Bierność to słowo klucz. Filip ma stanowić całkowite zaprzeczenie tej stereotypowej żydowskiej cechy, być kimś w rodzaju Żyda 2.0: atletycznego, męskiego, mającego powodzenie u kobiet, a do tego cwanego, cynicznego i sprawczego.
Warszawskie getto, rok 1941. Filip (Eryk Kulm jr) wraz ze swoją narzeczoną, Sarą (Maja Szopa) bierze udział w rewii kabaretowej. Do wypełnionej po brzegi sali niespodziewanie wpadają uzbrojeni naziści. W wyniku strzelaniny giną niemal wszyscy zgromadzeni na widowni Żydzi i Żydówki, z rodziną bohatera włącznie. Jemu, w wyniku szczęśliwego zbiegu okoliczności, udaje się przeżyć nalot.
Frankfurt, rok 1943. Podający się za Francuza Filip pracuje jako kelner w hotelowej restauracji. Przy okazji raczy się specjałami z tamtejszej kuchni, pluje do kaw serwowanych oficjelom, korzysta z miejskich pływalni i cieszy się względami niemieckich kobiet – zarówno swoich rówieśniczek, jak i nieco starszych, słomianych wdów, oczekujących na powrót mężów z frontu. Mimo wszystko Pierre (Victor Meutelet), jego najlepszy przyjaciel i belgijski współlokator, musi co jakiś czas przypominać mu, że „tu naprawdę jest lepiej niż w Dachau czy Auschwitz”.
czytaj także
Pewnego dnia, podczas wizyty na basenie, uwagę Filipa zwraca młoda, wytworna Niemka imieniem Lisa (Caroline Hartig). Gdy okazuje się odporna na jego uwodzicielski urok, postanawia on – nie dając za wygraną – najpierw ją w sobie rozkochać, „a potem ją skurwić i wyrzucić na śmietnik”. Tę szlachetną misję skomplikuje jednak pewien istotny fakt: jak nietrudno się domyślić, bohater zapała do dziewczyny szczerym uczuciem.
Filip Michała Kwiecińskiego to oparta na autobiograficznej powieści Leopolda Tyrmanda pod tym samym tytułem, wysokobudżetowa, wizualnie atrakcyjna fabuła wojenna, niemająca nic wspólnego z nostalgiczną, familijną poetyką poprzedniego filmu reżysera, Jutro idziemy do kina (2007), czy święcącego triumfy w latach 2008-2014 serialu Czas honoru, który rozpoczął w Polsce boom na tego typu produkcje. Najnowsze dzieło Kwiecińskiego kontynuuje młodszą, bardziej popową tradycję: Miasta 44, Ludzi i bogów czy Wojennych dziewczyn, niedoścignionego jak dotąd wzoru turbopatriotycznych rojeń. Tytułowy bohater Filipa przemierza ulice Frankfurtu i hotelowe zakamarki w rytm klubowej muzyki, uprawia seks, półnagi trenuje po nocach w pustej sali balowej, wprasza się na niemieckie prywatki, przedstawia jako robotnik przymusowy i tańczy do utworów Duke’a Ellingtona, dopóki nie dostanie po pysku.
Jak słusznie zauważa jedna z recenzentek, to nie jest film wojenny, lecz „film, którego akcja dzieje się w czasie II wojny światowej”, pełen – dopowiada reżyser – „energii, seksu, młodości, werwy”. Kwieciński wprost przyznaje, że jego celem było wykreowanie postaci, która stanowiłaby „odwrotność” sportretowanego w Pianiście Władysława Szpilmana:
„Nie chciałem opowiadać o bohaterze, który w każdych okolicznościach poddaje się rzeczywistości. W Filipie mamy dość podobną sytuację, ten bohater też pozornie się poddaje, ale jednak ciągle czegoś poszukuje, nie jest bierny”.
