Film „Pięciu braci” Spike’a Lee trafił na Netflixa w momencie nadającym mu nową wagę i aktualność – po fali protestów i dyskusji wywołanych przez policyjne morderstwo czarnego Amerykanina George’a Floyda. Pokazuje jej uczestnikom, stającym przeciw polityce Trumpa, jaka jest genealogia toczonych przez nich walk i jak wielkie są ich stawki. Pisze Jakub Majmurek.
Ronald Reagan miał większy wpływ na amerykańskie kino jako prezydent niż jako aktor z dość mierną karierą. Reaganowska rewolucja konserwatywna znalazła bowiem swoje odbicie na ekranie. Filmy podejmujące temat wojny w Wietnamie stawiały sobie za cel przekucie militarnej i wizerunkowej klęski sprzed dekady w moralne zwycięstwo oraz odbudowę silnej, patriarchalnej męskości, podważanej przez militarną porażkę, feminizm i kontrkulturę.
Podstawową figurą takiego kina był powrót dawnych weteranów do komunistycznego Wietnamu lat 80. – na ogół po to, by uwolnić ciągle przetrzymywanych tam amerykańskich jeńców wojennych. Podobną historię opowiadają takie tytuły jak Niespotykane męstwo (1983), Rambo 2 (1985), czy Zaginiony w akcji (1984).
Białe elity toczą wojny
Pięciu braci, najnowszy film Spike’a Lee, także pokazuje historię czterech czarnych weteranów z Wietnamu wracających po latach, współcześnie, do kraju, gdzie kiedyś brali udział w wojnie. Błyskawicznie orientujemy się jednak, że jesteśmy bardzo daleko od kina reaganowskiego – jeszcze zanim w jednej ze scen bohaterowie zaczynają sobie dworować z „filmów ze strażnikiem Teksasu”. Lee otwiera swoją narrację montażem archiwalnych materiałów z okresu wojny w Wietnamie. Patrzymy na nią oczami przedstawicieli czarnej społeczności: Malcolma X, Angeli Davies, Bobby’ego Seale’a.
Montaż pokazuje radykalizującą się czarną Amerykę, dla której wojna w Wietnamie jawi się jako część tej samej przemocy, jakiej ze strony amerykańskiego państwa doświadczają na co dzień Afroamerykanie. W Wietnamie – sugeruje dalej Lee – dwie białe elity, radziecka i amerykańska, toczyły swoją wojnę rękami wietnamskich wieśniaków, czarnych chłopaków z gett Oakland, Chicago, Filadelfii i Nowego Jorku oraz białej biedoty z farm Środkowego Zachodu czy głębokiego Południa.
Współczesny Wietnam, do którego przybywa czwórka weteranów, wydaje się przy tym kpiną z ich dawnej walki. Nominalnie komunistyczny kraj jest w pełni zintegrowany z globalną, ciągle zdominowaną przez Stany kulturą konsumpcyjną. Wszędzie widzimy znane z każdego większego miasta w Ameryce i Europie znaki towarowe – można dojść do wniosku, że zamiast wozić przez pół globu amerykańskich chłopców, by ganiali się po dżungli z Wietcongiem, Stany lepiej by zrobiły, gdyby poczekały, aż wietnamskim komunistom także zachce się amerykańskich samochodów, ubrań, burgerów i coli. Nawet pamięć dramatycznego konfliktu sprzed pół wieku służy w Wietnamie z Pięciu braci jako część przemysłu turystycznego – czwórka weteranów imprezuje w barze „Czas apokalipsy”, a Wietnamczycy w Amerykanach widzą raczej źródło cennych dewiz niż dawnych wojennych wrogów.
czytaj także
Grupka czarnych weteranów nie wraca jednak do Wietnamu w celach turystycznych. Nie chodzi im o sentymentalną podróż, mają konkretny cel – a nawet dwa. Oficjalnie chcą odnaleźć zwłoki swojego poległego towarzysza walki i sprowadzić je do Stanów. Nieoficjalnie – szukają złota, które wspólnie ze zmarłym kolegą ukryli w trakcie wojny w bezpiecznym miejscu. Złoto miało być zapłatą dla sprzymierzonej z Amerykanami grupy rdzennej ludności, ale piątka amerykańskich żołnierzy znalazła je w zestrzelonym samolocie CIA. Wspólnie zdecydowali, że lepiej będzie, jeśli to złoto zatrzymają dla siebie – jako symboliczną zapłatę dla wszystkich czarnych żołnierzy rzucanych za pół darmo na fronty kolejnych amerykańskich wojen.
Im bardziej czwórka weteranów zbliża się do ukrytego w dżungli złota, im głębiej zapuszcza się we współczesny Wietnam, poza turystyczną fasadą, tym bardziej widzimy to, jak kraj cały czas naznaczony jest przez wojnę i jej skutki. Ciągle żyją w nim dzieci Wietnamek i amerykańskich żołnierzy (także czarnych), przez lata zmagające się ze społecznym ostracyzmem. Ziemia kryje nie tylko zakopane złoto, ale także miny – wciąż zdolne urwać nogę, a nawet posłać na cmentarz.
