Oburzenie wsparte o brak wiedzy to przepis na bardzo kiepską historię – prof. Jan Grabowski polemizuje z Grzegorzem Berendtem z IPN-u.
W wypowiedzi opublikowanej w „Haaretz” 27 lutego 2017 roku dr Grzegorz Berendt, historyk i pracownik Instytutu Pamięci Narodowej – mianowanego przez państwo polskie „kustosza” pamięci historycznej – wyraził swoje zastrzeżenia wobec artykułu Ofera Adereta z 10 lutego dotyczącego roli pewnych segmentów polskiego społeczeństwa w eksterminacji Żydów polskich w czasie Holokaustu. Ponieważ artykuł Adereta dotyczył mojej książki Judenjagd. Polowanie na Żydów 1942-1945, która właśnie ukazała się w języku hebrajskim nakładem Yad Vashem, oraz obszernie nawiązywał do jednego z udzielonych przeze mnie wywiadów, czuję się w obowiązku odpowiedzieć na insynuacje i przeinaczenia Berendta.
Dość emocjonalna polemika dr. Berendta składa się z trzech części. W pierwszej z nich autor zajmuje się cierpieniem narodu polskiego pod okupacją nazistowską. Przywołane przez niego dobrze znane i często powtarzane fakty historyczne są niekwestionowane i oczywiste. Poziom terroru wprowadzonego w Polsce przez Niemców był znacznie wyższy niż wśród innych okupowanych narodów Eurelopy Zachodniej. Zgoda. Niejasne pozostaje natomiast znaczenie tego stwierdzenia Berendta dla bieżącego zagadnienia. Artykuł Ofera Adereta (oraz moja praca) nie skupiają się na cierpieniu Polaków (czyli zjawisku dobrze udokumentowanym), ale na dużo gorzej zbadanych zbrodniach Polaków przeciwko ich bezsilnym współobywatelom – Żydom. Berendt daje do zrozumienia, że samo istnienie niemieckiej polityki ludobójczej skierowanej przeciwko Polakom w jakiś sposób odpiera i rozładowuje „niewygodne” odkrycia na temat zaangażowania Polaków w zagładę Żydów tego kraju. Jest to – oczywiście – nierozsądne, i sprawia obłudne wrażenie.
Druga część polemiki Berendta sugeruje, że w Polsce przedsięwzięto ratowanie Żydów na wielką skalę. Niestety, takie stwierdzenie przeczy dekadzie żmudnych badań historycznych prowadzonych w kraju i za granicą. Berendt przekonuje, że zarówno polskie elity, jak i przywództwo państwa polskiego (na uchodźstwie, w Londynie) współczuło Żydom w ich niedoli. Nie wspomina jednak o tym, że rzadkie publiczne deklaracje wsparcia ze strony polskiego rządu na uchodźstwie spotykały się z nieskrywaną wrogością polskiego ruchu oporu i miejscowej ludności. Generał Stefan Rowecki, głównodowodzący ruchem oporu, uciekł się nawet do ostrzeżenia władz w Londynie, że jeśli nie ograniczą swoich wypowiedzi na temat Żydów, to zrażą do siebie polski lud. Jeszcze dalej posunął się Jan Karski, podziemny kurier, którego słowa często się cytuje. Powiadomił władze, że „rozwiązanie kwestii żydowskiej” mogło być prawdopodobnie „jedynym pomostem pomiędzy niemieckim okupantem a większością społeczeństwa polskiego”.
Twierdzenie za Berendtem, że te nieliczne znane nam deklaracje polskich „elit” miały wpływ na sytuację w Polsce, jest – mówiąc wprost – błędem historycznym. Stosunek decydentów do Żydów w okupowanej Polsce można nazwać w najlepszym przypadku obojętnym, a w najgorszym: nieskrywanie wrogim. Roman Knoll, jeden z najwyżej postawionych członków cywilnych władz podziemnych, jeszcze w lecie 1943 roku pisał, że w niepodległej Polsce nie będzie miejsca dla Żydów – nawet tych nielicznych, którym uda się przetrwać Holokaust: „masowe mordowanie Żydów w Polsce prowadzone przez Niemców zmniejszy problem żydowski, ale nie usunie go całkowicie” – pisał Knoll. Deklarację Knolla powielała polska prasa podziemna i z lewej, i z prawej strony – przykłady są zbyt liczne, by tu cytować. Z punktu widzenia umierających Żydów rzadkie wyrazy wsparcia z Londynu nie miały żadnej wagi; liczyła się postawa przywódców miejscowego ruchu oporu, jak również wysokich funkcjonariuszy polskiego Kościoła katolickiego. Obie te strony dotkliwie zawiodły Żydów. Szczególnie dojmujące było milczenie Kościoła.
