Podsumowanie tegorocznego festiwalu w Gdyni przed rozdaniem nagród.
Jeśli bywają w kinie role szyte na miarę, to jest to rola Marcina Kowalczyka w Hardkor disko Krzysztofa Skoniecznego. Nie będę pisać, od czego się ten film zaczyna, bo w tym przypadku streszczenia i tak nie mają większego sensu. Hardkor disko nie jest filmem, w którym mamy jakąś sytuację wyjściową, poznajemy bohatera w pewnym momencie jego życia i śledzimy jego perypetie. Nie jest to opowieść, w której bohater – jak przystało na klasyczne filmowe prawa – zmienia się, a my, widzowie i widzki, tej przemianie towarzyszymy. To nie jest uniwersalna historia o człowieku. A na pewno nie chce być.
Marcin, bohater Hardkor disko jest młodym facetem, o którym wiemy niewiele. Od początku do końca. W zasadzie, od pewnego momentu wiemy tylko, po co przyszedł do mieszkania Oli i jej rodziców. Ale czy na pewno? Widzowie, przyzwyczajeni do szukania motywów działania postaci, do rekonstruowania ich portretów psychologicznych, mogą szybko wpaść w pułapkę zbyt prostych odpowiedzi. Marcin i Ola idą na imprezę, gdzie alkohol leje się hektolitrami, gdzie papierosa odpala się jeden od drugiego, a to dopiero wstęp do całego katalogu używek. Filmowe imprezy, nakręcone jak teledyski, są jak spełnienie najgorszego snu rodzica. Ale powiedzieć, że oto mamy złe towarzystwo i że od narkotyków krok do dramatu byłoby zbyt łatwo. To właśnie ta pułapka.
Po imprezie Marcin trafia do domu rodziców Oli, a tam dwoje miłych ludzi wita go serdecznie, zapraszając na śniadanie z warszawskimi wieżowcami w tle. Zamiast przerażonych rodziców, mamy artystowską parę z wyższej klasy średniej, zmartwioną głównie tym, że nie wie, jakie są modne knajpy w mieście. I znów kusi, by – zbyt łatwo! – idąc tropami filmowej publicystyki pomyśleć: „no tak, nowocześni rodzice to tacy, co się nie interesują córką, nie widzą, że w złe towarzystwo wpada”. I tak dalej, krok po kroku film Skoniecznego wodzi, od narracyjnego sprintu woląc slalom i uniki.
Hardkor disko jest mądrzejsze od znanego banału o złym towarzystwie i szkodliwych narkotykach.
A to właśnie coś, co trapi Obietnicę Anny Kazejak, ciekawy film o tajemnicy łączącej dwójkę nastolatków, o tragedii i szukaniu jej przyczyn. Wygląda to tak: Nastolatka dowiaduje się, że jej chłopak całował się z inną dziewczyną. Chłopak, chcąc odkupić winę, obiecuje jej zrobić coś, co może mieć wpływ na życie ich obojga. Kiedy dowiadujemy się, co to jest, zaczynamy zastanawiać się, dlaczego nastolatki wpadły na akurat ten pomysł. Niestety, film podsuwa kilka odpowiedzi typu: „bo rozwód rodziców…”, „bo chłopak mamy pali w domu trawkę…”. Wbrew Obietnicy, chyba nie to jest najważniejszą przyczyną takiego, a nie innego zachowania młodych ludzi. Choć w psychologii a’la polskie kino jest inaczej.
W Hardkor disko za każdym razem, kiedy wydaje się, że wpadamy na jakiś trop, dostajemy znak, żebyśmy nie szli tą drogą. Ogromna w tym zasługa scenariusza i dialogów, które wytrzymują ciszę. I znów, można wspomnieć filmy z festiwalowego repertuaru, które nie wytrzymują. Więc opowiadają wszystko wprost, jak krowie na rowie wykładając czemu bohater postępuje tak, jak postępuje. W Onirice Lecha Majewskiego, w której poznajemy chłopaka po przejściach i możemy zastanawiać się, czemu jest osowiały i przybity. Ale nie zastanawiamy się długo i na próźno, bo nagle pojawia się ciocia mówiąca do niego, że rozumie, jak mu smutno, bo stracił w wypadku samochodowym swoją żonę (tu pada imię dziewczyny) i swojego najlepszego przyjaciela (tu pada imię przyjaciela). I zagadka rozwiązana. I to w sposób, który żadnemu filmowcowi nie powinien nawet przyjść do głowy – przez dialog tak nierealistyczny, że nawet w telenoweli nie wypada go umieścić.
