Polska sztuka była do tej pory generalnie dość obojętna na problem faszyzacji. Wiązałbym to z paradygmatyczną cechą naszej kultury. Otóż u nas socjaldarwinizm, nacjonalizm, klerykalizm, rasizm i homofobia wydają się na tyle oswojone i przezroczyste, że przestały kojarzyć się z faszyzmem. Rozmowa z Tomaszem Kozakiem, artystą wizualnym i teoretykiem kultury.
Łukasz Łachecki: Jak na naszą wyobraźnię działają obrazy wojny?
Tomasz Kozak: Na pewno powraca typowo polski kod źródłowy. Bazuje on na głęboko zakorzenionym lęku przed wojną, który uruchamia różne warianty scenariusza „Pod Twoją obronę”. W rezultacie mamy np. odruch, by chronić się w twierdzy jedności narodowej, chować pod spódnicą flagi, władzy albo religii państwowej. Przy czym chodzi nie tylko o wąsko pojęty katolicyzm, ale religię w szerszym rozumieniu, czyli forsowaną przez państwo ideologię, nacjonalizm lub rusofobię.
czytaj także
Albo romantyzm?
Odruchem obronnym jest także reaktywacja kodów z okresu zaborów i okupacji, powrót do retoryk i gestykulacji romantycznych, insurekcyjnych oraz mesjańskich. Mają one mobilizować całe społeczeństwo, od dzieci po starców. Symptomatycznym przykładem takiego powrotu był moim zdaniem TVN-owski koncert „Razem z Ukrainą”. Zrobiła się z tego parada klisz z demobilu. Widzieliśmy kilkuletnią Amelkę śpiewającą ukraiński hymn – i Andrzeja Seweryna, który robił za Wernyhorę, kozackiego wieszcza. Nie tylko wyrecytował mesjański Testament Szewczenki, ale zwieńczył go obowiązkową dziś inwokacją do „ruskiego” agresora. „Idi na chuj!” Publiczności bardzo się to spodobało.
A tobie?
Mniej. Mimo powagi sytuacji ogólnej nie mogłem się nie roześmiać. Bo ja też miałem odruchowe skojarzenia, tyle że z kawalerami ostrogi z Trans-Atlantyku czy figurami obśmianymi przez Mrożka i Różewicza w takich dramatach jak Śmierć porucznika czy Spaghetti i miecz. Po 1989 roku zdawało się, że to imaginarium zostało wyeksploatowane przez zabory, sanację i PRL do cna. Ale PiS-owska „polityka historyczna” zaczęła odkurzać romantyczno-militarne starocie. A atak Rosji na Ukrainę doprowadził do ich zmartwychwstania i powszechnej mobilizacji ponad partyjnymi podziałami w polskiej wyobraźni zbiorowej. W efekcie już nie tylko prawacy recytują archaiczne wierszydła.
Czy oprócz nich mamy coś jeszcze, jakieś inne skrypty?
Dostarcza ich zachodnia kultura masowa, głównie kino amerykańskie. Bo przecież od dawna jesteśmy bombardowani thrillerami i horrorami wojennymi. One są bardziej nowoczesne od naszej tradycyjnej narracji narodowej – nie tylko w aspekcie ikonograficznym. Przy czym nie chodzi wyłącznie o to, że w amerykańskich superprodukcjach dominuje wypasiona technologia.
Tylko?
Nowoczesność polega w tym przypadku na wieloznaczności emocjonalnej. Thriller wojenny nie tylko odwołuje się do pierwotnego lęku przed wojną, ale pozwala nam również przeżywać militarną ekscytację. Ważny jest jednak specyficzny charakter tej ekscytacji. Nie przeżywamy jej jako odbiorcy tradycyjnej propagandy wojennej, potencjalni lub realni „poborowi” zmobilizowani przez wspólnotę. W czasie projekcji konsumujemy militarne emocje jako wolne jednostki, którym nie grozi przymusowa służba na rzecz wspólnoty. Konsumpcję tego typu można waloryzować pozytywnie lub negatywnie, nie zmienia to jednak faktu, że jest ona istotowo nowoczesna.