czytaj także
Podobnie fałszywe jest stwierdzenie Berendta o rzekomej powszechności zjawiska „pomocnej dłoni”. Pomoc Żydom – wskazuje Berendt – była działaniem nadzwyczaj ryzykownym, a kara śmierci wprowadzona przez Niemców miała silne działanie odstraszające. IPN-owski historyk po raz kolejny daje fałszywy obraz rzeczywistości historycznej: do niesienia pomocy kara śmierci zniechęcała tak skutecznie, ponieważ udzielanie schronienia Żydom nie spotykało się ze społecznym przyzwoleniem. Wprowadzenie przez Niemców kary śmierci za szereg innych przestępstw i naruszeń niemieckiego porządku nie odniosło podobnego skutku. Dlaczego tak wielu ludzi było skłonnych ryzykować życie, łamiąc różne inne przepisy niemieckie, ale Żydzi z takim trudem znajdowali schronienie? Przecież nie brakowało ludzi trzymających niezarejestrowany żywy inwentarz, słuchających radia, opowiadających „polityczne” dowcipy czy czytających prasę podziemną – nie mówiąc już po prostu o działalności w ruchu oporu. Każde z tych wykroczeń niosło ze sobą namacalne zagrożenie wyrokiem śmierci.
Dlaczego tak wielu ludzi było skłonnych ryzykować życie, łamiąc różne inne przepisy niemieckie, ale Żydzi z takim trudem znajdowali schronienie?
Symptomatyczny jest fakt, że wielu Polaków uhonorowanych medalem Sprawiedliwego wśród Narodów Świata zwróciło się do Yad Vashem z prośbą o zachowanie anonimowości z obawy przed sąsiadami. (W konsekwencji, niektórzy odznaczeni otrzymali medale podczas cichych ceremonii w ambasadzie izraelskiej w Warszawie albo na inne, podobnie „bezpieczne” sposoby).
Dr Berendt przyznaje, że pewne szubrawe elementy polskiego społeczeństwa asystowały Niemcom w ludobójczych dążeniach, ale jednocześnie zapewnia, że zabójstwa Żydów dokonywane masowo przez polską policję „granatową” przeprowadzano wyłącznie z rozkazu Niemców. To nieprawda: w moich badaniach odkryłem między innymi zaskakujący stopień własnej inicjatywy polskich policjantów, samodzielnie zabijających Żydów – nie tylko bez bezpośredniego zaangażowania Niemców – a czasem bez ich wiedzy. Jeszcze ważniejszym odkryciem (nic dziwnego, że nieobecnym w polemice Berendta) był stopień zaangażowania innych polskich sprawców – tysięcy ochotniczych strażaków, młodzieży ze Służby Budowlanej (Baudienst) oraz niezliczonych „gapiów” i sąsiadów, którzy wzięli udział w brutalnych likwidacjach lokalnych gett i następujących po nich polowaniach na ocalałych Żydów.
czytaj także
Na końcu Berendt podważa dane historyczne przedstawione w moich badaniach i wykryty przeze mnie poziom współsprawstwa Polaków w niemieckim planie eksterminacji. Odrzuca moje odniesienia do szacunków Szymona Datnera, który udowadniał, że około 10 procentom Żydów udało się zbiec z likwidowanych gett. Niestety, większość z nich została później bądź schwytana i zabita przez Polaków, bądź też wydana w ręce Niemców. Dalej Berendt twierdzi, że na danych Datnera nie można polegać, ponieważ ten polski historyk żydowskiego pochodzenia nie przeprowadził żadnych konkretnych badań w tej kwestii.
