W tym roku Oscarom nie można było zarzucić, że są białe jak śniegi Alaski. Wiele nominowanych filmów podejmowało temat rasy. Niestety z ich artystyczną jakością bywało bardzo różnie. Jakub Majmurek pisze o „Green Book” i „Gdyby ulica Beale umiała mówić”.
Jak co roku, także w 2019 Oscarom można było wiele zarzucić, z decyzją w kategorii „film roku” na czele. Jednego zarzutu Akademii udało się za to z pewnością uniknąć – tego, że w przeciwieństwie do amerykańskiego społeczeństwa Oscary są białe jak śniegi Alaski. Po raz pierwszy w historii Akademia nagrodziła (za najlepszy scenariusz adaptowany) jedną z czołowych figur kina czarnych przełomu wieków, Spike’a Lee. W najbardziej widocznych kategoriach aktorskich na cztery nagrody dwie otrzymali Afroamerykanie (Mahershala Ali i Regina King), jedną Amerykanin egipskiego pochodzenia (Rami Malek). Wiele nominowanych filmów podejmowało też temat rasy. Niestety, z ich artystyczną jakością bywało bardzo różnie.
Czarne bractwo. BlacKkKlansman Lee to znakomite, zrobione z autentycznym pazurem kino polityczne, sięgające do historii, by rozdrapać rany Ameryki Trumpa. Z kolei nagrodzona za muzykę, scenografię i kostiumy Czarna pantera – komiksowa fantazja o Wakandzie, hipernowoczesnym, nigdy nieopanowanym przez zachodni kolonializm, czarnym królestwie w sercu Afryki – to naprawdę dobre, autentycznie zabawne i angażujące widza kino popularne. Twórcy do zbudowania świata przedstawionego bardzo sprawnie wykorzystali tradycyjne afrykańskie kostiumy i muzykę. Można tylko się przyczepić do dość konserwatywnej wymowy filmu – jak w marzeniach strategów PiS technologia na oko z XXIII wieku łączy się w Wakandzie z głęboko konserwatywną strukturą społeczną i ustrojem politycznym: rządzoną wyłącznie przez mężczyzn monarchią, gdzie władcy wyłaniani są na podstawie dziedziczenia i walki wręcz. Cóż, jak widać, na to, by popkultura wyobraziła sobie Afrykę nowoczesną nie tylko technologicznie, ale i społecznie, przyjdzie nam trochę poczekać.
czytaj także
Najmniej podobały mi się dwa poruszające temat rasowy tytuły: nagrodzony Oscarem za najlepszy film Green Book Petera Farrelly’ego oraz Gdyby ulicy Beale umiała mówić – bardzo rozczarowujący na tle rewelacyjnego Moonlight drugi film Barry’ego Jenkinsa. Oba poruszają ważne problemy, ale zagadują je na śmierć, grzęznąc przy tym w zupełnie nieznośnym sentymentalizmie.
czytaj także
Wożąc doktora Shirleya
Gorszy pod tym względem jest Green Book – film nie tylko bolesny wręcz w swojej artystycznej przeciętności, ale też szalenie infantylnie podchodzący do swoich bohaterów i ich problemów. Akcja rozgrywa się na głębokim Południu Stanów na początku lat 60., jeszcze przed ustawami znoszącymi segregację rasową. Wybitny czarny muzyk, dr Don Shirley, wyrusza w trasę koncertową – oglądamy ją z punktu widzenia jego szofera, pochodzącego z klasy ludowej włoskiego Amerykanina, Tony’ego Vallelongi.
Shirley doświadcza na Południu niewyobrażalnych dziś form dyskryminacji. W rezydencji niegdyś stanowiącej pewnie centrum plantacji, gdzie gra koncert, podejmowany jest z honorami godnymi wirtuoza. Jednocześnie właściciel bardzo uprzejmie, lecz stanowczo tłumaczy mu, że nie może skorzystać z przeznaczonej tylko dla białych toalety w domu – dla czarnych przewidziany jest sklecony z desek wychodek na podwórzu.
Takie obrazy wywołują w nas oburzenie, nie wiadomo jednak właściwie, czemu mają służyć. Można powiedzieć wręcz, że politycznie cofają dyskusję na temat rasy we współczesnej Ameryce. Pokazując jawnie absurdalne i oburzające dla współczesnego widza formy dyskryminacji, Green Book buduje swoistą „nostalgię za teraźniejszością”. Widz, dostrzegając autentyczny postęp, jaki dokonał się od epoki restauracji, hoteli i sklepów „tylko dla białych”, może pogratulować sobie, że żyje w społeczeństwie, gdzie rasa nie jest problemem, i zapomnieć o tym, że jednak jest.
czytaj także
Green Book do swojego czarnego bohatera odnosi się w głęboko paternalistyczny i infantylny sposób, choć na początku para Shirley – Tony wydaje się uciekać poza schemat. To Shirley reprezentuje w niej wysoką europejską kulturę – mówi płynnie w kilku językach, ma doktorat, jest wybitnym muzykiem, doskonale radzi sobie zarówno z Chopinem, jak i współczesną muzyką popularną, ma doskonałe maniery, mieszka w centrum Manhattanu w pięknym, wypełnionym antykami apartamencie, gdzie usługuje mu lokaj. Tony z kolei mieszka w ciasnym, brzydkim proletariackim mieszkaniu w ludowej dzielnicy Nowego Jorku. Nie ma żadnej formalnej edukacji, jego uniwersytetem była ulica. Nie kojarzy specjalnie, kim w ogóle był Chopin, bywa nieokrzesany, ma za to dużo sprytu.
