Samo podjęcie tematu wywołuje negatywne emocje u części środowiska filmowców i decydentów. Monika Talarczyk-Gubała opowiada Agnieszce Wiśniewskiej o swoim pilotażowym badaniu nt. kobiet w kinie polskim.
Agnieszka Wiśniewska: No to mamy to! W regulaminie pracy ekspertów oceniających projekty filmów w Polskim Instytucie Sztuki Filmowej pojawił się zapis, że „liczba kobiet wśród liderów Komisji Ekspertów nie powinna być mniejsza niż 35% liczby wszystkich liderów” oraz że „przynajmniej jednym ekspertem w komisji powinna być kobieta”. To jest konkretny efekt debaty, która odbyła się na zeszłorocznym festiwalu w Gdyni i dotyczyła kobiet w polskiej kinematografii. Mamy też coś jeszcze – pierwsze, pilotażowe badanie nt. kobiet w kinie polskim, badanie wykonane przez ciebie. Nie ukrywam, że na zamówienie Krytyki Politycznej. Spotkałyśmy się, bo nas te kobiety w kinie jakoś intrygowały, ale w sumie nigdy nie pytałam, jak to się u ciebie zaczęło? Kiedy zaczęłaś myśleć, że w kinie jest za mało kobiet?
Monika Talarczyk-Gubała: Już na studiach w latach 90., na zajęciach z wiedzy o filmie. Początkowo przyjmowałam ten pochód autorów filmowych z nabożną bezmyślnością, jakby był płciowo przezroczysty. Aż pewnego dnia amerykański profesor wizytujący uczelnię pokazał nam Sieci popołudnia Mai Deren z 1943 roku i wtedy – klik – nie mogłam już przestać o tym myśleć. Deren jako artystka awangardowa skupiała w jednej osobie wszystkie znaczące funkcje: reżyserowała, grała, teoretyzowała, finansowała i dystrybuowała swoje kino. Zastanawiałam się, co z kobietami w dużej machinie produkcyjnej, hollywoodzkiej lub państwowej kinematografii. Co prawda, moja rada wydziału nie była jeszcze gotowa na feministyczny doktorat z historii kina, ale temat miałam stale w tyle głowy. Kiedy wreszcie dojrzałam do samodzielnej pracy naukowej, zauważyłam, że równolegle publikujesz na ten sam temat. Niebawem połączyłyśmy siły.
Kiedy spotkałyśmy się pierwszy raz w Krytyce Politycznej, ty byłaś po publikacji Białego mazura. Powiedziałaś wtedy, że zapewne w jednym momencie siedziałyśmy w domach i na potrzeby tekstów – ja do przewodnika o Holland, ty do Białego mazura – liczyłyśmy kobiety w polskim kinie (śmiech).
Biały mazur, twoje książki o Barbarze Sass czy Wandzie Jakubowskiej były sposobem na przypomnienie o polskich reżyserkach. Ale okazało się, że to za mało. Zaczęłyśmy, i ty i ja, brać udział w dyskusjach o tym, że brakuje kobiet w kinie, i szybko się zorientowałyśmy, że cytujemy zagraniczne badania, żeby dowieść swojej tezy. Co cię zmotywowało do zrobienia pilotażowego badania o sytuacji w Polsce? Poza moimi mejlami i telefonami.
Potrzebę badań dostrzegłyśmy już dawno. Motywacja szła z dwóch stron: książki o klasyczkach kina kobiet wywoływały pytania o współczesne autorki, a silnym bodźcem do diagnozy sytuacji w Polsce były badania rynku amerykańskiego i zachodnioeuropejskiego, które upowszechniają w sieci tamtejsze ośrodki badawcze. Temat nie mógł już dłużej czekać na bardziej sprzyjające okoliczności, kiedy niespełna miesiąc temu o organizację spotkania na ten temat poprosiły przedstawicielki unijnego funduszu filmowego EURIMAGES oraz EWA, czyli European Women’s Audiovisual Network. Miałyśmy porównać sytuację w badanych przez nie siedmiu kinematografiach europejskich z sytuacją w Polsce.
Największe zaskoczenie w trakcie robienia badania?
Od razu powiem, że tak jak w badaniu kina kobiet w kinematografii Polski Ludowej, tak samo i badając ich pozycję we współczesnym kinie, nie szukam na siłę dowodów dyskryminacji. Zależy mi na obrazie, który pokazuje i szanse, i zagrożenia. Miłym zaskoczeniem był fakt, że w Polsce średnio co 4. film w ostatnich dziesięciu latach był wyreżyserowany przez kobietę, podczas gdy w badanych przez EWA krajach co 5. Mamy poczucie, że kobiety są aktywnie w dokumencie, ale znacząco wyższa w porównaniu z innymi kinematografiami jest też aktywność autorek filmów animowanych, zarówno w grupie aplikujących o dofinansowanie, jak i w produkcji. Co więcej, to one zdobywają nagrody dla polskiej animacji. Natomiast dramatycznie niski jest udział reżyserek w pełnometrażowej produkcji fabularnej, na każdym etapie: wnioskowania, dofinansowania, dystrybucji – to pokrywa się z obserwacjami badaczek zachodnich. Pełny metraż w fabule to reżyserska męska twierdza.
