Obecna rzeczywistość pozwala doskonale wyobrazić sobie scenariusze znane z kina moralnego niepokoju przeniesione – po lekkiej modyfikacji – w świat Polski PiS.
„Dobra zmiana” ma szereg wad oczywistych dla czytelniczek Krytyki Politycznej. Ma też jednak zalety, widoczne zwłaszcza dla takich grup i instytucji, jak beneficjenci 500+, Misiewicze, Piotrowicze, aktywiści organizacji strzeleckich czy Fundacja Lux Veritatis. Do tej listy dołączyłbym jeszcze jedną, z pewnością mniej oczywistą rzecz: teksty kultury z końcówki PRL, które w warunkach „dobrej zmiany” zyskują nagle dziwną aktualność, ze sfery anachronizmu lub klasyki przenosząc się w najbardziej nas osobiście, egzystencjalnie dotykające obszary.
Dzięki atmosferze dusząco zaciskającej się na szyjach mieszkanek Polski Kaczyńskiego znów ważkie wydają się dylematy bohaterów kina moralnego niepokoju, czy nuty najbardziej zdawałoby się przebrzmiałych pieśni Kaczmarskiego.
Wodzirej raz jeszcze
Jakiś czas temu głośno było o fizyku, który w trakcie spotkania z prezydentem Dudą odważnie wygarnął politykom PiS, że nauka nie może rozwijać się w kraju, gdzie aerodynamikę zastępują domorosłe eksperymenty z parówkami i puszką coli. Fizykiem tym był profesor Iwo Białynicki-Birula, znany ze swoich badań w dziedzinie elektrodynamiki kwantowej i teorii pola.
Sytuację z udziałem Dudy i szacownego profesora z łatwością można by sobie wyobrazić jako scenę z filmu z ery Gierka. Wybitny uczony zaciągnięty na państwową uroczystość z udziałem sztywnego oficjała nie wytrzymuje, zdobywa się na odwagę i wprost mówi władzy, co myśli o jej polityce.
Na swoisty „przypadek obiektywny” zakrawa więc fakt, że profesor Białynicki-Birula wystąpił w Iluminacji Krzysztofa Zanussiego. W filmie, który do kina moralnego niepokoju nie bardzo należy, ale wprowadza bohatera, jaki wracał będzie w sztandarowych dla nurtu filmach: zagubionego inteligenta próbującego odnaleźć siebie i utrzymać moralny pion w rzeczywistości PRL.
Świat takich bohaterów tego kina jak Lutek Danielak z Wodzireja to rzeczywistość, w której to, co w normalnym mieszczańskim kraju wymaga wyłącznie mniej lub bardziej rozsądnych kompromisów, wiąże się z koniecznością ześwinienia. Ugięcia się przed rytuałem ideologii, w którą nie wierzy już nikt i z której został tylko cynizm i konformizm.
Nie porównuję Polski roku 2016 do Polski Gierka z filmów Falka czy Holland. Nasza rzeczywistość ciągle jest o wiele bardziej pluralistyczna, w wielu miejscach względnie autonomiczna wobec władzy. Ale w tych miejscach, gdzie uścisk „dobrej zmiany” zacisnął się na dobre – w publicznym radio, telewizji, spółkach skarbu państwa, wojsku, policji – dylematy znane z filmów Falka czy Kieślowskiego wracają z całą siłą.
Nowa władza, podobnie jak władza z czasów PRL, jest jednocześnie paternalistyczna, na swój sposób opiekuńcza i poniewierająca godność tych, których bierze w opiekę. Państwo PiS przywraca godność rodzinom, które wyciąga z biedy, dając im 500 złotych na dziecko, i jednocześnie tę godność odbiera, łącząc elementarny program wsparcia z koniecznością konformistycznego ugięcia się przed ideologicznym rytuałem, kłamstwem i zamordyzmem.
W miejscach, gdzie uścisk „dobrej zmiany” zacisnął się na dobre, dylematy znane z filmów Falka czy Kieślowskiego wracają z całą siłą.
Zamordyzm to oczywiście o wiele mniej dotkliwy niż w najbardziej liberalnym okresie PRL – przynajmniej jak dotąd. W przeciwieństwie do czasów, gdy na Woronicza urzędował Maciej Szczepański, dla TVP są alternatywy – choć jednocześnie jej propaganda osiąga poziom zaciekłości i tępoty, jaki w PRL nadejdzie dopiero w stanie wojennym. Ideologiczny rytuał nie jest już udrapowany w czerwone sztandary i symbole ruchów rewolucyjnych, ale katolicki i narodowy. Zamiast partyjnych masówek, posiedzeń aktywu, czynów społecznych mamy pielgrzymki kibiców na Jasną Górę, jasełka w szkołach, rząd klęczący przed ojcem Rydzykiem i ze znudzenia przysypiający na kolejnych mszach.