Takie stwierdzenie, wychodzące spod pióra naukowca, który jak dotąd nie napisał ani jednej książki o Holokauście, jest oburzające. Berendt powinien wiedzieć, że Szymon Datner doszedł do tych szacunków na podstawie własnych, bardzo bolesnych doświadczeń – najpierw jako Żyd w okupowanej Polsce, potem jako powstaniec w 1943 roku w getcie białostockim i wreszcie, po wojnie, w ciągu swojej ponadczterdziestoletniej pracy historyka. Wykazując skalę współsprawstwa pewnych segmentów polskiego społeczeństwa w eksterminacji Żydów tego kraju, Datner nie był sam. Emanuel Ringelblum, założyciel Oneg Shabbat, podziemnego archiwum getta warszawskiego, oszacował, że liczba żydowskich ofiar zabitych jedynie przez polskich policjantów sięgnęła „setek tysięcy”. Niestety Ringleblum nie mógł przeprowadzić tak drobiazgowych badań, jakich wymaga Berendt. Siódmego marca 1944 roku, 73 lata temu, gdy krył się w swoim bunkrze w Warszawie, został złapany przez polską Policję Kryminalną, a następnie zastrzelony przez Niemców. Poza tym, gdyby Berendt był na bieżąco z obowiązującą wiedzą, wiedziałby, że liczby Datnera zostały potwierdzone przez niedawne badania, biorące pod uwagę opracowania i dokumenty wytwarzane przez polski ruch oporu podczas wojny.
czytaj także
Kończąc polemikę, Berendt mocno stwierdza, że „nie można zgodzić się na rozciągnięcie odpowiedzialności za ich zbrodnie na dziesiątki milionów ludzi, którzy żadnej zbrodni nie popełnili. W cywilizowanym świecie nie obowiązuje zasada domniemania winy”. Rzeczywiście, z rozciąganiem odpowiedzialności nie można się zgodzić, tym bardziej, że niczego takiego ani ja, ani Ofer Aderet w swoim artykule nie twierdzimy. Niestety, oburzenie wsparte o brak wiedzy to przepis na bardzo kiepską historię.
Gdyby Berendt postanowił przekuć swoje oburzenie w coś dobrego, jeśli jest naprawdę zainteresowany najnowszym stanem badań w dziedzinie historii stosunków polsko-żydowskich, to powinien pouczyć swojego przełożonego, dr. Jarosława Szarka, dyrektora IPN, na temat prawdziwej tożsamości sprawców masowego morderstwa Żydów w Jedwabnem. Dr Szarek, jak dowiedzieliśmy się z jego zeszłorocznego oświadczenia, uważa, że za tę zbrodnię odpowiadali Niemcy. Berendt mógłby także zbadać sprawę oburzającej wystawy w niedawno otwartym Muzeum Polaków Ratujących Żydów w Markowej, wytworze jego instytucji, która bezwstydnie przeinacza historię Szoah. Wreszcie, mógłby oświecić polską minister edukacji, która do dziś nie jest wstanie przyznać, że to Polacy dokonali mordu na Żydach w niesławnym pogromie kieleckim w 1946 roku. Berendt mógłby też zająć się licznymi innymi skandalicznymi insynuacjami, przeinaczeniami i wprost kłamstwami, które zaśmiecają dziś media w Polsce. Jednak taka próba – ze względu na obecny klimat polityczny – wymagałaby pewnej odwagi.
przeł. Ola Paszkowska. Jest to tłumaczenie tekstu, który ukazał się 19 marca w „Haaretz”.
***
Jan Grabowski – profesor historii na Uniwersytecie w Ottawie (Kanada), członek Centrum Badań nad Zagładą Żydów przy IFiS PAN. Opublikował m.in. Judenjagd. Polowanie na Żydów 1942–1945. Studium dziejów pewnego powiatu (2011) oraz rozszerzone wydanie anglojęzyczne tej książki – Hunt for the Jews: Betrayal and Murder in German-Occupied Poland (2013).