Oglądając „Bogów”, kibicujemy Relidze, ale też widzimy, jak praca go niszczy i zastanawiamy się, ile można poświęcić, żeby osiągnąć cel.
Tegoroczny konkurs główny festiwalu filmowego w Gdyni jest dość nierówny. Niestety nie mogę napisać, że obok filmów świetnych są filmy słabe, bo poprzeczka zawieszona jest niezbyt wysoko i dlatego obok filmów słabych i po prostu grafomańskich (Onirica – Psie pole Lecha Majewskiego czy Zbliżenia Magdaleny Piekorz) są filmy dobre (Bogowie Łukasza Palkowskiego czy Pod mocnym aniołem Wojciecha Smarzowskiego). Średnią wyznaczają filmy, które bardziej nadają się do telewizji niż do kina (Fotograf Waldemara Krzystka czy Jeziorak Michała Otłowskiego).
Zaskoczeniem festiwalu są dla mnie na pewno Bogowie, opowieść o Zbigniewie Relidze. Biografie nie są mocną stroną naszego kina. Za często robione są z przesadnym uwielbieniem dla bohatera, które kończy się bezkrytycznymi, robionymi na klęczkach laurkami. Jako wzory kina biograficznego najczęściej – i poniekąd słusznie – wymienia się filmy amerykańskie. Dlaczego? Dlatego, że tamtejsza kinematografia stworzyła model tego typu kina. Model jest dość prosty. Biografia ma przybliżać dokonania bohatera i pokazywać, że robił(a) on(a) coś ważnego, wielkiego, dobrego, czasem złego. Postaci, które robiły rzeczy ważne, zmagają się z otoczeniem, bo jako pionierzy często są nierozumiani. Co ważne, bohaterowie mają słabości, wady, chwile załamania. Z tym zawsze jest problem w naszym kinie i naszej biografistyce. Przekonał się o tym doskonale Artur Domosławski, który opowiedział o swoim mistrzu Ryszardzie Kapuścińskim bez lukrowania i bez wybielania postaci. Został za to niemal zlinczowany.
Bogowie Łukasza Palkowskiego to historia znanego kardiochirurga Zbigniewa Religi. Religę poznajemy w momencie, kiedy w Polsce toczy się dyskusja o pierwszym przeszczepie serca, po którym pacjent zmarł. Lekarz, który wykonał operację, jest krytykowany w mediach, w środowisku lekarskim. Młody Religa wrócił ze stypendium za granicą, śledzi medyczną prasę branżową, badania, postępy w pracach nad przeszczepem serca.
Dla lekarza jest to śledzenie rozwoju medycyny, udoskonalania sposobów ratowania ludzkiego życia. Widzi jednak, że w mediach dyskusja o przeszczepie to rozmowa o duszy, o Bogu.
Trudno od niej uciec, ale też nie można jej ulec, jeśli chce się dalej pracować w szpitalu. Wie to Religa i wiedzą twórcy filmu, którzy bardzo umiejętnie rekonstruują debatę społeczną towarzyszącą pracy kardiochirurga. Bardzo łatwo można było wpaść w pułapkę patosu, ale na szczęście najbardziej patetyczny jest w tym filmie tytuł.
Religa chce przeszczepić serce. Przygotowuje się do tego. Całkowicie oddaje się swojej pracy. Zatraca się w dążeniu do upragnionego celu. Jeśli mu się nie uda, czeka go lincz, taki, jaki spotkał lekarza, który dokonał pierwszego nieudanego przeszczepu. Jeśli mu się uda, przedłuży czyjeś życie. Sojusznikami Religi są młodzi lekarze, podobnie jak on ambitni, wysyłani za granicę na stypendia, nie bardzo mający możliwość realizacji swoich ambitnych planów w szpitalach, którymi rządzą „starzy”. Szansą dla nich jest przejęcie przez Religę kierownictwa szpitala w Zabrzu, z dala od Warszawy, z dala od centrum, gdzie stołki są rozdane i gdzie nikt nie pozwoli Relidze na „eksperymenty”.