Pomocny policjant
Ta rzeczywistość pozwala wyobrazić sobie doskonale scenariusze znane z kina moralnego niepokoju przeniesione – po lekkiej modyfikacji – w świat Polski PiS. Kino to doskonale zdolne było pokazać pewien specyficzny policyjno-opiekuńczy węzeł, jaki tworzyły instytucje w PRL. Z jednej strony otaczały one działające w nich jednostki opieką, dbały o ich rozwój, dostarczały narzędzi dla rozwoju; z drugiej sprawowały mniej lub bardziej zamordystyczną policyjną kontrolę nad ich życiem, domagały się ciągłego potwierdzenia podporządkowania.
Kino to doskonale zdolne było pokazać pewien specyficzny policyjno-opiekuńczy węzeł, jaki tworzyły instytucje w PRL.
Taki jest zakład pracy Filipa Mosza z Amatora Kieślowskiego czy teatr z Personelu Kieślowskiego. Mosz szybko odkrywa, że jego zakład pracy może być tyleż mecenasem, co cenzorem jego twórczości, Januchta z Personelu dostaje wybór – możliwość robienia czegoś sensownego w teatrze w zamian za donoszenie na kolegów.
Splot policyjności i opiekuńczości widoczny w tych filmach wydaje się swoistym ideałem PiS, jaki partia Jarosława Kaczyńskiego pragnęłaby widzieć w państwie i każdej jego instytucji: szkole, rodzinie, armii, uniwersytecie, parlamencie. Ten splot obecny jest także instytucjonalnie w Kościele rzymskokatolickim – bliskim sojuszniku obecnej władzy. Kościół dostarcza przecież duchowej i materialnej opieki, za cenę ciągłego policyjnego monitorowania (spowiedź) i dyscyplinowania życia wiernych.
Także zamiłowanie obecnej partii władzy do otaczania się ludźmi na różne sposoby złamanymi (Piotrowicz – prokurator z czasów PRL mianowany szefem sejmowej komisji sprawiedliwości i praw człowieka, Przyłębska – sędzina o mało imponującym przebiegu kariery wywindowana na najwyższe stanowisku trzeciej władzy), których lojalność sprawdzana jest przez to, czy gotowi są znosić ciągłe upokorzenia, ma w sobie coś z klimatu znanego z kina moralnego niepokoju.
Nowe barwy ochronne
Najczęstszą taktyką przybieraną wobec „opiekuńczego policjanta” z ery PRL była mieszanina konformizmu i ketmanu, przemilczania własnego zdania i przywdziewania barw ochronnych. Film Krzysztofa Zanussiego nabiera dziś niezwykłej aktualności. „Dobra zmiana” nie przejęła jeszcze do końca uczelni, ale scenariusz znany z Barw ochronnych doskonale można by przenieść do którejś z kontrolowanych przez nią instytucji – partyjnego lub rządowego think tanku, podległego władzy ośrodka studiów i analiz czy publicznej instytucji zajmującej się promowaniem kultury.
czytaj także
Poszczególne postaci z Barw, typy różnych relacji do policyjno-opiekuńczej władzy Gierkowskiego PRL, doskonale nadają się do opisu Polski w roku 2016. Z jednej strony mamy monstrualnego Rektora – przedstawiciela władzy w polu nauki, osobę, której habilitacja jest być może plagiatem, z feudalną pogardą decydującego o być albo nie być swoich podwładnych. Z drugiej strony młodego, idealistycznego asystenta Jarosława Kruszyńskiego – biorącego deklaracje władzy, reguły, których ma ona rzekomo przestrzegać, za dobrą monetę i ponoszącego za to karę.