Dlaczego?
Ponieważ nowoczesność oznacza indywidualizację, a jej konsekwencją jest zniesienie lub przynajmniej osłabienie przymusu zaangażowania. Jednostki, owszem, powinny się angażować, np. na rzecz republiki – ale dobrowolnie.
Do jakiego stopnia obrazy wojenne, którymi karmią nas media i popkultura, faktycznie inspirują do takiego dobrowolnego zaangażowania?
Trudno przesądzić. Współczesny konsument bywa leniwy i płochy. Nie chce mu się, a nawet jeśli – to często tylko przez chwilę. Ale z drugiej strony zaangażowanie chwilowe także może być bardzo ważne. Tu przypomina się model skonstruowany przez Camusa. Bo przecież Dżuma to nie tylko historia epidemii, lecz także stanu oblężenia. W oblężonym przez zarazę Oranie realnymi bohaterami okazują się również ci, którzy biorą udział w walce jedynie od czasu do czasu. Jeden z nich – Grand – okazuje się wielki nie dlatego, że walczy z „dżumą” na okrągło, ale dlatego, że daje z siebie dużo od osiemnastej do dwudziestej.
A współcześnie?
Współczesna popkultura też opowiada historie takich cząstkowych, dwugodzinnych zaangażowań. I sugeruje: nie musimy być zuniformizowani, możemy pozostać różnorodni i angażować się według wielu spersonalizowanych wzorów. Często na pół etatu, w ramach minijobów. Zachód jest wciąż na tyle bogaty i wielofunkcyjny, że nie potrzebuje „armii” z poboru i „żołnierzy” zmuszonych do służby 24-godzinnej. I być może na tym polega bezprecedensowy charakter wojny w Ukrainie.
W jakim sensie?
Ludzie Zachodu mogą w niej uczestniczyć wybiórczo. Jedni od ósmej do dziesiątej, wyłącznie w internecie, np. walcząc z putinowską propagandą, inni w innych godzinach, w terenie, pomagając uchodźcom. Zaryzykowałbym tezę, że popkultura jest w tym układzie jednym z czynników treningowych, bo oto bierzemy udział w grze wojennej, która nie musi nas pochłaniać w całości. Uczestnictwo może być częściowe. Ale suma częściowych uczestnictw może dać rezultat całościowy: zwycięstwo lub ocalenie Ukrainy. Popkultura współtworzy kod takiego podziału pracy, takiego zaangażowania hybrydowego.
Skoro wciąż mówimy o kodach: czy rosyjska agresja na Ukrainę wytworzyła własny, specyficzny kod wizualny? Co w największym stopniu wpływa na jego kształtowanie?
Ernst Bloch twierdził, że brzemieniem nowoczesności jest „nierównoczesność”. Elementy i obrazy poprzednich faz rozwojowych mieszają się z teraźniejszością oraz przyszłością. To, co futurystyczne, wchodzi w relacje z tym, co archaiczne. I kod wizualny wojny ukraińskiej ma właśnie taką estetykę. Netflix przypomniał ostatnio Winter on Fire, dokument poświęcony Majdanowi. Fotografie barykad budowanych według XVI-wiecznych wzorców mieszały się tam z rejestracjami ostrzałów snajperskich. Ludzie zabarykadowani w monasterze św. Michała Archanioła walczyli o prawo wejścia do Unii Europejskiej…
czytaj także
A dzisiaj?
Dzisiaj na froncie stary sprzęt poradziecki pojawia się obok nowych technologii. Analitycy wojskowi porównują taktykę Rosjan do tej z czasów Żukowa, a ukraińską – do „wojny piątej generacji”. Komentatorzy, którzy analizują oraz współtworzą semiotykę tego konfliktu, krzyżują różnorodne symbole. Odwołania do starożytnej Grecji, np. obrońcy Wyspy Węży jako bohaterowie antyczni, sąsiadują z metaforyką radykalnie współczesną. 18 marca ukraińska strona rządowa poinformowała na Instagramie, że aktywiści LGBTQ+ chwycili za broń. Informację tę ilustrował ciekawy dyptyk. Z lewej strony gej w kostiumie queer, z prawej – ten sam aktor pozujący w mundurze obrony terytorialnej…
Co miała symbolizować ta ilustracja?
