Trochę to żenujące, że znów trzeba przypominać o Żydach. Szczególnie gdy chodzi o wojenną Warszawę.
28 sierpnia 2016 roku na Cmentarzu Garnizonowym w Gdańsku uroczyście pochowano Danutę Siedzikównę, ps. „Inka” i Feliksa Selmanowicza, ps. „Zagończyk”, uczestników antykomunistycznej konspiracji, zamordowanych w 1946 roku. Wcześniej w Bazylice Mariackiej podczas mszy, w której uczestniczył rząd, wojsko, reprezentanci „Solidarności” i kibice, prezydent Andrzej Duda powiedział, że pogrzeb ten „po 27 latach” przywraca godność Polakom. „Inka” i „Zagończyk” zostali pośmiertnie awansowani, co zgromadzeni w bazylice przyjęli okrzykami: „Cześć i chwała bohaterom”. Grupa członków KOD-u obrzucona została obelgami w rodzaju „Precz z komuną”. Uczestnicy pogrzebu mówili dziennikarzom telewizyjnym, że był on zadośćuczynieniem nie tylko za niesprawiedliwy mord, ale także za krzywdę niepamięci. „Cały czas powtarzamy młodym, że Polska jest tym, co mamy najważniejsze. Wolna, suwerenna i nasza, tylko w takim państwie możemy istnieć” – mówił prezydent.
Wydarzenie to oczywiście wpisuje się w dynamikę politycznych podziałów, a od kiedy PiS doszedł do władzy, podobny ton i słownictwo charakteryzują wszystkie uroczystości państwowo-religijne. Korzenie tego stylu stają się jaśniejsze po przeczytaniu książki Marcina Napiórkowskiego Powstanie umarłych. Historia pamięci 1944-2014 (Wydawnictwo Krytyki Politycznej, 2016). Powstanie umarłych to powstanie warszawskie, a książka Napiórkowskiego jest historią nie tyle samego powstania, co o nim (nie)pamięci. Autor pyta, dlaczego powstanie jest dziś tak mocno obecne w kulturze masowej, dlaczego należy ono do pamięci opozycyjnej i antysystemowej, na czym polega żywotność wydarzeń sprzed ponad pół wieku, takich jak powstanie czy los „żołnierzy wyklętych”, czyli m.in. właśnie „Inki” i „Zagończyka”.
W książce przedstawione są historia i powody zderzeń pamięci oficjalnej z oddolną, zmiany oficjalnego podejścia do pamięci o powstaniu – od wymazywania do różnych form zawłaszczania – a także często heroiczne wysiłki rodzin i towarzyszy broni, by pamięć o zabitych ratować.
Historyk kultury w bardzo ciekawy i udokumentowany sposób pokazuje, jak zabici powracają, jeśli się ich nie pochowa jak należy; jak po zakazie uszanowania zmarłych pozostaje trauma Antygony wyrażająca się uporczywą wolą godnego pochowania; jak pamięć o tej przewinie pamięta samą siebie i jak nie można tej pamięci wygasić modernizacją państwa czy sukcesem gospodarczym.
Osią książki jest sprzeczność między kulturą Pochodu, czyli postępu (komuniści, modernizatorzy), a kulturą Konduktu, czyli żałobnej pamięci (tradycjonaliści, Kościół). Gdański pogrzeb jest ucieleśnieniem kultury Konduktu.
Napiórkowski zajmuje się więc czymś, co nazywa kulturowymi praktykami pamięci, i swobodnie porusza się na bardzo rozległym polu antropologicznych badań nad pamięcią. Analizuje na przykład tezy o potrzebie odpowiedniości form żałoby i technik zabijania – tu przełomem była pierwsza wojna światowa, której bezprecedensowe straty zdemokratyzowały śmierć na polu bitwy, uczyniły ją obywatelską i narodową. W obliczu tak wielkiej katastrofy nowe narracje żałobne musiały stać się narracjami legitymizującymi, tj. pozwalającymi na uporządkowane, „sensowne” pochowanie zabitych i rozpoczęcie nowego życia. „Gdyby nie ów nowy, narodowy język żałoby – pisze Napiórkowski za Jayem Winterem – społeczeństwa europejskie po dwóch wojnach światowych pogrążyłyby się w chaosie i odmętach szaleństwa” (s. 39). Martwi, którzy nie są odpowiednio pochowani, nie odchodzą. „Pozostają politycznie żywi” (s. 48).
