Jeśli kogoś nudzi Berlinale – z balansem płci, dokumentami o ekologii i szansą na obserwację nowego hegemona na rynku filmowym, czyli Chin – to chyba sam jest nudny. Tegoroczny festiwal filmowy w Berlinie podsumowuje Monika Talarczyk.
Chociaż w relacjach z 69. Berlinale dominuje ton znudzenia festiwalem „szlachetnych intencji”, mogliśmy z satysfakcją celebrować balans płci i efekty wieloletniej programowej polityki tych „intencji”. Czy dyrektor Berlinale Dieter Kosslick musiał podpisywać deklarację #5050by2020? Bynajmniej. Ale to zrobił. Podobnie jak podjął wiele innych decyzji, by czas między 7 a 17 lutego był „momentem niedźwiedzicy”.
Genderowe proporcje Berlinale od lat wyprzedzają postulaty równościowe i w składach jurorskich, i w selekcji filmów, i pośród nagrodzonych. Nie trzeba daleko sięgać pamięcią, by przypomnieć sobie, ile kijów włożyła w mrowisko Meryl Streep jako przewodnicząca jury w 2016 roku czy jak kapitalne filmy zdobyły Złotego Niedźwiedzia w ostatnich latach: Touch me not Adiny Pintilie, Dusza i ciało Ildikó Enyedi. Reżyserki dołączyły do takich laureatek jak Márta Mészáros (Adopcja, 1975), Łarisa Szepitko (Wniebowstąpienie, 1976), Jasmila Žbanić (Grbavica, 2006), Claudia Llosa (Gorzkie mleko, 2009).
W porównaniu z Berlinem Cannes i Wenecja nie mogą liczyć dalej niż do… jednego, dwóch. Kiedy dwa lata temu na czerwony dywan w Cannes nie mogły wejść kobiety bez szpilek, a w Wenecji w ubiegłym roku zelżono Jennifer Kent – jedyną reżyserkę w konkursie, Dieter Kosslick wzruszał ramionami (bo mógł) i zapewniał, że w Berlinie każdy może chodzić, w czym chce, a laureatkom Niedźwiedzi osobiście podawał ramię, kiedy wchodziły na podium Berlinale Palast. Tak było i w tym roku, z wynikiem 41% filmów kobiet w konkursie głównym, nagrodą za reżyserię dla Angeli Schanelec, honorowymi nagrodami dla Agnès Vardy i Charlotte Rampling oraz najgorętszą niemiecką retrospektywą Selbstbestimmt. Perspektiven von Filmemacherinnen (Zdeterminowane. Perspektywa filmowczyń).
Talarczyk-Gubała: Pełny metraż w fabule to reżyserska męska twierdza
czytaj także
Das Private ist politisch
Ba! Sztandarowe hasło drugiej fali feminizmu stało się myślą przewodnią 69. Berlinale. Cieszyć się czy płakać? Z jednej strony oznacza to przecież uznanie idei feministycznej za wspólną sprawę, z drugiej – jak wyjaśnił Kosslick – hasło zyskało znów na aktualności. Czy to znaczy, że nadal jesteśmy w tym samym miejscu? Świadomością już jesteśmy gdzie indziej, na przecięciu czterech głównych motywów festiwalu: dzieciństwa, rodziny, równości płci i jedzenia. I nie chodzi o żadne frykasy, ale świadomość, skąd się bierze jedzenie, kto na tym cierpi, a kto czerpie zyski. Te motywy z kolei, jak wyjaśniała Juliette Binoche, przewodnicząca głównego jury, łączy potrzeba ratowania środowiska i uchodźców.
Kiedy hasło drugiej fali staje się hasłem przewodnim festiwalu, innymi słowy, kiedy dochodzi do tak zasadniczej i symbolicznej inkluzji kobiet, mogą one – co zrobiła Binoche na konferencji prasowej – powiedzieć, że chodzi o sprawy ludzkie, a nie tylko sprawy kobiet. Nudne? Zbyt szlachetnie? Już to słyszeliśmy? Nie sądzę.