Dramatycznie niski jest udział reżyserek w pełnometrażowej produkcji fabularnej.
Generalnie zwraca uwagę powtarzająca się w wynikach naszego raportu wartość oscylująca w granicach 30%: 27% w Gildii Reżyserów, 30% w stowarzyszeniach zawodowych, 30% pośród ekspertów PISF, 28% ogółu produkcji filmowej itd. Myślę, że pozwala ona na wskazanie wysokości, na której wisi przysłowiowy „celuloidowy sufit” – przezroczysty, nikt go nie widzi, ale kobiety uderzają weń głową – na wysokości jednej trzeciej drogi na szczyt – bardzo nisko, prawda? Przedstawicielka EWA użyła podczas wspomnianej wcześniej konferencji podobnej metafory góry, aby uzmysłowić zebranych, z jakim sprzętem i z jakim obciążeniem startują kobiety-filmowcy.
Największe rozczarowanie związanie z tym badaniem…
Rozczarowujący jest fakt, że samo podjęcie tematu wywołuje negatywne emocje u części środowiska filmowców i decydentów. Od razu zastrzegają, i to także kobiety, że są przeciwnikami parytetów i kwot, że to się kojarzy z „systemem nakazowym” z poprzedniej epoki. Cóż, i ta epoka miała swoje osiągnięcia. Tymczasem jesteśmy dopiero na etapie diagnozowania pozycji kobiet we współczesnej polskiej kinematografii. Ich międzynarodowe i krajowe sukcesy, przy ewidentnie mniejszościowej pozycji w branży, powinny skłonić do refleksji nad tym, jak uwolnić potencjał tej mniej zdeterminowanej reszty. Powtarza się jak zaklęcie, że nie chcemy pobłażania dla kobiet i o ocenie filmu powinno decydować kryterium artystyczne, kryterium jakościowe. Ale ono już działa! Przez sito szkół, komisji, selekcji przedostają się ewidentnie najlepsze. Czy tak samo możemy powiedzieć o męskiej większości? Wątpię.
Prezentując badanie podczas konferencji, zaczęłaś od momentu powstawania PISF-u i akcji „Aktorki w sejmie”. Dlaczego to jest dla ciebie tak ważne, choćby nawet symbolicznie?
Chciałam pokazać, jaką drogę przeszłyśmy od powstania PISF i uchwalenia Ustawy o kinematografii w 2005 roku do dzisiaj, do tego spotkania w CSW – co się zmieniło, co pozostało niezmienne. Wydaje mi się, że dzisiaj taka sytuacja, w której młode aktorki czy przedstawicielki jakiejkolwiek innej grupy zawodowej, np. młodziutkie ładne pielęgniarki, mają przez „urok osobisty i argumenty” oddziaływać na posłów w kuluarach sejmu, byłaby już niemożliwa. To ultrakonserwatywny heteronormatywny lobbing – w korytarzu młode kobiety wywołują miękką presję na dojrzałym panów z wąsem.
czytaj także
Feministyczna postawa amerykańskich aktorek, takich jak Meryl Streep czy Jennifer Lawrence, nadaje dziś temu zawodowi zupełnie inny ton, także w Polsce. Wystarczy przypomnieć kampanię społeczną na rzecz przeciwdziałania przemocy wobec kobiet, której swoich twarzy użyczyły aktorki znane z seriali, jak Joanna Koroniewska, Tamara Arciuch, Grażyna Wolszczak. To się na pewno zmieniło. Natomiast nadal kobiety u władzy, także w kulturze, wolą pozostawać neutralne lub zdystansowane wobec kwestii równouprawnienia. Tak jakby reprezentując urząd, musiały podporządkować się dominującej ideologii, w której nie ma miejsca na prawa kobiet. Ale co się dziwić, skoro czołowe polityczki kraju totalnie odżegnują się od wielkich kobiecych manifestacji, jakimi były czarne protesty.
Gdy patrzysz wstecz, to właśnie takie akcje, jak „Aktorki w sejmie” przychodzą do głowy, kiedy myślimy o kobietach w kinie. Ale jakie inne? Dla mnie ważny był festiwal filmowy w Gdyni w 2006 roku, kiedy przed pokazem Placu Zbawiciela Joanna Kos-Krauze zapowiadała film i wspomniała, że jest jedyną reżyserką, której film jest w konkursie głównym, i że to dziwne. Wcześniej o tym nie myślałam, a wtedy Kos-Krauze jakby mnie obuchem w łeb walnęła. Miała rację. To było dziwne.