Interpretacje mogą być dwie. W czasie wojny trzeba jednostkową lub mniejszościową tożsamość podporządkować większościowo-wspólnotowej dyscyplinie. W takim przypadku mielibyśmy do czynienia z regresywną „tranzycją”: od lewej do prawej. Od nowoczesnego indywidualizmu do konserwatywnego kolektywizmu. Albo – interpretacja druga – jedno nie wyklucza drugiego. Można być queerem i żołnierzem walczącym w sprawiedliwej wojnie narodowowyzwoleńczej. Jednocześnie!
Taka jednoczesność nie jest oczywista dla lewicy, zwłaszcza zachodniej.
W tym kontekście wrócę do Blocha. Jego zdaniem zadanie marksizmu polegało na tym, żeby te rozmaite „nierównoczesności” zsynchronizować z agendą postępową. Żeby nawet to, co archaiczne, np. elementy kodów mesjańskich, zaangażować do walki oświeceniowej. Wojna Rosji z Ukrainą, a szerzej: putinowskiego faszyzmu z demokratyczno-liberalnym Zachodem – jest wojną o analogiczną stawkę. Czy przeszłość, teraźniejszość i przyszłość poddamy barbarzyństwu – czy zestroimy je z wolnością, np. z liberalnym socjalizmem.
Czy Putin i Rosja stali się tematem dla współczesnych artystów polskich – myślę tu zarówno o sztukach wizualnych, jak i muzyce czy literaturze? Jeśli tak, to w którym momencie, jeśli nie, to dlaczego?
Bardzo ciekawe diagnozy proponuje Mateusz Kula, który jest nie tylko artystą wizualnym, ale również muzykiem i filozofem. Sformułował on pojęcie „gorączki antykwarycznej” w odniesieniu do altprawicowych rekonstrukcji estetyk faszystowskich. Według Kuli jednym z symptomów tego rekonstrukcyjnego stanu zapalnego jest ideologia Dugina, a szerzej: populizm prawicowy inspirowany putinizmem. Polecam profil facebookowy i blog Mateusza. Liczę też na jego większy projekt artystyczny, bo wiem, że pracuje nad koncepcją „komunizmu arystokratycznego”. To miałoby być dialektyczne antidotum na feudalno-faszystowskie retrotopie.
A główny nurt?
Jeśli chodzi o bardziej mainstreamowe przedsięwzięcia, to warto sięgnąć po Czarne słońce Jakuba Żulczyka. Abstrahując od pytania, czy jest to powieść „udana”, warto podkreślić jej aspekt kluczowy. Chyba żadna ze współczesnych powieści polskich nie postawiła dotąd w narracyjnym centrum manifestacyjnego faszyzmu. Żulczyk natomiast oświadcza: to kwestia kluczowa. Faszyzm współczesny przestał się kryć i mówi o sobie otwartym tekstem. Nieprzypadkowo też polski faszysta modelowy jest zasilany przez Rosję. Narrator edukował się przy pomocy „Mein Kampf, z wydania kupionego u Ruska na bazarze”. Broń dla jego bojówki okazuje się stemplowana cyrylicą. „Na skrzynce były ruskie stemple oraz adres na przyklejonej do boku kartce. Przetłumaczyłem litera po literze – było to Koło Przyjaciół Turystyki z Symferopola”. Warto jednak dodać, że jednoznaczność cechująca Czarne słońce to wyjątek potwierdzający regułę.
Jaką?
Że polska sztuka była do tej pory generalnie dość obojętna na problem faszyzacji. Wiązałbym to z paradygmatyczną cechą naszej kultury. Otóż u nas socjaldarwinizm, nacjonalizm, klerykalizm, rasizm i homofobia uległy daleko posuniętej naturalizacji. Jako takie, wydają się na tyle oswojone i przezroczyste, że przestały kojarzyć się z faszyzmem.
czytaj także
Wobec tego zapytam, jak popmilitaryzm jest wykorzystywany przez państwo, a jak przez kapitał? Przeciwko faszyzmowi, w jego służbie?