Popowstaniowa Warszawa była nie tylko morzem ruin, ale także wielkim polem ciał. Gdy wygnana ludność wraca do swojego miasta, ciała te są już w początkowym stadium rozkładu. Pochowanie około stu pięćdziesięciu tysięcy zwłok było zadaniem prawie niemożliwym. Napiórkowski opisuje ten wysiłek i trudności, jakie mu towarzyszyły; rozdział o tym nazywa Ciała poległych w powstaniu jako wyzwanie logistyczne i moralne. Indywidualne poszukiwanie członków rodziny zderzało się tu z dynamiką odradzającego się miasta, potrzeba czasu z zagrożeniem epidemią.
Po tymczasowych pochówkach w masowych grobach następowały ekshumacje, znajdowano ciągle nowe ciała, ogrom masakry przechodził najczarniejsze oczekiwania. Prawie natychmiast rozpoczęła się wojna o ciała, upolitycznienie zwłok. Nowa władza w ten makabryczny pejzaż starała się wpisać swoją własną, fałszywą historię. Wiele ciał identyfikowanych jest jako należących do bojowników AL raczej niż AK. Od razu więc zawiązywały się komitety ekshumacyjne, pierwsze „zalążki przeciw-pamięci” (s. 78). Rząd koncentruje się na odbudowie, z czasem wysiłki władz w celu symbolicznego już zawłaszczenia lub wykluczenia zmarłych będą się tylko nasilać. Prześladowania tych, którzy zachowywali pamięć, są trwałe i w niektórych okresach mordercze. Będą one rozumiane jako atak na tożsamość wspólnoty. Pamiętanie o zapomnianych staje się główną formą oporu.
Napiórkowski opisuje więc etapy tworzenia się i utrwalania dwóch sprzecznych ze sobą „obiegów pamięci”, dwóch sposobów podchodzenia do historii, przestrzeni i czasu, w jakim żyła i żyje Polska od 1944 roku.
Oczywiście podział na dwie całkiem sobie wrogie części społeczeństwa byłby zbyt mechaniczny, ale analiza historii trwania urazowej pamięci wyjaśnia dzisiejszy konflikt i style wyrażania różnic politycznych. Praktyki nowych władz używają sfery symbolicznej według wzorców wypracowanych w tużpowojennej „przeciw-pamięci”, te zaś opierały się na żałobnej pamięci z czasu rozbiorów. Wojny na pomniki, demonstracje na cmentarzach, tworzenie własnego kalendarza rocznic, własnego panteonu bohaterów to tylko niektóre z przechowanych praktyk pamięci opozycyjnej tak widocznych na przykład podczas „karnawału Solidarności”. Ich żywotność bierze się z odrzucenia logiki Postępu. Dlatego ani modernizacja, ani nowe autostrady czy paszport europejski nie są tu odpowiedzią. Stąd dylemat ruchu takiego jak KOD, który zakłada, że dać się wypchnąć poza żałobny język pamięci – język „odwagi, poświęcenia i honoru” (s.286)—to dzisiaj przepis na polityczną marginalizację.
Autor krytycznie podchodzi do militaryzacji pamięci o powstaniu i wojnie, analizuje feministyczne podejście do wojny i powstania, rolę „małego powstańca”. I choć powstanie i pamięć o nim to sprawa nie tylko Warszawy, miasto to jest jednym z bohaterów książki. Ostatni rozdział – Spacerując po Nekropolis – jest krótkim opisem Warszawy w trzech wcieleniach: przedwojennej, wojennej i powojennej. Przewodnikiem Napiórkowskiego po dzisiejszym mieście jest „spacerowicz” Waltera Benjamina, wsłuchujący się w miasto, po którym się porusza. Jest to poszukiwanie sposobów „wypowiadania się w języku miasta”. Benjamin pisał o Paryżu, Napiórkowski „chodzi” po Warszawie. Ostatnie dwa, nieco sentymentalne zdania książki brzmią jak następuje: „Gdybyśmy jednak mogli, zatrzymawszy się na skrzyżowaniu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej, przez jedną choćby chwilę wsłuchać się w tę niesłyszalną muzykę sfer…. Jakie jeszcze historie mogłaby nam opowiedzieć?” (s.435)
Obawiam się, że odpowiedź na to pytanie jest oczywista. Niesłyszalna muzyka sfer zapytałaby autora: a gdzie są Żydzi?
