Lustereczko, powiedz przecie [o „Substancji”]

Od początku wiadomo, jak potoczy się ta historia, ale biorąc pod uwagę czas trwania filmu, można by się spodziewać, że Fargeat ma nam do zaoferowania coś więcej niż tylko ogrywanie całego kalejdoskopu kinowych klisz i pseudofeministyczny przekaz.
Kadr z filmu „Substancja”. Fot. Mubi

Jeśli nawet „Substancja” ma być przyciężką i niespójną metaforą przemysłu zarabiającego na odwiecznym wpędzaniu w kompleksy i monetyzowaniu ich, a niezadowolenie ze swojego wyglądu – symptomem poważniejszych problemów, z którymi borykają się coraz młodsze kobiety, trudno mówić o świadomym feministycznym dziele.

Znacie to uczucie, kiedy już po kilku sekundach od rozpoczęcia seansu zdajecie sobie sprawę, że wybrany przez was film to całkowita porażka i że wysiedzenie w kinie będzie nie lada wyzwaniem? Mnie towarzyszyło ono kilkukrotnie, zarówno przy okazji produkcji nagradzanych przez europejskie (Touch Me Not, Titane, Emilia Pérez), jak i hollywoodzkie (Oppenheimer, Obiecująca. Młoda. Kobieta) gremia. Nie inaczej było podczas nowohoryzontowego pokazu Substancji – skrzyżowania dramatu i body horroru według scenariusza i w reżyserii Coralie Fargeat, z Demi Moore i Margaret Qualley w rolach głównych.

W ręce Fargeat, francuskiej filmowczyni – której pełnometrażowy debiut, Zemsta (2017), był opowieścią w stylu rape revenge – podczas tegorocznego festiwalu w Cannes trafiła statuetka za najlepszy scenariusz. Po premierowym pokazie Substancję oklaskiwano tam najdłużej. Film odczytywano jako „showbiznesową satyrę” i pojechaną ilustrację zastawionej na kobiety „pułapki seksizmu i ageizmu”, zaś o roli Moore pisano, że to popisowa zabawa własnym wizerunkiem i spektakularny powrót na ekrany.

Portugalia: zamiast kar za narkotyki pomoc dla uzależnionych

Również w polskiej recepcji dominują głosy zachwytu. Tylko czasami ktoś zasieje ziarno niepewności i postawi pytanie o to, z czym właściwie mamy do czynienia: ze współczuciem czy sadyzmem? Z feminizmem czy może z przebraną w jego kostium mizoginią?

Doktorka Jekyll i panna Hyde

Elisabeth Sparkle (Demi Moore) przez lata była gwiazdą fitness, wraz z którą przed telewizorami ćwiczyły miliony kobiet. Z wiekiem jej sława zaczęła jednak przygasać, aż w końcu okazało się, że stacja – a zwłaszcza jej seksistowski szef o wdzięcznym imieniu Harvey (Dennis Quaid) – potrzebuje zmian. Dla zbliżającej się do pięćdziesiątki celebrytki nie ma już bowiem w Hollywood miejsca. Jedyne dostępne koło ratunkowe stanowić ma tytułowa substancja.

Dystrybuowany na czarnym rynku zestaw strzykawek, rurek i kroplówek pozwala użytkującej go osobie stworzyć nową, młodszą, atrakcyjniejszą wersję siebie. Zasada jest prosta, a układ pasożytniczy: każde z nierozerwalnie połączonych wcieleń ma siedem dni na cieszenie się życiem. Po ich upływie powinno dojść do zamiany wcieleń, bo oba byty – pomimo ewidentnych różnic w aparycji – stanowią jedność i czerpią siły witalne z siebie nawzajem.

Jak się wkrótce okaże, dla nieskazitelnie pięknej Sue (Margaret Qualley) tydzień to zdecydowanie za mało. Czas, którego wbrew regułom wykrada dla siebie coraz więcej, prężąc się przed kamerą w obcisłym lateksowym stroju, umawiając na randki czy sesje zdjęciowe, odciska druzgocące piętno na pozbawianej życiodajnej energii Elisabeth – każde kolejne przebudzenie to dla niej więcej zmarszczek, siwizny i cielesnego rozkładu. W ramach zemsty faszeruje się więc tłuszczem i cukrem, aby zafundować wschodzącej gwieździe fitnessu przykrą niespodziankę w postaci cellulitu.

