„Sound of Metal” to w pewnym sensie kino terapeutyczne. Na szczęście nie jest to po prostu film o głuchym muzyku czy uzależnionym, autodestrukcyjnym geniuszu – nie zniósłbym kolejnych „Narodzin gwiazdy”. W historii Rubena dostrzegam diagnozę uniwersalnego problemu, który można już chyba nazwać cywilizacyjnym – jest nim nieakceptowanie ciszy.
Dwie małe rewolucje mojego życia zawdzięczam słuchawkom bezprzewodowym i audiobookom. Pozbycie się kabla sprawiło, że słuchawki zakładam już niemal jak okulary, bez poczucia uwiązania głowy na smyczy telefonu. Dzięki audiobookom wszystkie niewdzięczne, rutynowe czynności stały się dużo bardziej produktywne. Odkurzanie, zmywanie naczyń, prasowanie, rozwieszanie prania, przejście z punktu A do B i oczywiście jedzenie. Każda z tych aktywności przybliża mnie teraz do ukończenia liczącej prawie 40 godzin biografii Baumana. Na Twitterze trwa książkowy challenge, mogłem wybrać coś krótszego.
Audiobooków nie da się słuchać podczas kąpieli, na szczęście jest jeszcze muzyka. Zanim wejdę do wanny, odpalam Spotify. Jeśli wybiorę coś w ciemno i nie okaże się dobre, będę zły, mimo że to tylko 10 minut. Ale to i tak lepsze niż 10 minut bez żadnej muzyki. Cisza połączona z bezczynnością wydaje mi się jałowa. Rozładowane słuchawki powodują rozdrażnienie. Bezproduktywny weekend – wyrzuty sumienia. Świadomość marnowanego czasu sprawia, że zaczyna mnie nosić.
Rubena, bohatera filmu Sound of Metal, także nosi. Na początku całkiem dosłownie. Na pytanie: „gdzie dorastałeś?” odpowiada: „wszędzie”. „Teksas, Kalifornia, Arizona, Wirginia”. Jako dorosły facet zarabia na życie, grając minimalistyczne koncerty ze swoją partnerką. To skromne gigi w spelunach, trasa jest więc gęsta od przystanków. Ale Ruben i Lou nie narzekają. W czasie jazdy zabijają nudę swobodną paplaniną zakochanych. Wypełniony sprzętem i instrumentami van, którym podróżują, jest jednocześnie ich domem. Nomadyzm to ponoć coraz popularniejszy sposób na życie w Ameryce.
czytaj także
Ruben może i zaczyna dzień od zdrowego koktajlu i ćwiczeń, daleko mu jednak do równowagi zen czy innego hygge. Jego tatuaże krzyczą „please, kill me”, na głowie nosi wściekły blond jak Eminem, wieczorami wyżywa się na perkusji, akompaniując wrzaskom Lou. Niezgoda i gniew są częścią ich artystycznej kreacji, której źródła noszą na T-shirtach, ale i znacznie głębiej. Oboje mają w sobie jakiś podskórny niepokój. Lou kompulsywnie rozdrapuje przedramiona. „Chcę cię zjeść!” – krzyczy do mikrofonu. Oboje są uzależnieni. Przede wszystkim od siebie nawzajem, lecz nie tylko. W momencie kryzysu Ruben zamieni zielonego szejka na papierosa. Lou przestraszy się, że za tytoniem wróci heroina.
Gdy życie zmusi ich do rozłąki, a Rubena uziemi, on wciąż nie będzie mógł usiedzieć w miejscu. „Nie musisz tu nic naprawiać. Chcę, żebyś siedział i nic nie robił” – powie mu Joe, gospodarz ośrodka i terapeuta uzależnień. Dla Rubena okaże się to trudniejsze niż klęczenie na grochu. Nie będzie mógł słuchać audiobooka czy muzyki, i to nie tylko przez posłuszeństwo. Wcześniej bowiem Ruben straci nagle słuch.
Kiedy podczas badania audiometrycznego wyczytujący kolejne wyrazy lekarz dojdzie do słowa „życie”, Ruben przestanie zgadywać odtwarzane w słuchawkach głoski. Jakby w tym momencie z całą mocą dotarło do niego, że jego dotychczasowe życie właśnie dobiegło końca. Nie znaczy to jednak, że przyjmie ten fakt bez sprzeciwu. Będzie się jeszcze miotał, próbując przywrócić minione, traktując komunę niesłyszących jak tymczasowy przystanek.
