Recenzenci i recenzentki okrzyknęli „Infamię” „najważniejszym (i najlepszym) polskim serialem ostatnich lat”, traktującym o tym, „jak wyrwać się z matni romskiej tradycji”.
„Jak obrazić Cygana”, „jak Cyganie traktują swoje żony”, „jak Cyganie okradają domy”, (opcjonalnie: „jak Cyganie ukradli ruski czołg”), „Cyganie skąd mają pieniądze”, „czy Cyganie dostają zasiłki”, „czy Cyganie to Rumuni” – to tylko kilka pytań nurtujących użytkowników i użytkowniczki polskiego Google’a. Nie bez powodu w swoim studium poświęconym politycznej historii Romów Przemysław Witkowski wykorzystuje metaforę „laboratorium przemocy”, a jeden z rozdziałów poświęca okresowi 1980–2015 i pogromom w Łukowie, Kłodawie, Koninie czy Oświęcimiu. Do aktów fizycznej przemocy nie dochodzi w próżni; najczęściej prowadzi do nich – równie dotkliwa, nierzadko bagatelizowana – przemoc symboliczna, czyli od lat utrzymujące się w naszym kraju stereotypy i uprzedzenia, przykłady których zacytowałam powyżej.
Przeciwwagę stanowić mogą próby uzupełnienia panoramy kultury polskiej o akcenty romskie. Tropiąc tego rodzaju przedsięwzięcia z ostatnich lat, natrafić można na dzieła skrajnie odmienne – z jednej strony czarno-biała, melancholijna Papusza w reżyserii Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauze (poprzedzona reportażem Angeliki Kuźniak poświęconym poetce), z drugiej: ulokowane na przeciwległym biegunie estetycznym, przaśne koncerty Dona Vasyla transmitowane swego czasu przez Telewizję Polską.
Romowie to najliczniejsza mniejszość współczesnej Europy i wszędzie są dyskryminowani
czytaj także
Nawet jeśli w takim zestawieniu uwzględnimy twórczość Małgorzaty Mirgi-Tas, polsko-romskiej artystki i aktywistki, autorki pierwszego na świecie (zniszczonego pięć lat po jego odsłonięciu) figuralnego pomnika upamiętniającego Porajmos, czyli romską Zagładę, albo wciąż żywą recepcję dzieł Jerzego Ficowskiego, poety i popularyzatora romskości, horyzont pozytywnych reprezentacji pozostaje ograniczony.
Ambicja wypełnienia tej – w dużej mierze także generacyjnej – luki kierowała najpewniej twórcami Infamii. Ośmioodcinkowy serial Netfliksa opowiada historię Gity Burano (Zofia Jastrzębska), zbuntowanej polsko-romskiej nastolatki, która po latach spędzonych na emigracji wraca do kraju i próbuje odnaleźć się w dwóch zupełnie nowych środowiskach: rodzinnego klanu i grupy rówieśniczej.
Zrealizowana w konwencji coming of age i young adult produkcja nasuwa oczywiste skojarzenia z takimi hitami jak Unorthodox, Sex Education czy Euforia, a w warstwie muzyczno-wizualnej – stanowiącej integralny element całości – czerpie z dorobku swojej pomysłodawczyni, Anny Maliszewskiej: dziennikarki muzycznej i nagradzanej realizatorki teledysków Myslovitz, Kayah czy Reni Jusis. Choć jako reżyserka dokumentów, krótko- i pełnometrażowych fabuł Maliszewska zadebiutowała dawno temu, głośno zrobiło się o niej dopiero w zeszłym roku, za sprawą inspirowanego wojną w Ukrainie niszowego dramatu Tato z Erykiem Lubosem w roli głównej (nagrody na Off Camerze, Warszawskim Festiwalu Filmowym czy Koszalińskim Festiwalu Debiutów Filmowych „Młodzi i Film”).
Dziewczyna, kobieta, inna
Wróćmy jednak do serialu. Powód, dla którego najbliżsi Gity – ojciec Marko (Sebastian Łach), matka Viola (Magdalena Czerwińska) i dwoje młodszego rodzeństwa – oraz ona sama wracają po latach z Walii do fikcyjnej Białej Góry, początkowo nie jest jasny. Wiadomo jedynie, że znajdzie się dla nich miejsce w luksusowej willi wuja Stefana (Artur Dziurman), zamieszkanej przez liczną romską rodzinę, w tym także nestorkę rodu, babcię Tanię (Wanda Ranii Kozłowska). Nim wyjdzie na jaw, iż aranżowane małżeństwo z pochodzącym z Czech Janko (Josef Fečo) ma być sposobem na spłatę ojcowskich długów, protagonistka zdąży poznać podzielającego jej pasję do tworzenia muzyki, przystojnego Tagara (Kamil Piotrowski) i – z powodzeniem uchodząc za Brazylijkę – zjednać sobie sympatię koleżanek i kolegów z nowej szkoły.