Dżentelmeni nie rozmawiają o narkotykach

Od początku wiadomo, jak potoczy się ta historia, ale biorąc pod uwagę czas trwania filmu – blisko dwie i pół godziny – można by się spodziewać, że Fargeat ma nam do zaoferowania coś więcej niż tylko ogrywanie całego kalejdoskopu kinowych klisz (od genderowo przetworzonych wersji doktora Jekylla i pana Hyde’a, przez Doriana Graya, Cronenberga i Kubricka, aż po czarną komedię Ze śmiercią jej do twarzy czy wspomniany już, nieszczęsny Titane) i pseudofeministyczny przekaz. Gdyby ten film powstał w latach 90., mógłby uchodzić za wywrotowy, ale niepomiernie dziwi mnie fakt, że kit o jego krytycznym potencjale próbuje się nam wcisnąć w roku 2024.

Jak przytomnie zauważa Kelli Weston, progresywność i empowerment nie są wyróżnikami gatunkowymi horroru. Pełna zgoda, tylko po co udawać, że składające się na Substancję sceny rozrywanych i rozczłonkowywanych kobiecych ciał, wypadających zębów i schodzących paznokci, wreszcie – makabrycznych przepoczwarzeń w groteskowej, spływającej krwią scenie finałowej, podobnie jak jędrnych ud, ściśniętego biustu i muśniętych błyszczykiem ust, to bezkompromisowa diagnoza współczesności?

Mamy tu do czynienia z przybierającym monstrualną formę – a zatem po raz kolejny demonizowanym – procesem starzenia z jednej strony i zseksualizowaną, a zarazem infantylną witalnością z drugiej. Może Fargeat – zainspirowana tym, co udało się osiągnąć Grecie Gerwig w popfeministycznej Barbie – próbuje z Królewny Śnieżki i zazdrosnej o jej urodę wiedźmy zrobić współczesne doppelgängerki rodem z hollywoodzkiej krainy próżności. Problem w tym, że bracia Grimm wydali tę baśń w 1812 roku, Walt Disney po raz pierwszy zekranizował ją w 1937, a w jej najnowszej odsłonie egzystencja obu bohaterek sprowadzana jest do kompulsywnego przeglądania się w lustrze i stawiania pytań o to, kto wygląda piękniej (spojler alert: nadal wygrywa młodość). Mówienie o „katartycznej frajdzie i ekstremalnym feminizmie” to chyba lekka przesada.

Dzień z życia ludzi używających narkotyki

Zadanie za sto punktów dla osób, które widziały film: wymień po jednej – innej niż próżność – cesze charakteru Elisabeth i Sue. (Wiem, wiem, tak naprawdę jedna jest zakompleksiona i samotna, a druga, jak przystało na jej lustrzane odbicie, to charyzmatyczny wamp, niepotrzebnie się czepiam i liczę na jakiekolwiek pogłębienie psychologii postaci zamiast nieustannej reinkarnacji tych samych archetypów). Kolejne wyzwanie interpretacyjne: na czym właściwie polegać ma atrakcyjność całego eksperymentu, skoro podejmująca się go protagonistka nie ma żadnego dostępu do pełnego sukcesów, komplementów i śliniących się facetów życia swojej młodszej wersji, a z każdym kolejnym przebudzeniem coraz bardziej zielenieje z zazdrości, kipi frustracją i ze zgrozą doświadcza własnego rozkładu?

Złoty bilet

Podobno twórczyni „ma nam do powiedzenia coś zasadniczego”. Bardzo jestem ciekawa, na jaki temat, bo jeśli chodzi o eksploatowanie kobiecej cielesności w horrorach czy wspomniany we wstępie hollywoodzki ageizm wymierzony w kobiety, Fargeat atomu nie rozbija. Wręcz przeciwnie: w miałkiej i przeciągniętej fabule tematy te traktuje czysto pretekstowo. Jednocześnie czyni z nich złote bilety wstępu na międzynarodowe filmowe imprezy i listy nominacji. W końcu nic tak nie sprzyja upatrywaniu złożonych diagnoz współczesnej rzeczywistości w największych nawet gniotach, jak aura ambitnego kina festiwalowego.

Estetyka filmu zasadza się na skompromitowanym męskim spojrzeniu? To tylko intencjonalny „flirt” z publicznością, przewrotna zabawa we voyeryzm. Od samego początku swego istnienia Sue nosi kuse tenisowe spódniczki i obcisłe lateksowe kostiumy, ochoczo wypina się do kamery i puszcza zalotnie oko? Po prostu świadomie kapitalizuje własne uprzedmiotowienie! Poza tym nic tak dobitnie nie dowodzi, że seksizm i mizoginia to zło, jak postać śliniącego się, cishetero oblecha o imieniu Harvey i towarzysząca mu świta napalonych facetów w garniturach oraz skontrastowany z nimi dawny znajomy Elisabeth, dobroduszny normals, dla którego koleżanka ze szkolnej ławy nadal jest największą pięknością pod słońcem. Niestety, na drodze do szczęścia stają wyśrubowane standardy piękna.