Między nimi jest najciekawsza postać filmu – docent Szelestowski w genialnej kreacji Zbigniewa Zapasiewicza. Szelestowski doskonale wie, jak się rzeczy mają, kim naprawdę jest Rektor, co warte są oficjalne deklaracje władzy dotyczące takich kwestii jak wolność akademicka. Nie jest entuzjastą tej skrytej za kurtyną oficjalnych rytuałów rzeczywistości, wie, jak jest niesprawiedliwa i absurdalna, doskonale zdaje też sobie sprawę, że raczej już nie załapie się w niej na najlepsze karty. Ale karty ma z drugiej strony całkiem niezłe i nie chce ich tracić w geście sprzeciwu, który nie ma za sobą nic poza moralnym oburzeniem. Wie, że to na nic się nie zda, pozbawi go to tylko względnych wygód, jakimi się cieszy, i przyniesie na jego miejsce tylko kogoś głupszego i jeszcze bardziej giętkiego.
„Dobra zmiana” jak każda policyjno-opiekuńcza władza najbardziej potrzebuje właśnie Szelestowskich. Ludzi zbyt inteligentnych, by jej wierzyć, ale zbyt zmęczonych i zgorzkniałych, by się przeciwstawić. Zdolnych zadowolić się pozycją w górnych warstwach środka – dającą pewne przywileje, ale nie realną władzę i idące za nią najbardziej pożądane apanaże. Zdolnych wykonywać dobrze robotę, której przekonani dobrozmianowcy dobrze wykonać na ogół nie potrafią.
„Dobra zmiana” jak każda policyjno-opiekuńcza władza najbardziej potrzebuje właśnie Szelestowskich.
Jeśli jednak Szelestowscy będą się buntować, na ich miejsce czekają zawsze takie postaci jak Jacek Rościszewski z Bez znieczulenia Wajdy. Rościszewski to młody, nadambitny karierowicz, młody wilczek, który wysługując się władzy i wybierając taktykę hiperkonformistycznej nadidentyfikacji z jej żądaniami, próbuje wygryźć z redakcji starszego, bardziej kompetentnego, zdolnego do pewnej autonomii wobec władzy kolegę Jerzego Michałowskiego – także odtwarzanego przez Zapasiewicza. Bez problemu jestem w stanie wyobrazić sobie scenariusz filmu Wajdy rekonstruowany w pierwszych miesiącach instalowania się na Woronicza ekipy Jacka Kurskiego.
Partia trzyma się pałach
Masowy ruch „Solidarności” możliwy był dzięki spotkaniu robotniczego protestu i buntu inteligencji przeciw światu wymuszającemu ciągłe przybieranie „barw ochronnych”. W 1980 roku liczni Szelestowscy poczuli, że to nie ma sensu, i rzucili partyjnymi legitymacjami. Jak się okazało 13 grudnia 1981 – przedwcześnie.
Głosem inteligencji, która przeżywa taką konfrontację z władzą, była dla mnie zawsze twórczość Jacka Kaczmarskiego. I jego piosenki dziś zaczynają brzmieć niepokojąco aktualnie. Nie chodzi o posępne protest songi wciągane podobno na sztandary przez KOD – te w takim kontekście brzmieć muszą dość absurdalnie i nie na miejscu. Kaczmarski najbardziej aktualny był nie w patosie, ale w ironicznej obserwacji. Trudno o pieśniarza tak mocno jak on w polskości zakorzenionego, a przy tym tak nieustannie dźgającego ją w swoich piosenkach szpilą ironii.
Głosem inteligencji, która przeżywa taką konfrontację z władzą, była dla mnie zawsze twórczość Jacka Kaczmarskiego.
Posłuchajcie, jak doskonale ironiczny – zarówno wobec władzy i opozycji – jest tekst patetycznie zatytułowanej piosenki Świadectwo, komentującej okres stanu wojennego. Zaczyna się od strofy:
Jaja w kraju niewyjęte
Solidarność dała ciała
Spawacz gra w bambuko z Glempem
Partia trzyma się na pałach
Ten ostatni wers przypominał mi się, ilekroć patrzyłem na płot i szpaler policji otaczający w ostatnich dniach polski parlament w trakcie najbardziej kuriozalnego kryzysu, w jaki politycy rządzącego obozu wpędzili Sejm po roku ’89.