Siłą filmu Bogowie jest sprawność opowieści. Bez kombinowania, bez zadęcia Łukasz Palkowski opowiada o bohaterze, który ma jasno wyznaczony cel, dąży do niego, walcząc po drodze z systemem (starszymi lekarzami), z losem, sam ze sobą. W walce poświęca rodzinę. Żona lekarza jest w zasadzie cieniem postaci. Ma swoją pracę, karierę, ale dla Religi jego praca i jego cel są najważniejsze. Żona trwa przy nim, ale nie poświęca swoich zajęć. Sprawia to, że żyją w zasadzie obok siebie. Rodzinę zastępują Relidze współpracownicy. Oddani mu bez reszty, wyrozumiali, bo kroczący wspólnie drogą do jednego celu. Na poziomie opowieści reżyser nie odkrywa Ameryki, tworzy po prostu bardzo dobry film biograficzny. Jak na rodzime doświadczenia filmowe jest to jednak Ameryka właśnie, sięgnięcie po najlepsze wzory kina światowego.
Bogowie pozwalają sobie na pokazanie słabości Religi. Przez 112 minut filmu obserwujemy na ekranie bohatera, który jest w ciągłym biegu. Tomasz Kot ma wielkie szanse na nagrodę aktorską za te rolę. Jak najbardziej zasłużoną. Udało mu się stworzyć postać, od której nie można oderwać wzroku.
Kibicujemy Relidze, ale też widzimy, jak praca go niszczy. Podziwiamy jego konsekwencje, ale też mamy wątpliwości i zastanawiamy się, ile można poświęcić, żeby osiągnąć cel.
Cel ten to nie sława, nie prestiż. Wierzymy przez cały czas, że lekarze walczą tu o życie. Obserwujemy operacje na otwartym sercu i zaciskamy kciuki, żeby po wszystkim zaczęło bić.
Film o Zbigniewie Relidze to tor przeszkód z dziesiątkami pułapek, w które mogli wpaść twórcy: zbyt pomnikowe potraktowanie postaci, wejście w banalną metaforykę serca – życia – miłości, powtarzanie klisz o PRL-u i czarnych wołgach, towarzyszach, którzy są z natury źli, i opozycjonistach, którzy są z natury krystaliczni, przesadzanie z peerelizacją dekoracji. Tu szklanka z kawą po turecku podana na spodku jest po prostu szklanką, a nie znakiem strasznych czasów, w których nie było nic na półkach. Uniknięcie tych pułapek, a nawet sprawne przekucie ich w zalety – zamiast metafor życia i śmierci mamy zabawne dowcipy o sercu i bardzo dobre rozmowy o duszy (świetny jest w nich grający jednego z młodych lekarzy Piotr Głowacki) – to zdecydowany plus filmu.
Bogowie to dobre kino biograficzne, takie, które przybliża kawałek historii, ale jednocześnie opowiada o mechanizmie działania postaci wybitnych, ambitnych i za wszelką cenę dążących do celu. Choć może o cenie, jaką za dotarcie do tego celu płacą, należało powiedzieć więcej.
Bogowie to też film o mężczyznach. Kobiety są tu asystentkami, wiernymi żonami, czekającymi wiernie w domach, pielęgniarkami podającymi skalpel albo parzącymi kawę. Dobrze, że udało się odkryć Amerykę w sposobie opowiadania biografii, teraz czas na jej odkrycie w sposobie pokazania roli kobiet w tych biografiach, w tych wielkich walkach, drogach do celu. Kiedy w filmie w jednym z momentów euforycznego zwycięstwa rozlega się w tle It’s a Man’s World Jamesa Browna myślę, że jeszcze trochę mamy do odkrycia.
Czytaj także:
Antyromantyczne kino liryczne – 1. relacja z Gdyni