Agnès Varda, odbierając Złotą Kamerę Berlinale, zasugerowała, że spektakularne akcje celebrytów na czerwonych dywanach nie zastąpią marszu ulicami, a światła reflektorów rzucane na reżyserki pozostawiają w cieniu kobiety innych zawodów filmowych, o których nie powinno się zapominać w tym nowym ruchu kobiet.
„Byłam i jestem feministką, radosną feministką” – takie deklaracje jak ta 90-letniej Vardy to kwestia ostatnich kilku lat, wcześniej filmowczynie pozostawały niechętne ruchowi kobiecemu, były też odbierane z niechęcią przez środowiska festiwalowe. Helke Sander – twarz retrospektywy Selbstbestimmt, ikona Frauenfilm, w relacjach z festiwali opisywana była jako oszołomka. Tymczasem doczekaliśmy się nie tylko indywidualnych deklaracji feminizmu, ale manifestowania solidarności z kobiecą tradycją kina. Isabel Coixet, była przewodnicząca EWA (European Women Audiovisual Network), autorka konkursowego filmu Elisa y Marcela, spontanicznie wyznała: „Agnieszka Holland jest dla mnie bohaterką, a Agnès Varda boginią! Dzielimy ten sam (konferencyjny) stół. Już to mi wystarczy”.
Miarą inkluzji jest też fakt, że film Coixet – oparta na faktach historia małżeństwa dwóch Hiszpanek z początku XX wieku – staje do konkursu głównego, podczas gdy tematy LGBT od lat miały swoje osobne miejsce i konkurowały o specjalną nagrodę Teddy (dostała ją Szumowska za film W imię… w 2013 roku). Elisa y Marcela, utrzymane w stylu wizualnym Zimnej wojny i Romy, dają obraz jeszcze jednego wariantu miłości, poza heteroseksualnym i siostrzanym. A że film nie jest skomplikowany formalnie i narracyjnie? Cóż, wystarczająco rewolucyjny wydał mi się obraz dwóch kobiet w erotycznej pieszczocie, z ośmiornicą na piersiach, na dużym ekranie Friedrichstadt-Palast.
czytaj także
Mur berliński między płciami
Drogi do kin Berlinale rozchodzą się gwiaździście z Marlene Dietrich Platz, co skłania do namysłu, jaką drogę przeszły kobiety kina z ekranu ku podmiotowości. Ikoniczna Marlena jest tego doskonałym przykładem, jako nośnik przyjemności wzrokowej w teorii Laury Mulvey, a zarazem antyfaszystka, która zabierała głos w wielkiej polityce. Deutsche Kinemathek, która towarzyszy Berlinale wystawą Zwischen den Filmen, potwierdza tę pozycję, ale zarazem nie zamyka w piwnicy drugiej bohaterki epoki, Leni Riefenstahl.
Z tak obciążającą tradycją trudno było ruszyć z miejsca z kinem kobiet w Europie. Historia niemieckiego kina kryje jednak niewykorzystany dotychczas potencjał Frauenfilm. Program Selbstbestimmt miał go uwolnić z archiwów. Sala w Cinemax8 była zawsze pełna, a oczekujący akredytowani z niepokojem patrzyli na długą kolejkę osób z biletami, które wchodziły w pierwszej kolejności. Co więcej, organizatorzy zadbali o obecność twórczyń, co nie jest normą w przypadku przeglądów filmów z archiwum. Oto i paradoks tej retrospektywy: obejmuje ona lata 1968–1999, a zatem nieodległą przeszłość, ale filmy wymagają starannego traktowania, by miały szansę wrócić albo w ogóle pojawić się na dużym ekranie: odnalezienia kopii, rekonstrukcji, kontaktu z twórczyniami, z których część nie pozostała w zawodzie.
czytaj także
W sumie pokazano 28 filmów, fabularnych i dokumentalnych, oraz 20 krótkich metraży, czyli wybór z blisko 200 filmów kobiet z trzech dekad niemieckiego kina, od Zur Sache, Schätzchen (1968) May Spils po Mit Haut und Haar (1999) Martiny Döcker i Crescentii Dünßer. Rozpiętość stylistyczna dowodzi, że nie ma czegoś takiego jak estetyka kina kobiet, ale wspólna problematyka – owszem. Badawcze spojrzenie na najbliższe środowisko, które rozchodzi się aż do problemów całego społeczeństwa (lub jego połowy).
