od niej wyzwolić. Przede wszystkim dzięki genialnemu dwuwierszowi: „Tomorrow isn’t promised / Where’s the fun in forever”.
Chociaż Miguel już nigdy nie dosięga tego poziomu, nie ma się czego wstydzić. W Use Me wychodzi z roli namiętnego kochanka i przyznaje, że boi się seksu przy świetle: „Forgive me, it’s the very first time”. W Don’t Look Back banalna historia niewiernego partnera zmienia się w opowieść o wilkołaku, z którego noc wydobywa najgorsze instynkty. Candles in the Sun to próba twórczości zaangażowanej: „Business and governments just watch out an innocent fade / Mindless bureaucracy fails, hindering government aide”. OK, nie jest to szczególnie odkrywcze, ale i tak obecność rzeczywistości w muzyce, która przecież uchodzi za rozrywkową, cieszy. W komentarzu do płyty Miguel mówił: „R&B było muzyką ludzi świadomych społecznie, w piosenkach można było mówić o ważnych sprawach, zapomnieliśmy o tym. Nie chcę brzmieć jak kaznodzieja, ale te myśli przychodzą mi do głowy, zadaję sobie takie pytania”. Kaleidoscope Dreams to jeszcze nie What’s Going On, ale wierzę, że najlepszy album Miguela jest jeszcze przed nim.