Pokazując jawnie absurdalne i oburzające dla współczesnego widza formy dyskryminacji, Green Book buduje swoistą „nostalgię za teraźniejszością”.
Ostatecznie obie te postaci wpadają w pułapkę stereotypu. Tony i jego rodzina nie wychodzą poza obraz wyglądający jak nieświadoma parodia Rodziny Soprano. Shirley – przy całej złożoności, jaką oferuje ta postać – zatrzymuje się na stereotypie przeedukowanego czarnego, który tak bardzo oddalił się od swoich „czarnych korzeni”, że pogubił się w życiu i utracił możliwość przeżywania jego prostych radości. Dopiero Tony uczy swojego pasażera, jak się rozkoszować takimi przysmakami czarnej kuchni, jak pieczony kurczak w panierce, uświadamia mu, jak wygląda współczesna czarna muzyka, uczy życiowej mądrości. W końcu łaskawie uznaje, że Shirley zdał test na prawdziwego Amerykanina, i zaprasza go na wigilijną kolację do swojego domu – choć w pierwszych scenach filmu wyrzucał szklanki, z których pili wodę czarni robotnicy wykonujący naprawy w jego mieszkaniu.
Nawet jeśli intencje twórców były jak najlepsze, to wymowa filmu brzmi potwornie protekcjonalnie wobec czarnego bohatera. Obraz rasowej harmonii, jaka zawiązuje się w scenie wigilijnej wieczerzy w mieszkaniu Vallelongów, brzmi fałszywie, mdli od potwornego sentymentalizmu. Fascynujący, niełatwy temat ceny, jaką jednostka płaci za awans klasowy, emancypację przez edukację – dotyczący przecież nie tylko czarnych, ale też osób wywodzących się z klas ludowych – został tu zaledwie draśnięty. Zamiast posunąć debatę nad rasą i klasą, uniwersalizmem i polityką tożsamości do przodu, Green Book robi w tych kwestiach krok wstecz. Trudno dziwić się Spike’owi Lee, że po ogłoszeniu był tak wkurzony.
czytaj także
Zbędny melodramat
Gdyby ulica Beale umiała mówić jest projektem znacznie lepszym i ambitniejszym – to adaptacja powieści klasyka czarnej prozy Jamesa Baldwina. Akcja dzieje się mniej więcej dekadę później niż film Farrelly’ego, na początku lat 70. Dekada ta przyniosła szereg zmian kluczowych dla afroamerykańskiej społeczności. Ruch Praw Obywatelskich zrealizował większość swoich postulatów. Kongres przyjął akty penalizujące dyskryminację i działania mające na celu pozbawienie czarnych praw wyborczych.
Jednocześnie, jak widzimy w filmie, na poziomie codziennych praktyk ciągle zaskakująco niewiele się zmieniło. Czarna para ma problem z wynajęciem mieszkania w Nowym Jorku. Cały system wymiaru sprawiedliwości skonstruowany jest przeciw czarnym. Gdyby ulica… opowiedziana jest z punktu widzenia młodej czarnej kobiety, której partner – ojciec dziecka, którego oczekuje – zostaje fałszywie oskarżony o gwałt za sprawą mającego z nim zatarg policjanta i nie ma szans wybronić się z zarzutów.
Wątki pokazujące skazaną na klęskę walkę młodego czarnego mężczyzny o uniewinnienie są najbardziej poruszające w filmie Jenkinsa. Zwłaszcza że od początku lat 70. problem, który pokazuje reżyser, tylko się zaostrzył. W Gdyby ulica Beale… ofiarą jest zarówno czekający na pewny niesprawiedliwy wyrok mężczyzna, jak i pochodząca z Portoryko kobieta, o której zgwałcenie został oskarżony. Bez wątpienia padła ona ofiarą przemocy seksualnej. System nie ma jednak w ogóle na względzie jej dobrostanu i interesu. Policja wyciąga od niej wygodne dla siebie zeznanie, kobieta wie, że proces będzie oznaczał wyłącznie dalszą traumę, i ucieka z Nowego Jorku na rodzinną wyspę, uniemożliwiając tym samym oskarżonemu mężczyźnie skuteczną obronę.
Niestety, ten główny wątek gubi się w filmie Jenkinsa w potoku irytująco przegadanych scen. Reżyser zupełnie zatracił szlachetny minimalizm, który tak doskonale pracował w Moonlight, trzymając w karbach jego skłonność do sentymentalizmu. Zamiast dramatu społecznego wyszedł przeciągnięty, ciężki w odbiorze rodzinny melodramat.
Ale nawet jeśli nowy film Jenkinsa rozczarowuje, cieszę się, że „ulica Beale”, czarna Ameryka – nie tylko w tym filmie – tak silnie przemówiła w amerykańskim kinie głównego nurtu i największej widoczności. Warto słuchać jej głosu – i trzymać kciuki, by częściej brzmiał jak ten z Czarnego bractwa.