Jak wynika z filmu Helke Sander Die Allseitig Reduzierte Persönlichkeit – Redupers (1978), wybranym na plakat retrospektywy, berliński mur światopoglądowo stał też w innym miejscu. Emma, główna bohaterka filmu, zachodnioniemiecka fotoreporterka, najpierw sama, a potem w kobiecym kolektywie zbierała fotodowody podobieństw, a nie różnic między zachodnim a wschodnim Berlinem. Fotograficzna analiza muru skłaniała do myśli o murze między płciami, bo równie ważne było wynagrodzenie za zdjęcia, utrzymanie się jako samodzielna matka w wolnym zawodzie, antykoncepcja, życie intymne, pomoc innych kobiet. Tego muru między płciami już nie ma? Nie wiem.
czytaj także
Kto jest nudny
Zaproszone twórczynie mówiły o ówczesnych problemach z finansowaniem i dystrybucją filmów kobiet, chociaż wydawało im się na początku drogi zawodowej, że należą już do pokolenia, które przyszło po pionierkach i nie muszą kruszyć żadnego muru. Historia kina kobiet w Niemczech daje wgląd w dwie drogi emancypacji kobiet w zawodzie filmowca, bo i dwa różne ustroje kinematografii: państwowej i wolnorynkowej. We wschodnich Niemczech absolwentki państwowej szkoły filmowej w Poczdamie-Babelsbergu zatrudniano w studiach DEFA, gdzie kobiety pracowały już od lat 50., ale podobnie jak w Polsce głównie w krótkim metrażu, animacji i kinie dla dzieci. Pierwszym zrobionym przez kobietę filmem dla dorosłego widza była fabuła Ingrid Reschke Wir lassen uns scheiden (Rozwodzimy się) z 1968 roku. W tym samym roku powstał pierwszy zachodnioniemiecki film feministyczny Neun leben hat die Katze (Kot ma 9 żyć) Uli Stöckl.
W kinie wolnorynkowym filmy kobiet poszukiwały dofinansowania z organizacji pozarządowych, a ich twórczynie rzadko utrzymywały się z pracy w kinematografii. Oczywiście, były wśród nich i gigantki, ale w retrospektywie przypomniano tylko dwa filmy: Czas ołowiu (1981) Margarethe von Trotty oraz Doriana Graya w zwierciadle prasy bulwarowej (1984) Ulrike Ottinger. Pozostałe były praktycznie nieznane poza Niemcami. Specjalnie na Berlinale niektóre z filmów zostały zdigitalizowane, część była po raz pierwszy pokazana szerszej publiczności, w tym Die Taube auf dem Dach (1973) Iris Gusner, zakazany we wschodnich Niemczech, odtworzony ze zniszczonej kopii.
Wracając na czerwony dywan, trzeba dopowiedzieć, że w konkursie głównym oprócz Agnieszki Holland i Isabel Coixet znalazły się m.in. Teona Strugar Mitevska z Macedonii z filmem Gospod postoi, imeto i’e Petrunija (Nagroda Gildii Filmowej, Nagroda Jury Ekumenicznego), z Niemiec Angela Schanelec z Ich war zuhause, aber (najlepsza reżyseria) i Nora Fingscheidt z Systemsprenger (Nagroda Alfreda Bauera), z Austrii Marie Kreutzer z Der Boden unter den Füßen.
Triumfowali twórcy z Chin, w tym aktorzy Yong Mei i Wang Jingchun z nagrodami aktorskimi za role w Di jiu tian chang (Tak długo, mój synu), filmie Wanga Xiaoshuai. Niektóre z tych produkcji miały problem z cenzurą w swoim kraju i kwalifikacją na festiwal, jak Shao nian de ni (Lepsze dni), film Kwok Cheung Tsanga – to one budziły największą ciekawość i polityczne emocje.
Jeśli kogoś nudzi Berlinale – z balansem płci, dokumentami o ekologii i szansą na obserwację nowego hegemona na rynku filmowym, czyli Chin, to myślę, że sam jest nudny.