Proszę mnie źle nie zrozumieć. Hardkor disko nie jest dobrym filmem jedynie dlatego, że większość filmów pokazanych w tegorocznym konkursie festiwalu w Gdyni jest słaba.
Przywołuję inne filmy dla kontrastu. Ale i bez tego kontrastu Hardkor się broni. Marcin Kowalczyk niesie ten film rolą wyciszoną, wytrzymaną, zagraną oczami, nie gadaniem. Filmowy Marcin jest tajemniczy, czasami mroczny, a zaraz przemiły i sympatycznie się uśmiechając szczerze komplementujący matkę Oli tak, że nie wiemy, czy chce ją poderwać, czy zostać jej zięciem, czy może jedno i drugie. A może też nic z tych rzeczy? Bohater fascynuje, intryguje, przeraża i uwodzi jednocześnie. To Marcin jest fundamentem tej historii. To Marcin jest tą historią. Ale proszę się nie martwić, te enigmatyczne opisy nie znaczą, że w filmie nie ma opowieści, że oto czeka na nas jakaś udziwniona filmowa metafizyka. Nic z tych rzeczy. Hardkor disko to kino do oglądania, świetnie sfilmowane, z bardzo dobrą i nieoczywistą muzyką. To na pewno jeden z najlepszych debiutów ostatnich lat. I jeden z powodów, dla których warto było przyjechać w tym roku do Gdyni.
Co do samego festiwalu, chciałam początkowo napisać, że tegoroczna edycja przypominała paraolimpiadę. Z szacunku dla paraolimpiady powiedzieć tak nie wypada.
Zostając przy sporcie powiedzmy więc, że festiwal jest trochę jak konkurs narciarski. Niespecjalnie udany. Magdalena Piekorz skacząc macha rękami, bo nadal trzyma się stylu sprzed lat. Jej Zbliżenia, opowieść o toksycznej relacji matki i córki, to takie Pręgi, ale o dziewczynach. Niestety, słabiej zagrane, z papierowymi postaciami, czego najlepszym przykładem jest córka rzeźbiąca z gliny coś, co na koniec przypomina manekin ze sklepu ze stanikami i naprawdę niewiele ma wspólnego z sztuką współczesną. Trochę się też w kinie od czasu Pręg zmieniło. Nie macha się już rękami. Not za styl nie będzie.
W tym konkursie skoków Lech Majewski zapomniał założyć nart, niektórzy nie wybili się z progu, do punktu K doleciał według mnie tylko Krzysztof Skonieczny, o telemarku nikt nie pamiętał.
Zdaje się więc, że zwycięzcami będą ci, którzy wylądowali na nogach, a więc dobry, bardzo solidny film Bogowie, niezłe (choć niezdecydowane) Miasto 44, bardzo udane Pod mocnym aniołem. Ostatni film jest zresztą niesłusznie pomijany w relacjach i może być pominięty także przy rozdaniu nagród tylko dlatego, że już dawno był w kinach, a festiwal najbardziej pamięta o premierach.
Po latach chudych zawsze przychodzą lata grube, więc nie ma co narzekać na polskie kino. W czasie czekania na lata grube polecam obejrzenie kilku skarbów kina przedwojennego odrestaurowanych i poruszających, zabawnych, świetnych. W Gdyni przypomniano m.in. Jadzię Mieczysława Krawicza (Jakubowi Majmurkowi powinien spodobać się ten film, bo nie jest to uniwersalna historia o człowieku, tylko rakietach tenisowych), filmy Michała Waszyńskiego Będzie lepiej (znany może państwu jako film ze Szczepciem i Tońcem w fabryce grających lalek) oraz U kresu drogi (kino grozy, eksperymenty medyczne, dramat miłosny). Za sekcję „Skarby kina przedwojennego” przed organizatorami festiwalu bije pokłony. To niesłusznie zapomniane i trochę wyśmiewane w rodzinnym filmoznawstwie kino zasługuje na pokazanie na dużym ekranie.
Czytaj także:
Wiśniewska z Gdyni: Bogowie z kardiochirurgii
Wiśniewska z Gdyni: Antyromantyczne kino liryczne
Agnieszka Wiśniewska o Boyhood: Motherhood
Jakub Majmurek o Hardkor Disko, Potworne dzieci transformacji
Jakub Majmurek, Miasto 44. Trzeba zabić tę miłość?