Wrażenie, że społeczność głuchych tworzy zupełnie odrębny świat, pozostawiło we mnie pamiętne Plemię Mirosława Słaboszpyckiego, film pozbawiony słowa mówionego i muzyki, a nawet napisów, które tłumaczyłyby używany przez bohaterów język migowy. Przedstawiona w nim rzeczywistość wygląda, jakby była opanowana przez głuchych (nawet w pociągu nikt się nie odzywa), łatwo jednak zauważyć, że między silnie zhierarchizowanym, ale i solidarnym środowiskiem internatu dla niesłyszących, a światem zewnętrznym istnieje wyraźna granica. Plemię przekracza ją wyłącznie, by ukraść lub zarobić.
Kreowanemu przez Słaboszpyckiego obrazowi głuchych daleko do powierzchownie rozumianej poprawności – lokatorzy internatu nie budzą litości, przypominają zorganizowaną grupę przestępczą albo prymitywny i egoistyczny lud – stoi za nim jednak bardzo równościowa koncepcja. Brak słuchu nie stanowi niepełnosprawności.
czytaj także
To także niepisana umowa w społeczności, która przyjmuje Rubena. „Wierzymy, że głuchota nie jest czymś, co trzeba naprawić” – mówi mu Joe, przypominając w zasadzie poprzednie przykazanie. Z tej perspektywy tym, co łączy głuchych i odróżnia ich od reszty populacji, nie jest jakaś wada czy wybrakowanie, lecz język. To bariera językowa sprawia, że Ruben potrzebuje czasu, by poczuć się częścią grupy. Moment jej przekroczenia zmienia także nasz odbiór filmu – dopiero gdy bohater opanuje język migowy, napisy na ekranie zaczną go tłumaczyć.
Ruben zbyt dobrze pamięta jednak swoją ojczystą mowę oraz język artystycznej ekspresji – muzykę. Traktując je wciąż jako domyślne, pozostaje w dziwnym zawieszeniu pomiędzy światami, w poczekalni na „naprawę”. Podobno ludzie, którzy nie słyszą od urodzenia, chętniej postulują, by nazywać ich mniejszością kulturową – Głuchymi.
Choć szokujące sceny z Plemienia mogą sugerować, że brak jednego ze zmysłów naraża niesłyszących na specyficzne zagrożenia, w obu filmach głuchota ma raczej charakter transakcji niż straty. W filmie Słaboszpyckiego rewersem niesłyszenia jest daleko idąca wspólnotowość, Sound of Metal stanowi natomiast wielką rehabilitację ciszy, której rozumienie wykracza znacznie poza nieobecność dźwięku.
czytaj także
Próbowaliście kiedyś oglądać film bez fonii? Nie chodzi mi tu o kino nieme, a w każdym razie nie przede wszystkim o nie. Analizując filmy, korzystam niekiedy z funkcji mute. To pomaga mi skupić się na samym obrazie i zauważyć wizualne niuanse, które umykają podczas zwykłego seansu. Gdy wyciszyłem Sound of Metal, uderzyło mnie to, jak często Ruben filmowany jest z profilu. Jak gdyby ucho było najważniejszą częścią jego głowy. Zmienia się to nieco w ostatnim akcie, kiedy częściej oglądamy go z tyłu, co z kolei bardziej eksponuje aparat słuchowy.
Być może jest to wizualny odpowiednik obecnej w filmie subiektywizacji dźwiękowej – odzwierciedla sposób, w jaki postrzega siebie sam Ruben. „Musisz wiedzieć, że szukamy tu rozwiązania na to, nie na to” – mówi mu Joe, wskazując najpierw na środek czoła, potem na uszy. Ale Ruben nie od razu to pojmuje.