***
W artykule pt. Katastrofa wsteczna Przemysław Czapliński pisze o tym, jak katastrofy, kiedyś niezauważone albo niezrozumiane, nie dają się usunąć i wracają do kultury: taką katastrofą jest według niego Zagłada Żydów. Do lat 80. obowiązywało pytanie „czy to, co się przydarzyło Żydom, dotyczy także Polaków?” (Poznańskie Studia Polonistyczne, 2015, ss. 37-66). Odpowiedzią na to pytanie było, zdaniem Czaplińskiego, ukazanie się eseju Henryka Grynberga Ludzie Żydom zgotowali ten los (1984), opowieści Hanny Krall Sublokatorka (1985), filmu Claude’a Lanzmanna Shoah (1985), eseju Jana Błońskiego Biedni Polacy patrzą na getto (1987) i wielu powieści, na przykład Bohiń Tadeusza Konwickiego (1987) (ss. 38-39). Był to znak zrozumienia, że Zagłada Żydów była także katastrofą Polaków. Książka Napiórkowskiego wskazuje, że Czapliński się jednak pomylił.
Okazało się, że jest możliwe napisanie w roku 2016 ponad 430-stronicowej książki o pamięci o wojennej Warszawie bez obecności Żydów.
Książki głębokiej, posługującej się antropologicznymi studiami przemocy w Chile i Argentynie, historią wojny secesyjnej w USA, studiami Marianne Hirsch nad postpamięcią i badaniami nad zapominaniem. Książki, która poświęcona jest analizie sposobów, w jaki pamięć jest konstruowana, zawłaszczana, modyfikowana, blokowana. O komunistycznej propagandzie autor mówi: „to, na co nie ma właściwych określeń, w jakimś sensie przestaje istnieć” (s. 87). Dotyczy to jeszcze bardziej tego, czego wcale się nie określa.
Ale czyż tytuł książki nie wskazuje, że mówimy o okresie historii, która zaczyna się w roku 1944? Sam autor jednak sięga po Warszawę przedwojenną, po zniszczenia z września 1939 roku, sam czyni warszawskie ruiny pejzażem swoich rozważań – są to, by tak powiedzieć, ruiny wyłącznie chrześcijańskie. To nic, że w Warszawie niemal od samego początku mieszkali Żydzi, tuż przed wojną było ich 375 tysięcy, 29% ludności miasta. Podczas wojny w Warszawie znajdowało się największe getto okupowanej Europy. Wewnątrz miasta funkcjonował więc kompleks więzienno-obozowy, oddzielony od miasta murem, ale związany z nim na tysiące sposobów. Eksterminacja getta zakończyła się w kwietniu 1943 powstaniem, w czasie którego naziści spalili i zburzyli dużą część miasta. Było to drugie, po wrześniu 1939, masowe mordowanie mieszkańców i celowe burzenie i podpalanie całych połaci zabudowań miejskich. Wielu Żydów ukrywało się po „aryjskiej” stronie, Żydzi uczestniczyli także w powstaniu warszawskim.
Niepochowane, nieopłakane zwłoki Warszawy to były także ciała żydowskie. Stąd też dzisiejsze żydowskie Antygony.