W Polsce na pewno estetyka komiksowego militaryzmu jest elementem skrajnie prawicowej „polityki historycznej”. Militaryzm amerykański ma natomiast bardziej złożony charakter. Bywa nie tylko wieloznaczny, lecz także autokrytyczny. Może być zatem postępowy. Ale niekoniecznie. Przed chwilą stawiałem hipotezę, że militaryzacja transatlantyckiej wyobraźni przez kino hollywoodzkie może trenować nas do udziału w wojnie sprawiedliwej. Jest jednak też inna możliwość.
To znaczy?
Superprodukcje inscenizujące wojny tytanów na skalę kosmiczną mogą mieć skutki demobilizacyjne. W końcu ktoś uzależniony od narracji o superbohaterach, nadnaturalnych mocach i armagedonach – może zobojętnieć na przyziemne „kwestie zastępcze”: niezawisłe sądownictwo czy manipulacje okręgami wyborczymi. Wszystko, co rozgrywa się poniżej apokaliptycznego progu wojny o los całego kosmosu, traci z tej perspektywy atrakcyjność estetyczną i polityczną. W takim układzie kapitalizm spełniałby funkcję taką jak klasyczny Matrix, produkując nadwyżki halucynogennych dopalaczy angażujących nas w walki fikcyjne po to, żebyśmy nie brali udziału w prawdziwych.
I co z tym zrobić?
Czujna lewica nie może być jednostronnie antykapitalistyczna i antywojenna. Czasami wojna jest nieunikniona, a my powinniśmy pilnować, żeby nie zmonopolizowali jej handlarze scenariuszy barbarzyńskich. Ale nie chodzi wyłącznie o prewencję. Tam, gdzie trzeba zaangażować się w konflikt, musimy wykorzystać dostępne zasoby – np. kapitalistyczny przemysł rozrywkowy – żeby wojnę wygrały siły postępu.
No właśnie. Piszesz, że „pożądaną militaryzację trzeba organizować w wymiarze estetycznym”. Pożądaną, czyli jaką?
W największym skrócie: antyfaszystowską. Przy czym militaryzacja nie musi oznaczać regresu do archaicznej kultury obozu wojskowego. Europa w stanie wojny z putinizmem nie musi przekształcić się w prawicowy Izrael na konserwatywnych sterydach z Pentagonu. Militaryzm ma też potencjał progresywny. Etymologicznie pojęcie to wywodzi się po prostu z wyobrażenia o tysiącach ludzi, którzy zorganizowali się, by podążać w wybranym celu. Taki typ samoorganizacji bywa też postępowy.
Jakiś przykład?
Nieprzypadkowo np. Engels w jednym ze swoich ostatnich tekstów określił proletariat mianem najlepiej zorganizowanej armii w Europie. Tak więc z perspektywy lewicowej powiedziałbym, że postulując militaryzację, powinniśmy postulować odzyskanie zdolności do bojowej organizacji życia społecznego na wielu poziomach, za pośrednictwem pluralistycznych i kreatywnych form – pozwalających na przeprowadzanie ofensyw w wojnie z prawicowym despotyzmem: zewnętrznym i wewnętrznym. Pożądana estetyzacja powinna być pluralistyczna, wolnościowa i autokrytyczna. Dlaczego nie mielibyśmy queerować naszych zaangażowań militarnych? Przywołane wcześniej zdjęcie z ukraińskiego Instagrama pokazuje, że jest to możliwe nawet w ekstremalnych realiach. Ale ta konkretna możliwość to tylko jednak z wielu. Niech kwitną tysiące ofensywnych przebiśniegów.
U schyłku zimnej wojny, w latach 80., popkultura – zarówno polska, jak i zachodnia – też była chyba mocno zmilitaryzowana. Jak to wyglądało z perspektywy nastolatka żyjącego w PRL?