Kto siedzi za narkotyki? Pokaz filmu „Dom, w którym mieszkam”

Jasne, ramy gatunkowe wymuszają szereg uproszczeń, ale pod ociekającą efekciarstwem, wizualną warstwą Substancji, która nieustannie programuje skrajne reakcje (ze wstrętem na czele), kryje się skrajnie łopatologiczny i wybrakowany przekaz. Brzmi on następująco: pragnienie zyskania aprobaty zmaskulinizowanego świata prowadzi kobiety do autodestrukcji. W wyniku presji wywieranej na nie od dziesięcioleci z ofiar stają się sprawczyniami i zwracają przeciwko samym sobie.

W co drugim wydaniu kolorowej prasy kobiecej tego rodzaju diagnoz znajdziemy na pęczki. Może canneńskie jury po prostu jej nie czytuje, skoro równie przewidywalne rozkminy nagradza – o, zgrozo – za oryginalność? Albo uznaje, że zamiast nudnawych wezwań do samoakceptacji, wzajemnego wsparcia i siostrzeństwa najwyższy czas postawić na naparzające się wściekle protagonistki?

Bez względu na to, czym kierowało się jury, dla mnie ten film jest nie tylko denny, wtórny i pusty. Jest też głęboko niepokojący jako przykład kina quasi-krytycznego, któremu za sprawą unoszącego się nad nim festiwalowego oparu hojnie przypisuje się znacznie więcej znaczeń, niż oferuje naprawdę. Tylko czekam, aż ktoś zarzuci mi nieznajomość klasyki światowego kina i zacznie wyliczać intertekstualne odwołania, których nie wyłapałam, więc nie mogę w pełni docenić reżyserskiego kunsztu i zabawy formą.

Mit urody

Martha M. Lauzen, doktorka z Center for the Study of Women in Television and Film na Uniwersytecie Stanowym w San Diego, od ponad dwudziestu lat rokrocznie opracowuje raport dotyczący reprezentacji kobiet w kasowych amerykańskich produkcjach. Dane z 2023 pokazują przewagę męskich ról mówionych aż w 77 proc. wszystkich analizowanych dzieł; w zaledwie 18 proc. z nich dominowały role kobiece, a w 5 proc. można było mówić o genderowej równości reprezentacji. Co więcej, we wszystkich tych wyliczeniach kobiety po sześćdziesiątce stanowiły zaledwie 7 proc. wszystkich postaci kobiecych.

Jak bodyshaming wobec dzbanów z internetu uderza w osoby postronne

Choćby dlatego obsadzenie ról Elisabeth i Sue „po warunkach” to trochę za mało, by można było mówić o jakiejkolwiek aktorskiej brawurze. Obie postaci sprowadzane są do swoich ciał tak konsekwentnie i bezmyślnie, że pierwszą z nich mogłaby zagrać każda aktorka w średnim wieku korzystająca z zabiegów medycyny estetycznej, a drugą – każda wschodząca gwiazda filmowa przed trzydziestką. I niczego by to w wymowie filmu nie zmieniło.

Jeśli nawet Substancja ma być przyciężką i niespójną metaforą przemysłu zarabiającego na odwiecznym wpędzaniu w kompleksy i monetyzowaniu ich, a niezadowolenie ze swojego wyglądu – symptomem poważniejszych problemów, z którymi borykają się coraz młodsze kobiety, trudno mówić o świadomym feministycznym dziele. Od wydania klasycznej już pozycji Naomi Wolf minęło ponad trzydzieści lat, ale wygląda na to, że dobrze znane diagnozy można – przyprawiając je szczyptą wizualnych ekscesów – powtarzać w nieskończoność. Nie trzeba mieć do zaproponowania żadnych nowych perspektyw czy rozwiązań, wystarczy wiedzieć, co się sprzeda.

Pewnie w zbliżającym się sezonie nagrodowym o tym „piekielnie inteligentnym eksperymencie” usłyszymy jeszcze nie raz. Nawet jeśli niezasłużenie zgarnie wszelkie możliwe statuetki, zaprawdę powiadam wam: Kate Winslet odmawiająca wciągnięcia brzucha na planie w kilka sekund zrobiła dla samooceny dojrzałych kobiet więcej niż Coralie Fargeat w dwie i pół godziny.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Aleksandra Kumala
Aleksandra Kumala
Kulturoznawczyni, doktorka nauk humanistycznych
Kulturoznawczyni, doktorka nauk humanistycznych UJ. Naukowo zajmuje się (nie)pamięcią wojny i Zagłady, a zwłaszcza reprezentacjami nieheteronormatywności w obozach koncentracyjnych. Publikuje teksty poświęcone literaturze, filmom i serialom.
Zamknij