W konsekwencji takiego filmowania bohatera momenty, w których możemy przyjrzeć się całości jego twarzy, należą do rzadkości. Dzięki temu jednak nabierają one szczególnej wagi. Głusi nieprzypadkowo określają Rubena znakiem oznaczającym sowę, który polega na otoczeniu dłonią oka. W istocie to właśnie w sowich oczach Riza Ahmeda rozgrywa się historia Rubena.
czytaj także
Ahmed, porównany w jednym z dialogów do wyłupiastookiego Jeffa Goldbluma, doskonale oddaje zmienne stany emocjonalne bohatera samą tylko mimiką. Jego oczy bywają rozbiegane, powieki drgają nerwowo, brwi marszczą się gwałtownie. „Nie wiem, w co się wplątałeś, ale wyglądasz jak uzależniony” – zauważa Joe, którego oblicze jest przeciwieństwem twarzy Rubena. Fizjonomia odgrywającego Joego, znakomitego w tej roli Paula Raciego, emanuje głębokim spokojem doświadczonego terapeuty.
Sound of Metal to w pewnym sensie kino terapeutyczne. Na szczęście nie jest to po prostu film o głuchym muzyku czy uzależnionym, autodestrukcyjnym geniuszu – nie zniósłbym kolejnych Narodzin gwiazdy. W historii Rubena dostrzegam diagnozę uniwersalnego problemu, który można już chyba nazwać cywilizacyjnym – jest nim nieakceptowanie ciszy. Kryje się w tym oczywiście znacznie więcej: lęk przed bezruchem, przebywaniem sam na sam ze sobą, skupieniem się na własnych myślach… Pewien gość, z którym pracowałem, powiedział mi kiedyś, że póki ma się czym zająć, jakoś to leci, najgorzej jest tuż przed snem, kiedy człowiekowi zaczynają przychodzić do głowy różne głupoty. Myślę, że nie tylko jego to dręczyło.
Nie jest też znowu tak, że nasza cywilizacja nie rozpoznała tego zjawiska, że nie próbuje mu przeciwdziałać. Każdy, kto ma dość bombardowania się bodźcami aż do zmęczenia, które co prawda pomaga w zaśnięciu, lecz nie w odpoczynku, może skorzystać z różnych sposobów na tak zwane wyciszenie się. HBO na przykład ma do zaoferowania serial Świat spokoju, dzięki któremu możemy patrzeć na gigantycznego żółwia przemierzającego powoli wody rafy koralowej i jednocześnie słuchać kojącego głosu Lucy Liu. To wciąż jednak tylko biały szum, służący raczej ucieczce przed konfrontacją z ciszą we własnej osobie. Więc może netflixowy Poradnik Headspace?
Podobnie jak Ruben uczymy się oswajać ciszę. Dla niego oznacza to między innymi przestawienie się z nadawania na odbiór. Gdy go poznajemy, Ruben jest czystą ekspresją – żyje z emitowania hałasu na scenie, jego tatuaże i T-shirty to manifesty, a zamaszysty podpis zajmuje całą tablicę i kończy się dwoma wykrzyknikami. Z czasem jego pismo kurczy się i prostuje, w finale koszulka nie eksponuje już nazwy zespołu. Ruben zaczyna odbierać sygnały – więcej dostrzega, a tym samym więcej rozumie.
czytaj także
Na całe szczęście w filmie nie padają słowa „mindfulness”, „medytacja” czy „modlitwa”. Choć religijne afiliacje ośrodka nie stanowią tajemnicy, jedyną wiarą, która łączy jego społeczność, jest ta w nienaprawialność słuchu. Ruben nie jest religijny. „Kościół pomaga ludziom w potrzebie, nie religijnym” – mówi mu Joe, którego cytuję po raz kolejny, bo właściwie tylko jego kwestie są w Sound of Metal naprawdę istotne. To właśnie Joe przemyca do filmu Boga, porównując chwile spokoju do królestwa Bożego. O dziwo, nie brzmi to w ogóle śmiesznie ani nachalnie. Duchowy wymiar filmu pozostaje subtelny do samego końca – choć nie ma chyba przypadku w tym, że ostatnimi dźwiękami, jakie słyszy Ruben, jest bicie kościelnych dzwonów. To jednak nie one przynoszą ulgę.
Tymczasem świat – jak zauważają bohaterowie – wciąż pędzi naprzód, zanieczyszczając się dźwiękiem. Ktoś rozmawia przez telefon, ktoś biega z podcastem w słuchawkach, jeszcze ktoś wystukuje na klawiaturze ostatnie znaki tekstu, który po prostu musiał napisać, bo już go nosiło. Bezruch i cisza okazały się nie do wytrzymania.