Fabułę napędzać ma więc wyraźna sprzeczność pomiędzy impulsem emancypacyjnym (w wolnych chwilach bohaterka czyta Bernardine Evaristo, ma tatuaże, jeździ rowerem i, przynajmniej początkowo, odmawia noszenia spódnicy) a continuum tradycyjnych wartości symbolizowanych przez Romanipen: niepisany zbiór zasad obowiązujących w romskiej wspólnocie. Mało kto zna je lepiej niż Viola: jako etniczna Polka internalizuje je tym mocniej, im częściej spotyka się z przejawami niechęci czy ignorancji ze strony „prawowitych” członkiń klanu.
Istotna w tym kontekście tytułowa infamia oznacza nieczystość, skalanie, w wyniku których jednostka (a konkretniej: młoda dziewczyna) przestaje być godną kandydatką na żonę, przynosi wstyd rodzinie i zasługuje na wykluczenie. Zhańbić się może nie tylko przedmałżeńskim seksem, ale także nieodpowiednim ubiorem czy fryzurą. Albo jak w przypadku Melisy (Sylwia Gola), odrzuconej przez wszystkich starszej siostry Gity, małżeństwem z „gadziem”. Romanipen – podsumowuje Eliza (Aleksandra Grabowska), szkolna przyjaciółka Gity – do pewnego stopnia przypomina więc „nasze kato: zakazy, patriarchat i poczucie winy”.
Wziąwszy pod uwagę tego rodzaju paralele, fabularna wolta, na jaką decydują się twórczynie, kreśląc mapę postaw sojuszniczych i wrogich protagonistce, wydaje się co najmniej dyskusyjna. Podczas pierwszej wizyty nastolatki w sekretariacie dowiadujemy się, że w celu usprawnienia procesu integracji zostanie jej przydzielony asystent międzykulturowy. Scenariusz to tyleż budujący, co niemożliwy do zrealizowania w większości szkół publicznych, zwłaszcza w mniejszych miastach. Ale skoro w Białej Górze mają – zupełnie jak w amerykańskich serialach młodzieżowych – szafki na korytarzach, można uwierzyć, że to placówka postępu.
Romowie są najbardziej dyskryminowaną mniejszością w Europie
czytaj także
Nic bardziej mylnego: w jednej z późniejszych scen polonistka, która po pojawieniu się Gity w klasie zachwalała jej znajomość angielskiego, na wieść o chęci zdawania przez nią matury międzynarodowej i w obliczu słabych ocen dopytuje kąśliwie: „A co, jest po romsku?”. Dyskryminacja w dostępie do edukacji to realny problem. Tylko skoro rasizm instytucjonalny uosabiać ma nauczycielka, wbrew początkowym deklaracjom pozbawiona jakiejkolwiek pomocy czy odpowiednich narzędzi edukacyjnych, skąd pomysł, by w roli krzewiciela tolerancji obsadzić młodego księdza Kubę (Julian Świeżewski)? Ze swoim ewangelicznym przekazem dociera on do wszystkich: zagubionych (ale chodzących na religię i przyjmujących komunię) nastolatków i nastolatek, bogobojnych emerytek czy dewotek w średnim wieku – takich jak matka Elizy, wychowująca ją samotnie w przestronnym, kilkupokojowym mieszkaniu. Szkoda, że w prawdziwym życiu trudniej o przykłady skorych do pomocy katolickich hierarchów.
Romanipen i rap
Skrajnie niekonsekwentnie – i przez to zupełnie nieprzekonująco – zarysowane zostają postaci Violi i Melisy. Ta pierwsza początkowo jawi się jako nieprzejednana strażniczka ortodoksji i patriarchalnego porządku; niedługo potem okazuje się, że część zarobionych na sprzedaży przyczepy pieniędzy (które miały posłużyć do zorganizowania aranżowanego ślubu) chciałaby zainwestować w otwarcie studia jogi i że jest entuzjastką serwowanego w pobliskiej restauracji chai latte. Druga, odrzucona przez najbliższych, tęskni za romską tradycją uwięziona w warszawskim apartamentowcu, prowadząc własny biznes i wspólnie z mężem wychowując dwóch synów. Niezmywalność piętna pochodzenia ilustrować ma w jej przypadku chowanie przez teściową srebrnych łyżeczek w obawie przed kradzieżą.
Karykaturalność tych dwóch wątków (zarówno w fazie konfliktu, jak i pogodzenia) sprawia, że – mimo szczerych chęci – trudno traktować je poważnie. A to dopiero początek listy.
Gospodarz willi w Białej Górze – grany, przypomnijmy, przez etnicznego Polaka – ma na imię Stefan i na palcach jednej ręki można policzyć, ile razy zdarza mu się wydukać coś po romsku. Równie sprawnie posługuje się tym językiem Marko, błękitnooki (!) melepeta, „nierób i hazardzista”, który własną rodzinę „ciągnie na dno”. Szkoda, że zamiast sproblematyzować kwestię jego nałogu, poprzestano na marginalizowaniu tego wątku lub instrumentalizowaniu go – jak wtedy, gdy Gita wpada na pomysł, by powierzyć ojcu rodzinne oszczędności i dać szansę na „wygranie” jej wolności w kasynie. (Wiem, wiem, mamy do czynienia z maturzystką, która nie musi podejmować wyłącznie dojrzałych, racjonalnych decyzji. Może gdyby w rolach licealistek przestano wreszcie obsadzać dwudziestokilkulatki, łatwiej byłoby pamiętać o tej okoliczności łagodzącej).