Czwórka bohaterów też nigdy tak naprawdę nie zamknęła wojennego rozdziału własnej biografii. W scenach pokazujących retrospekcje z wojennej przeszłości – nakręcone na ziarnistej, jakby wyblakłej taśmie 16 mm – młodych żołnierzy grają ci sami, zbliżający się do siedemdziesiątki aktorzy. Dawna wojna jest czymś, co ciągle przeżywają, także jako starsi ludzie.
Ludowa, nie-biała historia
Lee, podobnie jak w Czarnym bractwie, łączy w Pięciu braciach konkretną, zakorzenioną w schematach klasycznego kina hollywoodzkiego opowieść z szerszą refleksją na temat afroamerykańskiej historii. Narrację często przerywają fragmenty filmowych archiwów, służące jako coś w rodzaju „audiowizualnego przypisu” do toczonych przez bohaterów historycznych dyskusji. Jak ta metoda sprawdza się na ekranie? Nierówno. Film zaczyna się świetnie, ale potem wyraźnie utyka. W środkowej części narracja wyraźnie grzęźnie. Niektóre postaci i ich wątki – zwłaszcza jedynego w czwórce wyborcy Trumpa i jego syna, który przez nikogo niezapraszany przyłączył się do grupy – są niedopracowane, powierzchowne, pełne słabo umotywowanych emocjonalnych przeskoków. Czasami wstawki podające historyczny kontekst bywają zbyt nachalnie dydaktyczne. Film jest też zwyczajnie za długi – z ponad dwóch i pół godziny bez większej straty spokojnie dałoby się wyciąć kilkadziesiąt minut.
Słabości środka filmu rekompensuje jednak jego ostatnia godzina. Lee udaje się w niej połączyć atrakcyjną, sensacyjną narrację z genialnie złośliwym, mrocznym humorem i niebanalną polityczno-historyczną refleksją. I właśnie w tych dwóch obszarach – historii i polityki – mieszczą się dwie najważniejsze stawki Pięciu braci. Po pierwsze, Lee stawia sobie za zadanie opowiedzenie ludowej, nie-białej historii wojny w Wietnamie, dopuszczającej do głosu doświadczenie Wietnamczyków i Afroamerykanów – zarówno tych wysłanych do Azji Południowo-Wschodniej, jak i na różny sposób doświadczonych przez wojnę w Stanach. Film całkiem sprawnie radzi sobie z budową tej narracji – choć z pewnością jej afroamerykański komponent wypada znacznie lepiej niż ten wietnamski.
Drugą stawką filmu jest próba odpowiedzenia na pytanie, w jakim stopniu współcześni Afroamerykanie, patrząc na amerykańską historię – oferującą ludziom podobnym do nich przez stulecia głównie niewolę, przemoc, wyzysk, segregację rasową, status obywateli drugiej kategorii – mogą ją uznać za swoją?
czytaj także
Czy też, formułując to inaczej, w jakim stopniu amerykański projekt jest w stanie realnie przyjąć do pełnego obywatelstwa czarną Amerykę? Afroamerykański poeta z Harlemu Langston Hughes pisał: „Ameryka nie była Ameryką dla mnie, a jednak przysięgam, Ameryką zostanie!”. Słowa Hughesa przywołał Martin Luther King w swojej mowie w kościele Riverside w Nowym Jorku w kwietniu 1967 roku. W ostatnim ujęciu filmu widzimy jej fragment, a zaraz po nim napis, że dokładnie rok później pastor King został zamordowany w Memphis. Pytanie, czy – jak liczył Hughes – „Ameryka Ameryką zostanie” także dla jej czarnych obywateli, film pozostawia otwartym.
Lee pokazuje przy tym, że realna walka o to, czy spełni się sen Hughesa, toczy się dziś wśród upolitycznionych czarnych organizacji takich jak Black Lives Matter. Pięciu braci trafił na Netflixa w momencie nadającym mu nową wagę i aktualność – po fali protestów i dyskusji wywołanych przez policyjne morderstwo czarnego Amerykanina, George’a Floyda.
„Biel ustawia się na pozycji normy”. Porozmawiajmy o białym przywileju
czytaj także
Komentując ten gorący dla Stanów czas na łamach „London Review of Books”, Adam Schatz zaproponował, by na wydarzenia z ostatnich tygodni spojrzeć jako na logiczną konsekwencję prezydentury Trumpa. Trump – obiecując skończyć z prowadzeniem przez Stany wojen w odległych miejscach globu – przyniósł bowiem logikę wojny na grunt stosunków wewnętrznych. Jego inauguracyjne wystąpienie, gdy mówił o „jatce”, w jaką zmieniła się współczesna Ameryka („American carnage”), Schatz celnie odczytuje jako wypowiedzenie wojny miejskiej, multikulturowej, wielorasowej, progresywnej Ameryce, którą symbolizowała prezydentura Obamy (nawet jeśli realna polityka jego administracji niekoniecznie była aż tak progresywna). Pięciu braci to raport z pola bitwy tej wojny, pokazujący jej uczestnikom po tej słusznej, stającej naprzeciw Trumpa stronie, jaka jest genealogia toczonych przez nią walk i jak wielkie są ich stawki.