Wie o tym autor książki, sądząc z tego, że w bibliografii wymienia książkę Elżbiety Janickiej Festung Warschau. Pokazuje ona bardzo dokładnie topograficzne sprzężenie pamięci „naszej” wojny, „naszych” strat ze stratami getta i powstania 1943 roku. I proces upamiętniania, który prowadzi do kontrowania znaków cierpienia żydowskiego, jak gdyby nie było miejsca na więcej niż jedną ofiarę. Jeśli miasto jest benjaminowskim palimpsestem, dlaczego pomijać to, co nie jest na pierwszym planie? Na samym początku książki, w przypisach na stronach 18 i 19, autor omawia krótko wykorzystywanie przez władze komunistyczne powstania w getcie warszawskim przeciw powstaniu warszawskiemu oraz debatę wokół artykułu Michała Cichego o mordowaniu przez AK przychodzących do powstania Żydów. Kwestię stosunku między dwoma powstaniami autor wymienia jako jeden z trudnych tematów, i ta trudność nie pozwala na „rzetelną dyskusję”. Swą pracę stawia ponad ideologicznym zapętleniem, które rządzi publiczną dyskusją dwóch „zantagonizowanych obozów”. Instrumentalizują one, jego zdaniem, warsztat historyczny do budowania swej tożsamości.
Obie tożsamości – modernizująca i tradycyjna – choć różne, zdają się należeć do tej samej etnokultury i kwestie pamięci rozgrywają się wewnątrz tej jedności. Także sam autor w tej kulturalnej jedno-etni się porusza. Oddziela przecież całkowicie pamięć o Żydach w czasie wojny, umieszcza ją w jakimś innym pamięciowym obiegu. Tak właśnie do lat 80. czyniono – porządki pamięci były oddzielane i nacjonalizowane (by użyć sformułowania Zofii Wójcickiej). Tylko czy dziś można mówić o polskich tożsamościach, modernizacyjnych czy tradycjonalistycznych, jako uformowanych bez kontrastowania się wobec innych, a przede wszystkim „innych wewnętrznych”, czyli Żydów? I czy w tych tożsamościowych debatach, o których pisze Napiórkowski, naprawdę o Żydach nie pamiętano? Zaprzeczają temu hasła wznoszonych przez patriotów podczas antysystemowych demonstracji, żywotność pojęcia żydokomuny, napisy na ścianach domów, gdzie znak Polski Walczącej często towarzyszy hasłom antysemickim, zaprzecza temu odrodzenie się ONR-u, spiskowe teorie o Sorosie i wiele innych znaków na niebie i ziemi, także warszawskiej. Zaprzecza temu jadowite spotkanie w dniu 29 sierpnia tego roku w Muzeum Powstania Warszawskiego dotyczące kpt. Wacława Stykowskiego, tego samego, o którym pisał Michał Cichy (zapis wideo ze spotkania dostępny jest w internecie).
Trochę to żenujące, że znów trzeba przypominać o Żydach. Szczególnie gdy chodzi o wojenną Warszawę. Igor Ostachowicz napisał powieść Noc żywych Żydów, świetną sztukę o tych niepochowanych napisała Sylwia Chutnik. Barbara Engelking i Dariusz Libionka omówili dokładnie udział i sytuację Żydów w czasie powstania warszawskiego. Drugiego powstania, jeśli wierzyć dyrektorowi i jednemu z twórców Muzeum Powstania Warszawskiego, Janowi Ołdakowskiemu. „Warszawa w czasie okupacji miała dwa powstania i oba są nasze”, powiedział w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” (16 kwietnia 2013). Zaskakuje więc to chirurgiczne cięcie w książce Marcina Napiórkowskiego.
Gdy historia pamięci, szczególnie dotyczącej drugiej wojny światowej, pokazana jest tylko z punktu widzenia większości, musi tu być jakiś zasadniczy błąd.
Czterysta trzydzieści pięć stron analizy, Freud z Benjaminem, i cały pogrzeb na nic.
***
Irena Grudzińska-Gross – historyczka literatury i idei, eseistka, pracuje na Princeton University, autorka m.in. książek „ The Art of Solidarity” , „ Piętno rewolucji. Custine, Tocqueville, Mickiewicz i wyobraźnia romantyczna” , „ Miłosz i Brodski. Pole magnetyczne”, współautorka – wraz z Janem Tomaszem Grossem – książki „ Złote żniwa. Rzecz o tym, co się działo na obrzeżach zagłady Żydów”.
**Dziennik Opinii nr 253/2016 (1453)