Bierność to faktycznie słowo klucz. Filip ma stanowić całkowite zaprzeczenie tej stereotypowej żydowskiej cechy, być kimś w rodzaju Żyda 2.0: atletycznego, męskiego, mającego powodzenie u kobiet, a do tego cwanego, cynicznego i sprawczego. Być może dlatego wątek żydowski, u Tyrmanda – w charakterystyczny dla pisarza sposób – zmilczany, Kwieciński od samego początku rozgrywa w pełni jawnie (dodaje niepojawiający się w powieści prolog w getcie czy sceny z bohaterem mówiącym w jidysz), istotnie go modyfikując. (Stosunek Tyrmanda do swojego pochodzenia to temat na osobny tekst; dość powiedzieć, że tę złożoną kwestię – szeroko komentowaną przez badaczy i badaczki jego twórczości – ekranizacja skrajnie upraszcza: ot, Filip jest Żydem. Ale za to jakim!). Kolejny z zabiegów polega na neutralizowaniu zagrożenia denuncjacją, nierozerwalnie związanego z żydowskim doświadczeniem wojny i Zagłady. Żeby Filip mógł być tym, czym jest – „filmową petardą”, porywającą publiczność fantazją o nowym, lepszym Żydzie – antysemityzm musi podlegać nieustannym dezaktualizacjom.
Tak też się dzieje. Dojrzała Niemka, poderwana przez Filipa na basenie, okazuje się skrajną szowinistką gardzącą Polakami; upokorzona przez niedoszłego kochanka, grozi mu wezwaniem służb i oskarżeniem o napaść seksualną. Niewzruszony bohater odpowiada, że chętnie poczeka na przybycie gestapo razem z nią, rysując przed kobietą wizję oskarżenia o współżycie z przedstawicielem niższej rasy. Stawka tej sceny – podobnie jak wielu innych – to podkreślenie siły i sprawstwa „antybohaterskiego bohatera, […] lowelasa i spryciarza, nuworysza i patrioty”. Jej symboliczna wymowa jest w tym przypadku ważniejsza niż stopień prawdopodobieństwa.
Barbara Engelking: Przestańmy mówić o pamięci, zacznijmy mówić o trosce
czytaj także
Według podobnego schematu przebiega – także nieobecny w powieści – wątek Marleny (Sandra Drzymalska), znajomej bohatera ze szkolnej ławy. Rozpoznawszy go w hotelowej restauracji, dziewczyna co prawda grozi mu denuncjacją i nazywa „żydkiem”, ale ostatecznie zostaje zrehabilitowana jako członkini podziemia niepodległościowego, która do Frankfurtu przybyła, aby wykonać wyrok na wysoko postawionym naziście.
Staszek (Robert Więckiewicz), zarządzający grupą polskich robotników przymusowych i prowadzący nielegalne interesy, deklaruje w rozmowie z Filipem, że „nie lubi Żydów, ale jego lubi”. Jako osoba, której protagonista zawdzięcza życie i która zna jego prawdziwą tożsamość, Staszek bezinteresownie proponuje mu paszport bezpaństwowca, a nawet broń. Mężczyzna skarży się, że choć nie brak mu „kawioru i prostytutek”, bogacenie się na wojnie przyprawia go o moralnego kaca. Tak wielkiego, że popełnia on samobójstwo, w napisanym przed śmiercią liście pożegnalnym porównując żydowskiego podopiecznego do rodzonego brata (sposób rozpisania tego wątku znacząco odbiega od literackiego pierwowzoru). Oto kolejna – po intensyfikowaniu żydowskości i negowaniu niemieckiej przewagi – koncepcyjna operacja twórców, której można by nadać kryptonim: pięćdziesiąt twarzy polskiej szlachetności.