„Tylko Romowie zostali odizolowani”. Równi i równiejsi w Bułgarii
czytaj także
Szkolna społeczność, włączając w to kilka osób, z którymi Gicie udało się zżyć, odwraca się od niej, gdy wychodzi na jaw, że dziewczyna ma romskie, a nie brazylijskie korzenie. Grupa większościowa ma więc pretensje do przedstawicielki mniejszości, że zdecydowała się ukrywać swoje pochodzenie w kraju, w którym „Cyganie” to jedna z najbardziej dyskryminowanych grup społecznych (jawnie ksenofobiczną postawę reprezentować mają w serialu chłopak Elizy i jego ekipa). Nie potrafię zrozumieć, dlaczego nastolatki i nastolatkowie z Białej Góry zachowują się tak, jakby funkcjonowali w całkowitym oderwaniu od społecznych, kulturowych, religijnych i politycznych realiów – zwłaszcza że serial konsultowała ekspertka, antropolożka Joanna Talewicz-Kwiatkowska.
Może rozczarowujący efekt przynajmniej częściowo wynika z bardzo umownego traktowania miejsca akcji – Biała Góra ma być dolnośląskim miastem z górami i pagórkami, rzeką i tamą, blokowiskiem, romską osadą (autentyczną: mowa o Maszkowicach w gminie Łącko), a także wypasioną, położoną nad wodą restauracją rzekomo sąsiadującą z miejskim szpitalem. Jeśli nawet stawką było zuniwersalizowanie opowiadanej historii, nadanie jej ram przypowieści, która mogła wydarzyć się wszędzie, fakt, że dzieje się właśnie w Europie Środkowej, ma w sobie całe mnóstwo potencjału – niestety, zmarnowanego.
Na temat jakości serialowego rapu trwają w Internecie zażarte dyskusje; o ile dobrze wpisuje się on w gatunkową konwencję, zupełnie nie przekonuje mnie ani w warstwie słowno-muzycznej, ani fabularnej. Pozostawiając na boku indywidualne gusta, odwołam się tylko do kwestii logiki. Z jednej strony: to właśnie rap od początku stanowi środek ekspresji uczuć bohaterki i – wziąwszy pod uwagę jej flow, talent, jak zwał, tak zwał – wydaje się dostępnym na wyciągnięcie ręki narzędziem emancypacji, alternatywą dla patriarchalnego, pozbawiającego ją sprawczości scenariusza wydarzeń. Z drugiej: jeden z motywów przewodnich serialu próbuje się w finale przedstawić jako rodzaj game changera, fabularnego asa niespodziewanie wyciągniętego z rękawa. Zupełnie jakbym po ośmiu odcinkach miała nagle złapać się za głowę i wykrzyknąć: „ty, faktycznie, przecież ona umie w rapsy!”.
My, Cyganie
Infamia ma być „najważniejszym (i najlepszym) polskim serialem ostatnich lat”, traktującym o tym, „jak wyrwać się z matni romskiej tradycji”. Komentarze o ekranowym egzotyzowaniu romskości co prawda się pojawiają, ale natychmiast łagodzone są stwierdzeniami, że „trudno nie zachwycić się kwiatami we włosach i złotymi kolczykami, które Gita nosi do szkoły, aby pokazać swoje dziedzictwo”. Wcielająca się w tę rolę Zofia Jastrzębska stwierdza w jednym z wywiadów, że „to nie sztuka włożyć sukienkę z falbankami i udawać”.
Rzeczywiście, prawdziwą sztuką byłoby w tym przypadku rozpisanie napędzającego fabułę, tożsamościowego dylematu w sposób uwzględniający szereg po macoszemu potraktowanych kwestii, załatanie fabularnych dziur, porządne sproblematyzowanie motywacji i postaw. Może wtedy łatwiej byłoby zrozumieć, na czym polega i z czego wynika rozdarcie Gity. Jedna z zarapowanych przez nią fraz – „Romy, moje ziomy” – ma, podobnie jak przywdzianie spódnic, chust i złotej biżuterii, symbolizować wewnętrzną przemianę postaci, zaakceptowanie tego, co „ma we krwi”. To markery tożsamości, które niosą ze sobą przekaz bliźniaczo podobny przesłaniu popularnej ballady My, Cyganie. Stereotypizacja, romantyzacja i egzotyzacja romskości wciąż mają się (zbyt) dobrze. Rolę Krzysztofa Krawczyka przejmuje po prostu lewacki gigant streamingowy.