Wydarzenia z Sejmu – dzikie posiedzenie „kadłubowego parlamentu w Sali Kolumnowej, uchwalony na kolanie budżet, straż marszałkowska mająca przykaz, by nie wpuszczać posłów opozycji – sprawiały wrażenie, jakby anarchiczna forma sejmiku z czasów saskich wróciła w całej swojej pokraczności w wieku XXI. Gdy patrzyłem na to, co działo się w Sejmie, przychodziła mi na myśl inna pieśń Kaczmarskiego – Rejtan, czyli raport ambasadora. Na absurd Sejmu rozbiorowego patrzy w nim ambasador Rosji – państwa przewyższającego wtedy Rzeczpospolitą pod kątem politycznej struktury, od końca wojny północnej traktującego nasz kraj jako swój faktyczny protektorat. Słysząc, jak rosyjski ambasador wychwala ówczesnego marszałka Sejmu, trudno nie pomyśleć o obecnym:
Poniński wezwał straż – to łajdak jakich mało,
Do dalszych spraw polecam z czystym sercem go
Trudno się jednak śmiać, gdy podmiot liryczny śpiewa:
W tym zamieszaniu spadły pisma i układy.
„Zdrajcy!” krzyczano, lecz do kogo, trudno rzec.
Polityk przecież w ogóle nie zna słowa „zdrada”,
A politycznych obyczajów trzeba strzec.
Skłócony naród, król niepewny, szlachta dzika
Sympatie zmienia wraz z nastrojem raz po raz.
Rozgrywka z nimi to nie żadna polityka,
To wychowanie dzieci, biorąc rzecz en masse.
Dlatego radzę: nim ochłoną ze zdumienia
Tą drogą dalej iść, nie grozi niczym to;
Wygrać, co da się wygrać! Rzecz nie bez znaczenia,
Zanim nastąpi europejskie qui pro quo!
Przedświąteczny kryzys sejmowy dał pokaz politycznego chaosu i infantylizmu obozu władzy, po którym z pewnością niejeden ambasador niekoniecznie przyjaznego nam kraju słał do swojej stolicy podobny w słowach – choć może wyrażony mową mniej wiązaną – raport.
Tam, gdzie najgorsze spełniają się wróżby
Kaczmarski jednocześnie dostarcza metafory, która najlepiej symbolicznie opisuje to, na jakie potrzeby odpowiada „dobra zmiana”. Pojawia się ona w pieśni z początku lat 80., Powrocie z Syberii z albumu Muzeum. Pieśń odnosi się do obrazu Malczewskiego przedstawiającego opuszczony, zrujnowany polski dwór. Dwa fauny na pierwszym planie niosą zwłoki na noszach. Nad wszystkim stoi tajemnicza kobieca postać.
Podmiot liryczny, umierający bądź martwy, niesiony na noszach mężczyzna wraca do dworu po latach. Dwór, niegdyś miejsce magicznego doświadczenia dzieciństwa jest opuszczony, okiennice zabite, w obejściu hula wiatr. A jednak ta wizja utraconego rajskiego świata ciągle roztacza dziwny urok nad mężczyzną. W jednej ze strof padają słowa:
I oto wracam z najdalszej podróży
Stamtąd, gdzie nic się z marzeń nie spełniło
Tu, gdzie najgorsze sprawdzają się wróżby
Czy te trzy strofy nie opisują doskonale naszych ostatnich 27 lat? Czy „najdalsza podróż” to nie polska transformacja, modernizacja, droga do Europy, próba symbolicznego przesunięcia Polski ku Zachodowi? Wielki wysiłek, który dla zbyt wielu oznaczał, że „nic się z marzeń nie spełniło”. Stąd powrót do tego, co znamy, do szlachecko-romantycznego imaginarium, zaścianka, dworku, swojskich przestrzeni, ale też do pewnego zapewniającego bezpieczeństwo policyjno-opiekuńczego kompleksu z czasów PRL. Do utraconej rzeczywistości, o której Kaczmarski śpiewa:
Tutaj był kiedyś Rzym mój, Grecja moja
W świątyniach stodół mieszkał Bogów zagon
Stojąc w obejściu w pozłocistych zbrojach
Na moje walki patrzyli z powagą
Tutaj ukryłem srebrnostrunną lirę
Która się stała duszą tego dworu
Tutaj indykom czytając Szekspira
Drżałem o losy swego Elsynoru
W tumanach kurzu tańczyły rusałki
Nimfy w dziewannach uwodziły wzrokiem
A ja Don Kichot wciąż niesyty walki
Świat ten mierzyłem małym groźnym krokiem
Dwór jest jednak tak naprawdę ruiną. Być może zawsze był. Nie znajdziemy w nim zagonów bogów czy „srebnostrunnej liry”. Co najwyżej jakiegoś dobrozmianowego Lutka Danielaka jako dyrektora obiektu. I pewność, że najgorsze wróżby nawiedzające co jakiś czas nasz wspólny, polski los znów stają się realne na skalę nieznaną od upadku PRL.