Moja formacja autodydaktyczna – punk – była raczej antywojenna. Na przykład składanka Fala z ’85, ważna dla całego pokolenia, kompilowała kawałki wrogie militaryzmowi. Wojna jako zwykła rzeź (Siekiera). Dezerter ironizował, że „nie ma zagrożenia”, bo „radioaktywny pył rozwiał wątpliwości” – bo „nie ma już ludzkości”. W 1986 roku byłem uczniem pierwszej klasy liceum plastycznego i naszym klasowym hymnem był utwór Dead Kennedys Holiday in Cambodia, rzecz agresywnie „rozbrojeniowa”. Poza tym męska część klasy panicznie bała się komisji wojskowej i służby zasadniczej. Z drugiej strony chodziło się w „mundurku”: skóra, dżinsówka, glany. Kultywowało się etos napierdalanek ze skinami… Ale ta cała bojowość okazała się niewiele warta, kulturowo i politycznie. Ofensywna kontrkultura mojej generacji przegrała. Co gorsza, na własne życzenie ugrzęzła w reakcjonizmie. Historia Armii, zwłaszcza Budzyńskiego, ma w tym przypadku walor symboliczny.
Swoistymi kronikarzami militaryzującej się wyobraźni byli tacy pisarze jak często przywoływany przez ciebie J.G. Ballard. Czy w jego powieściach znajdziemy dziś jakieś praktyczne wskazówki?
Ballard wydaje mi się szczególnie przenikliwym diagnostą, który koryguje pewien dogmat krytyczny. Klasyczna krytyka nowoczesności bazuje na założeniu, że kapitalizm wprawdzie wyzwala jednostkę z feudalnej niewoli, ale rzuca ją na pastwę rynkowej alienacji i konkurencji. A ucieczka przed alienacją skutkuje przysłowiową ucieczką od wolności. Tak brzmi np. postmarksistowskie rozpoznanie Fromma. Wkład Ballarda polega tu na stwierdzeniu, że marksizm był „filozofią dla biednych”, a tymczasem człowiek Zachodu stał się na tyle „bogaty”, że wybiera faszyzm nie z biedy i rozpaczy, lecz raczej ze znużenia konsumpcją „wypoczynkową”.
Zmokły kapiszon czy bomba wodorowa – Marks-ekonomista w dwusetne urodziny
czytaj także
To klasa średnia się faszyzuje, a nie lumpenproletariat?
Skrajnie prawicowe bojówkarstwo, które powieści Królestwo nadchodzi robi brunatną rewolucję na przedmieściach Londynu, wcale nie kipi gniewem czy desperacją ludzi poniżonych przez kapitał. Przeciwnie, przeciwko demokracji buntują się ludzie odkarmieni przez kapitalizm. To młodzi drobnomieszczanie znudzeni dobrobytem albo emeryci z luksusowego kurortu. Z kolei Kokainowe noce to satyra na angielskich emerytów, których pewien kulturalno-oświatowy podżegacz próbuje przekształcić w klasę „buntowników-psychopatów”, opisanych niegdyś przez Adorna w Osobowości autorytarnej.
Bardzo ważnym czynnikiem, który udaje się Ballardowi sugestywnie opisać w wielu powieściach, jest dojrzewanie wyalienowanej jednostki do przemocy. Przy czym jednostka taka, wbrew typowo lewicowym założeniom, wcale nie jest zagubiona w kapitalistycznych realiach ani przez nie zgwałcona. Przeciwnie, konsumpcyjny atom nie tylko świetnie orientuje się w dżungli, ale i czerpie satysfakcję z angażowania się w darwinowskie awantury. Późnonowoczesny konsument chętnie zanurza się w tłumie, ale nie dlatego, że nie może znieść samotności. Jego motywy są inne, awanturnicze. W tłumie szuka okazji, by zderzać się z innymi. Kolizje zabijają nudę – o tym traktuje Kraksa. Co ważne jednak, ta libertariańska optyka stoi na specyficznym rozdrożu. Bo z Ballardowskiej perspektywy ewolucja kolizyjnego konsumeryzmu wcale nie musi prowadzić do faszystowskiej zapaści. Może też zaowocować progresywnie antykapitalistyczną rewoltą. Ludzie milenium to powieść rysująca taką możliwość, z gryzącą ironią, ale i sympatią.