Dla porządku dodać należy, że Lisie, ukochanej Filipa, wcale nie przeszkadzają rzucane na ulicy oskarżenia o hańbienie rasy; pokazuje się z nim publicznie, „ma cholerną ochotę go pocałować”, zaprasza do domu, a dowiedziawszy się, że nie jest Francuzem, lecz warszawskim Żydem, wielkodusznie życzy mu, aby… był kiedyś szczęśliwy.
czytaj także
W powieści Tyrmanda wątek miłosny rozpisany zostaje nieco ciekawiej – choć, oczywiście, nie brak w niej seksistowskich i instrumentalizujących kobiece bohaterki fragmentów. Podczas sceny na basenie męskość Filipa – w obliczu słownej napaści rodowitych Niemek – podważa fakt, że w jego obronie staje właśnie Hella (ekranowa Lisa). On sam czuje się wówczas skrępowany własną – chwilową – niemocą, biernością, słabością. Wiele wysiłku wkłada w nadrobienie tego wizerunkowego blamażu, zdobycie dziewczyny i nakłonienie jej do współżycia. Samczą walkę o rozdziewiczenie przegrywa jednak z jej narzeczonym, porucznikiem Luftwaffe; męska duma protagonisty przyjmuje wówczas kolejny cios. W ekranizacji po potencjalnym rywalu Filipa nie ma ani śladu; co więcej, to wyemancypowana bohaterka zostaje – już po scenie seksu, oczywiście – porzucona przez zlodowaciałego, zdruzgotanego stratą kolejnej bliskiej osoby protagonistę.
Proces odwrócenia stereotypu tchórzliwego, ukrywającego się, odczłowieczonego (a zatem również niemęskiego) Żyda dopełnia szereg dodanych przez reżysera, nieznośnie efekciarskich scen, takich jak choćby wyoutowanie się Filipa przed uzbrojonym esesmanem, Baumullerem (Gabriel Raab), który zrzuca jego wyznanie na karb przyjacielskiej lojalności i uznaje bohatera za niepoczytalnego (sic!), czy finałowa jatka rodem z Bękartów wojny, w której protagonista wreszcie ma szansę się zemścić, więc bez mrugnięcia okiem morduje jak leci: niemieckich mężczyzn, niemieckie kobiety i dzieci.
czytaj także
Koniec z „ukrywaniem się w piwnicy i zbytnim poleganiem na innych”, koniec z narracjami o traumie, przemocy, strachu i próbach przeżycia. Nastała era „chmurnych, bezlitosnych uwodzicieli, którzy nigdy nie całują niemieckich kobiet w usta”, opowieści o cywilnym obliczu wojny: pełnej przygód, pozbawionej martyrologii i patosu. O sprawczych Żydach, o Niemcach, którzy – jak przekonywali buzujący testosteronem bohaterowie Ludzi i bogów Bodo Koxa – „muszą się nas bać”, no i o Polakach, niezmiennie prawych i sprawiedliwych.
Filip to film wyprodukowany przez TVP, ale taki nowoczesny, światowy, zachodni. Choć sceny seksu cenzuruje się w nim, by nie zgorszyć nieletnich, można za to pokazywać migawki z homoseksualistami wyprowadzanymi z mieszkań w kolorowych halkach, lub tymi w esesmańskich mundurach, bez skrępowania zapraszającymi młodych kelnerów do swoich pokoi hotelowych.
Widząc entuzjazm, jaki wzbudza ta produkcja, zastanawiam się nad funkcją, jaką w całym tym popowym pakiecie spełnia żydowskość głównego bohatera, czemu służy jej podkreślanie i czy intensywność jej modyfikowania – nieporównywalna z powieścią Tyrmanda – nie zakrawa aby na instrumentalizację. Kwieciński, który na produkowaniu pop-patriotycznych produkcji zjadł zęby, najwyraźniej wie, co robi. To (już) nie jest kraj dla słabych Żydów, zdaje się zapewniać. Ale (jeszcze) nie kraj dla denuncjujących Polaków, dopowiadam. Każda, nawet najbardziej zuchwała wojenna fantazja ma przecież swoje granice. Pozostaje mieć nadzieję, że nieco się one przesuną i po operacjach wizerunkowych na ofiarach, rodzimi twórcy przystąpią kiedyś do równie śmiałych, wielkoformatowych eksperymentów z wizerunkami sprawców i/lub postronnych.