Dla mnie dotkliwe było przyjęcie filmu Magdaleny Piekorz Zbliżenia na festiwalu w Gdyni w 2014 roku. Zdumiewało mnie, z jaką łatwością przychodziło innym kpić z tego filmu. Tymczasem Piekorz, w mniej lub bardziej udany sposób, naruszyła monolit filmowego Śląska i próbowała pokazać artystkę przy pracy, co więcej z wykorzystaniem oryginalnego malarstwa Katarzyny Swiniarskiej. Mają rację i Magdalena Łazarkiewicz, i Anna Kazejak, że krytyka wobec kobiet miesza krytykę filmu z krytyką osoby, używa się boleśniejszych argumentów, nie daje już żadnych kolejnych szans. Mówiła o tym też Agnieszka Holland: że w amerykańskim i zachodnim przemyśle filmowym porażka przekreśla reżyserkę, podczas gdy facet dostanie jeszcze swoją szansę.
Krytyka wobec kobiet miesza krytykę filmu z krytyką osoby.
Ale najbardziej irytujące jest to, że szanse kobiet filmowców są przekreślane z góry, bo kobiety mają dzieci. Reżyserki stosują różne strategie mówienia o macierzyństwie, żeby obejść uprzedzenie o braku mobilności i dyspozycyjności pracujących matek. Albo wycofują się na czas macierzyństwa, albo unikają jakiejkolwiek informacji o rodzicielstwie, żeby nie przedostała się na rynek. Na spotkaniu padł pomysł włączenia kosztów opieki nad dzieckiem do kosztorysu produkcji i uznania ich za koszty kwalifikowane przez PISF – do rozważenia. Ale dopiero kiedy rodzicielstwo stanie się rzeczywiście w praktyce dnia codziennego wspólną sprawą kobiet i mężczyzn, te uprzedzenia nie będą dotykały tylko kobiet.
W raporcie przyglądasz się rozkładowi płciowemu w zawodach filmowych, ale też w organizacjach. Stowarzyszenie Film 1,2 skupiające młodszych twórców niż Stowarzyszenie Filmowców Polskich ma proporcjonalnie więcej kobiet wśród należących do organizacji. Czy to znak zmiany pokoleniowo-genderowej w polskim kinie?
Drgnęło w liczbie reżyserek, w młodym pokoleniu jest ich więcej. Podobnie operatorek. Mimo że w szkole filmowej w Łodzi to nadal mniejszość, to zdobywają miejsca na reżyserii w Katowicach, w Warszawie. Można mówić o feminizacji zawodu kierowniczki produkcji i montażystki. Trzeba byłoby porównać liczby absolwentek z aktywnymi zawodowo kobietami filmowcami, tak jak to zrobiły badaczki z EWA. Pomyśl, gdyby te producentki i kierowniczki produkcji zaufały reżyserkom, mielibyśmy kobiecy boom kinematograficzny. Nie trzeba jakiejś gruntownej genderowej przemiany światopoglądowej czy buntu młodego pokolenia, bo przykład dała Renata Czarnkowska-Listoś w mowie na gali w Gdyni: „Podbijajmy sukcesy innych kobiet”.
czytaj także
Tymczasem producenci myślą o nieufności dystrybutorów wobec filmów kobiet i tak błędne koło się zamyka. Oprócz badań ilościowych potrzebujemy pogłębionych wywiadów, które odsłoniłyby tzw. niepisane porozumienia środowiskowe. Liczby to nie wszystko, to punkt wyjścia, który musimy obudować narracjami zawodowymi, branżowymi opowieściami. One są równie ważne jak przepisy, umowy, ustawy, które kształtują instytucję i rynek filmowy, oraz jak tzw. ukryty program nauczania, który projektuje płciowy podział pracy w branży, czyli kto się do czego nadaje i dlaczego.
Cały Pilotażowy raport o pozycji kobiet w polskiej kinematografii dostępny jest tutaj.
***
Dr hab. Monika Talarczyk-Gubała – historyczka kina, krytyczka filmowa. Badaczka kina kobiet w Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej. Pracuje w Instytucie Polonistyki i Kulturoznawstwa Uniwersytetu Szczecińskiego. Autorka monografii PRL się śmieje! Polska komedia filmowa 1945-1989 (Warszawa 2007), Wszystko o Ewie. Filmy Barbary Sass a kino kobiet w II połowie XX wieku (Szczecin 2013), zbioru esejów Biały mazur. Kino kobiet w polskiej kinematografii (Poznań 2013), uhonorowanego w 2014 roku Nagrodą Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, oraz książki Wanda Jakubowska. Od nowa (Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2015).