Do jakich tradycji powinna się odnieść polska lewica, która odbiła się od niezrozumienia potrzeby militaryzacji ze strony Zachodu? Do biografii Pużaka i Ciołkosza, Ballarda i Pynchona czy do Young Leosi?
Osobiście rekomendowałbym odkurzenie pism klasyków. Marks i Engels napisali dużo modelowych tekstów o konieczności rewolucyjnej wojny z Rosją, o pożądanym sojuszu z postępowym imperializmem francuskim w takiej wojnie, o potencjalnie rewolucjonizującej roli, jaką mogłaby odegrać Polska w takim układzie. Dziś te analizy i postulaty odzyskują aktualność w kontekście zewnętrznej konfrontacji z putinizmem. Ale pamiętajmy, że klasycy nie byli pacyfistami także w polityce wewnętrznej. Engels bardzo krytykował polubowność socjaldemokratów niemieckich w relacjach z prawicowym autorytaryzmem w latach 90. XIX wieku. Dla mnie lekcja Engelsowska jest dzisiaj taka, że lewica musi odzyskać bojowość. Musi inscenizować bezkompromisowe walki polityczne i estetyczne z prawicą. Współczesna prawica jest zarazem neofeudalna i neofaszystowska. A putinizm programuje jej DNA. Dlatego lewicowy pacyfizm, rytualne apele o „rozbrojenie” i „rozwiązania dyplomatyczne” tracą dziś rację bytu. Putin oraz jego naśladowcy na Zachodzie gardzą „rozbrojeniem”. Jeśli chcą coś „rozbrajać”, to demokrację. Moim zdaniem możemy ich powstrzymać tylko przy pomocy szeroko pojętego militaryzmu demokratycznego.
Zdeklarowanym militarystą był Ernst Jünger, któremu poświęciłeś swoje prace artystyczne i teoretyczne. Czego może nauczyć nas niemiecki nacjonalista 100 lat później?
Młody Jünger w swoich pismach publicystycznych z lat 20. wydaje mi się ciekawy głównie jako reakcjonista paradoksalnie zafascynowany liberalizmem. Twierdzi on, że liberalizm tylko pozornie jest miękki, niezorganizowany, łatwy do pokonania. W istocie natomiast, pod maską deliberacyjności, potrafi prowadzić twardą, ekspansywną i skuteczną politykę.
Podzielam to rozpoznanie. Ale jako marksista dialektyczny uzupełniłbym je normatywną herezją. W aktualnej sytuacji, w konflikcie z putinizmem – który jest zarówno zewnętrznym, jak i wewnętrznym problemem zachodniej demokracji – liberalizm powinien być agresywny, a lewica powinna tej agresji sekundować. Jasne jest przecież, że bez pomocy ze strony NATO i zachodniego kapitału Ukraina upadnie. Kapitał też będzie potrzebny, by Ukrainę odbudować jako postępową demokrację. Dlatego nowoczesna lewica musi porzucić symetryzm, stawiający znak równości między Ameryką Obamy czy Bidena a Rosją Putina. Musimy projektować sojusz z tymi komponentami liberalizmu i kapitalizmu, które są – choćby potencjalnie – najbardziej ofensywne w relacjach z prawicowym barbarzyństwem. Bez tego sojuszu nie będziemy mieć żadnej kontroli nad przebiegiem jednej z najważniejszych wojen naszej współczesności.
**
Tomasz Kozak – marksista. Adiunkt w Instytucie Sztuk Pięknych UMCS. Łączy sztuki wizualne z filozofią, literaturoznawstwem i naukami politycznymi. Autor książek: Wytępić te wszystkie bestie? (2010), Akteon. Pornografia późnej polskości (2012), Poroseidy. Fenomenologia kultury trawersującej (2017). Aktualnie pracuje nad książką inspirowaną zaproponowanym przez Marka Fishera pojęciem libertariańskiego komunizmu.